Głosy Nawii(2014)- rozdział 3- kraina zniczy

Kraj Zniczy ani w jednej tysięcznej nie przypominał baśniowego raju.

 

Gdyby ktoś zapytał mnie o to, jak wyobrażałem sobie przedpiekle, opisałbym widoki, jakie rozciągały się przed moimi oczami. Czarne, niekiedy spopielone kamienie, na których osiadał wędrujący w powietrzu popiół, jałowa, sucha ziemia naznaczona wypalonymi trawami, wulkany wyrzucające połacie, rozgrzanej lawy i kamienny zamek wybudowany na wzgórzu, skąd dochodziły nieprzyjemne pomrukiwania.

- Co. To. Jest.

Gdy Knedel wypowiadał słowa z taką dokładnością i naciskiem, znaczyło to, że jego zmysły wyczuwały coś bardzo, ale to bardzo niepokojącego. Skryliśmy się za głazami porozrzucanymi niedbale na granicy Kraju Zniczy i świata zewnętrznego. Wokół nas rozciągały się na wpół wypalone lasy.

Czy kiedykolwiek uda mi się wylądować w jakimś lepszym miejscu od przedsionka piekła? - pomyślałem, przyglądając się temu budzącemu grozę krajobrazowi. Dlaczego nie mogłem trafić do kraju pięknych i wojowniczych Amazonek, które z pewnością zajęłyby się moją skromną osobą? Dlaczego Weles nie wysłał mnie do Alternatywnego Edenu? Dlaczego to zawsze musiało być pogorzelisko?

Cholerny Żar-Ptak... Że też nie mógł znaleźć sobie bardziej żywszego miejsca niż to.

- Widzisz coś? - zapytałem Knedla, wychylając głowę zza ogromnego kamienia, by dojrzeć coś więcej niż szaro-czarny krajobraz.

- Nie widzę przez kamienie- powiedział, wpatrując się bezczelnie w skałę przed nim. Był zaniepokojony.

- Chociaż spróbuj współpracować.

- Wcale nie chcę tu być,Chors.-przyznał.- Co teraz zrobimy? Jeśli tylko przekroczymy granicę, zaraz wyczują twoją aurę. Śmierć na starcie.

- Uwierz mi, że jeśli faktycznie ich spotkamy to nasza droga do śmierci będzie daleka.

- Chyba twoja, Chors. Ja wykituję jak tylko go zobaczę.

Knedel patrzył na mnie chwilę.

- Nie byłem u nich - powiedział ni stąd, ni zowąd, zmieniając temat.

- U kogo?

- U rodziców.

- Dlaczego?

- Nie mam odwagi, Chors.

- Knedel...

Pokręcił łepkiem. Nie chciał kontynuować tej rozmowy.

Zmarszczyłem brwi, wyczuwając poruszenie pośród drzew rozciągających się naprzeciw nas.

Zwróciłem głowę w tamtym kierunku, jednak niczego nie dostrzegłem. Popatrzyłem pytająco na Knedla, który zaniuchał kilkakrotnie. Niczego nie wyczuł. Dłonią nakazałem mu, by pozostał na miejscu. Powstałem.

– Oszalałeś? - syknął złowieszczo. - Wlaź za kamień, idioto.

– Zamknij się, Knedel – warknąłem, próbując skupić się na otoczeniu. Moje oczy próbowały wychwycić jakikolwiek ruch, zaś uszy dosłyszeć najdrobniejszy szmer.

Nic. Cokolwiek to było, musiało już sobie pójść. W myślach pojawił mi się obraz jednego ze synów Światowida, skradającego się wśród rosnących w oddaleniu drzew.

– Miłorod nie zmieściłby się tam, co? - zapytałem widząc oczami wyobraźni jak bestia rozszarpuje nas na kawałki.Podparłem się dłońmi o boki, zerkając na Knedla, który najzwyczajniej w świecie zaczął robić wieczorną toaletę.

– Czy ciebie bogowie opuścili, Knedel? - zapytałem wykończony, patrząc jak liże swoje łapy.

Podniósł łepek.

-I-i t-tak n-nic s-się n-nie dz-dzieje. - powiedział bez cienia zainteresowania. Koty...

- Na mój sygn...

Nie zdążyłem dokończyć.

Długi miauk zabrzmiał w moich uszach. Knedel instyntownie rzucił się, by zasłonić mnie przed jadem Strzygi. Dopadły go konwulsję. Z pyska, zaczęła sączyć się piana. Miejsce, w które strzyga wypluła swój jad zostało przeżarte do mięśni.

Mój świat zwolnił. Oczy spowił mrok. Czułem jak fale gorąca wypełniały moje ciało. Nie od razu dotarło do mnie, że mój przyjaciel oddał za mnie życie.

Przypadłem do niego w ułamku sekundy. Strzyga, która była kilkadziesiąt metrów ode mnie, stała się na moment odległym tworem, który nijak nie mógł oderwać mnie od mojego konającego zwierzaka.

- KNEDEL?! Knedel?! - potrząsnąłem nim kilkakrotnie. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w jego tętno, które brzmiało coraz słabiej, aż w końcu ustało. - Knedel! - ścisnąłem jego miękkie futro - Knedel, coś Ty zrobił?!

Czułem, że panika otumania moje zmysły. Przestał się ruszać. Przestałem go czuć. Knedel... On... Znikał... On... Nie mam pojęcia, ile czasu mogło minąć, nim przestałem się w niego wpatrywać. Nim przestałem wpatrywać się w powłokę, jaką został. Bez charakteru. Bez głupich docinek. Bez jąkania.

Bez... Bez duszy.

Jeszcze większy mrok. Mój umysł zaczął pulsować.

Sztywnym ruchem ułożyłem go na boku. Czyniąc nad nim okrąg symbolizujący życie wieczne, dmuchnąłem księżycowym pyłem na jego ciało, a ono rozsypało się na mikroskopijne kawałki odlatując w nicość.

Dzień, w którym wziąłem małą porzuconą kulkę do rąk, przejął moje myśli. Czarne, mądre ślepia spojrzały na mnie wówczas bez cienia emocji, jakby były gotowe na śmierć. Jakbym przyszedł tam tylko po to, żeby go zabić.

Czarne, mądre ślepia spojrzały na mnie po raz drugi. Knedel umierał.

Mój duch pękał. Tak jak wtedy.

Czułem, jak mój mózg zaczął pulsować. Ciało stało się gorące, a umysł niezdolny do trzeźwego myślenia. Powstałem niczym marionetka, czekając, aż amok wypełni mnie po same koniuszki palców. Nie broniłem się przed nim. Nie chciałem się bronić.

Złość zastępowała smutek. Gniew zastępował żal.

Furia była coraz gęstsza.

Powstałem, a Totsu na samą myśl o zbliżającej się jatce, zmaterializował się w mojej dłoni. W klindze dojrzałem odbicie swych oczu. Księżyc przybrał postać pionowej źrenicy. Oczy demona.

Czułem, jak moja szczęka zaciska się w przypływie wściekłości. Powietrze wokół mnie zgęstniało.

Zwróciłem wzrok na Strzygę. Spróbował na mnie splunąć po raz kolejny, jednak bez zbędnego wysiłku uniknąłem ataku. Strzyga odwróciła się do mnie plecami próbując zniknąć w lesie, z którego odważyła się wyjść.

- Giń - mruknąłem i niczym wiatr doskoczyłem do potwora, przepoławiając go. Uśmiechnąłem się złowrogo, czując, jak pulsowanie w mojej głowie narasta.

- Synowie Światowida – szepnąłem, łamiąc jedno z drzew zaciśniętą pięścią. Oprócz amoku, w jaki wpadłem i myśli pełnych mordu i krwi, gdzieś zakotwiczyła mi myśl, że stałem się dla nich niewidzialny i że musiałem odnaleźć Żar-ptaka.

- Nadchodzę.

***

Co się potem stało?

Nie wiem.

To było jak kilkuminutowa drzemka. Gdy obudziłem się z niej, stałem na środku ogromnej, kamiennej sali, w której Znicze odbywali debaty. Wokół mnie leżało dziewięć pokrwawionych ciał, którym niekiedy brakowało kończyn.

Sala Obrad w ich wielkim zamczysku była jednym z najbardziej mrocznych miejsc, jakie widziałem. Teraz pełna trupów.

Wystrój urządzony został z ludzkich i zwierzęcych ścięgien, mięśni oraz organów. Przyozdobione były nimi stoły, półki, a niekiedy nawet wykonane mozaiki. Bez różnicy jeśli dodałem do tego kilka kup mięsa.

Dziewięciu zdradzieckich synów Światowida... Zaraz, dziewięciu? A gdzie był dziesiąty?

Rzuciłbym go bez kończyn w Padół i kazał umierać każdego dnia wśród ciał własnych ofiar.

Na tę samą myśl, uśmiech wypłynął na moje oblicze.

Odwołałem Totsu. Musiałem znaleźć Żar-ptaka.

Zamczysko Zniczy z pewnością można było zaliczyć do ogromnych. Liczyło cztery piętra, z czego na każdym liczba pokoi przekraczała liczbę zdrowego rozsądku.

Otwierałem kolejne drzwi zaczynając od ostatniego piętra (bo właśnie tam rozegrała się rzeź), uporczywie poszukując tego przeklętego stworzenia. Skąd, kurwa, mogłem wiedzieć, gdzie schowało się nieśmiertelne ptaszysko?

Za każdymi drzwiami witała mnie pustka i śmierć zagnieżdżona w ścianach. Niekiedy natrafiałem na ślady bytowania, jednak na pewno nie pokusiłbym się o stwierdzenie, że pokoje te należały do Zniczy.

To były cele, gdzie odór kału, moczu i krwi przyprawiał mnie o mdłości.

Słyszałem, że nim zdecydowali się zabić swoją ofiarę, torturowali ją tygodniami. Widok bólu wprawiał ich w stan ekstazy. Cierpienie było ich zastrzykiem energii.

Przeklęty rodzaj.

Gdy znalazłem się na drugim piętrze, otworzyłem jedne z drzwi z impetem. Drgnąłem, ujrzawszy siedzącą w kącie postać. Dziewczyna. Rzekłbym, iż nawet kobieta, gdyby nie jej skromny wzrost, drobne rączki oraz pergaminowa skóra, przez którą prześwitywały drobne żyłki. Jej lewe oko było mocno spuchnięte.

Istota wstała. Miała elfie uszy z licznymi tatuażami oraz srebrne oczy pełne nadziei. Nie bała się mnie. Zupełnie jakby złość jaką emanowałem, nie robiła na niej większego wrażenia.

Gdyby mój umysł nie był zasłonięty falami gniewu, zainteresowałby mnie jej niecodzienny wygląd. Zapytałbym, co tu robi. Jednak teraz nie ta istota była powodem mojej wizyty, acz nieśmiertelny ptak, który miał wskazać mi drogę do Prawdy.

– Urwali je - szepnęła, niemal płacząc. Powiedziała to tak niewyraźnie, jakby pierwszy raz używała słów.

– Gówno mnie to obchodzi. Chcesz być wolna, to wynoś się stąd.

– Nazywam się Ypryfil. A ty? - zapytała, nie przejmując się moim tonem.

Nie odpowiedziałem.

- Zmykaj.

Potaknęła.

-Dziękuję- powiedziała, marszcząc brwi - Słowa są takie dziwne - szepnęła jakby do siebie. -Szukasz ognistego ptaka, prawda? - zapytała, nie czekając na odpowiedź. - Jest w kościanej altance na zewnątrz. Często śpiewa w nocy.

Ypryfil zbliżyła się do mnie niebezpiecznie blisko.

– Czuję, że się jeszcze spotkamy - rzekła, a jakiś dziwny błysk w jej oczach kazał wierzyć mi, iż mówiła prawdę. Wyrwałem się z jej uścisku, od którego ciarki przeszły mnie po całym ciele.

Zbiegłem po schodach. Nie zapomniałem, że grawitacja w Kraju Zniczy była o czterokroć silniejsza niż w Nawii i skok z okna mógłby skończyć się dla mnie tragicznie. Wyszedłem na zewnątrz, mknąc w stronę altany.

Kopałem porozrzucane szczątki, niekiedy z pozostałymi na nich kawałkami mięsa czy ścięgien, czując jak złość buzowała w każdym zakamarku mojego ciała. Altana usytuowana była w ogrodach na tyłach zamku.

Nazywanie tego ogrodami było kłamstwem. Jałowa ziemia pełna suchych kwiatów i umierających iglaków. Bardziej to przypominało cmentarzysko.

Omiotłem wzrokiem altanę, przy której już prawie się znajdowałem. Zbudowana została z kości.

- Witaj, Chors – usłyszałem, nim zdołałem przekroczyć próg.

- Skąd znasz moje imię? - zapytałem, wchodząc do środka. Ogniste ptaszysko siedzące na oparciu ławki zwróciło na mnie czarne ślepia. Długa grzywa wyrastająca z jego czoła, zdawała się być zaczesana do tyłu. Płomienie, w jakich była skąpana dawały wrażenie nieustającego falowania. Ptak wyglądał majestatycznie. Nawet w amoku potrafiłem to stwierdzić.

Wnętrze altany prezentowało się schludnie. Za bardzo mając na uwadze to, co widziało się po drodze. Ławki umieszczone zostały w pięciu załamaniach, tworzących specyficzną figurę geometryczną. Pomiędzy nimi ktoś (na pewno nie Znicze) postawił kaktusy, które jako jedyne mogły przeżyć w tak ekstremalnych warunkach.

- Wiem o tobie rzeczy, które są obce nawet tobie.

- Chcesz mnie przestraszyć? - zapytałem, stając kilka kroków przed nim. Nie bałem się go. A powinienem.

- Kraina Umarłych to skarbnica wiedzy.

- Ja właśnie w tej sprawie przychodzę.

Feniks zatrzepotał skrzydłami.

- Nie jest przeznaczona dla wszystkich.

Uniosłem brwi.

- I myślisz, że dobrze robisz, zatrzymując ją dla siebie?

- Gdybyś umarł tyle razy, co ja i wiedział to, co ja, również zatrzymałbyś ją dla siebie. Wiedza bywa niebezpieczna.

- Nie graj ze mną. Wiele straciłem, by do ciebie dotrzeć ptaszysko.

- Jak mnie nazwałeś?

- Ptaszyskiem.

Gdyby ptaki potrafiły się śmiać, Feniks z pewnością teraz uczyniłby to. Gwałtownie zmniejszyłem dzielący nas dystans. Płomienie, które go otaczały, wbrew pozorom były nieziemsko chłodne. Czułem, jak na mojej białej skórze pojawia się szron. Cofnąłem się o krok.

- Zabiłeś dziewięciu Zniczy, Chors. Zniszczyłeś ich Wolę.

- Nie bez powodu.

Ptak zatrzepotał skrzydłami. Spokój i opanowanie, jakie od niego biło działało mi na nerwy.

- Myślę, że właśnie bez powodu.

Uniosłem brwi.

- Co ty możesz wiedzieć?

- Wiem, że nie jesteś sobą.

Feniks wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę.

- W przeciągu pół miliona lat odrodziłem się dwa tysiące razy... Dwa tysiące razy byłem w Krainie Zmarłych. Wątpisz w moją wiedzę, Odradzam się z popiołów, a popiół, jak sam wiesz, nie ma określonego kształtu... Nie jestem tylko ptaszyskiem. Jestem wszystkim.

- Co ty...

Uniosłem brwi, gdy jego ciało jęło się deformować, a ten zamienił się w dziwnie znajomego chłopca o żółtozielonych, szklących się niczym woda oczach. Ubrany był w biały, książęcy frak. Na jego policzku widniała poprzeczna blizna. Płomienie nadal otaczały go, jednak w znacznie mniejszym stopniu. Chłopiec był szczupły. Biło od niego coś, dziwnie dla mnie znajomego.

- Poznajesz go? - zapytał.

- Niby skąd? - skłamałem. Znałem go.

Feniks uniósł kącik ust, jakby wiedział coś, o czym ja nie miałem pojęcia.

- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, Chors.

- Nie przyszedłem tutaj dla zabawy.

- Wiem - mówiąc to, ptako-chłopiec usiadło na ławce. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

-Przejdźmy do rzeczy. Nie chcę twojej wiedzy. Chcę znać drogę.

Im dłużej wpatrywałem się w owe dziecko, tym bardziej odczuwałem niepokój. Gdy Feniks powstał, idąc ku mnie z wyciągniętą dłonią, Totsu w jednym momencie zmaterializował się w mojej dłoni. Wymierzyłem czubek ostrza w stronę chłopaka. Roześmiał się.

Nawet jego śmiech wydawał mi się znajomy.

- Nawet jeśli uda ci się mnie zabić, ja i tak powrócę... Jednak z tego, co wiem, nie przyszedłeś tu po to, aby mnie patroszyć. Pragniesz tego co ja wiem. Mój duch nie umiera.

Duch?

Nie przesunąłem ostrza ani o milimetr. Miałem ochotę... Miałem ochotę go przebić. Teraz. Feniks odskoczył, unikając rozpędzonej klingi. Westchnął ciężko, patrząc na mnie z pobłażaniem. Pstryknął, a Totsu wypadł mi z rąk i znikał, gdy lodowate płomienie spętały moje kończyny.

- Ty... - wysyczałem, czując jak temperatura mojego ciała spada w niezwykle szybkim tempie. Mój mózg zrobił się ciężki. Wyobrażałem sobie, jak siny musiałem stać się w jednym momencie.

Feniks przykucnął, gładząc mnie po głowie.

- Powiedz mi, dziecko, jak chcesz wypełnić swe zadanie, skoro zaległo w tobie tyle ciemności?

- Co ty robisz? Zostaw mnie!

- Jesteś zły, Chors. Nie jesteś sobą. Zginął twój przyjaciel.

- ZAMKNIJ SIĘ! Nic nie wiesz! Nie wiesz nic, rozumiesz?!

- Zginął i za to się winisz. Wściekłość pomaga ci uśmierzyć ból. Nie chcesz czuć bólu. Jesteś zbyt wrażliwy, aby go odczuwać, dlatego go odtrącasz i zastępujesz gniewem.

- Powiedziałem, żebyś się zamknął!

- Nie kontrolujesz tego. Złość nie jest cechą należącą do bogów... Nie ruszaj się.

- Nie. Dotykaj. Mnie.

Nie posłuchał.

Nie zdołałem się obronić, gdy jego dłoń spoczęła na moim czole. A wtedy... Wybuchłem. Zupełnie jakbym przemierzał tysiące obcych wymiarów. Widziałem gwiazdy, światła i błyski. Wydawało mi się, że zawisłem na moment w kosmosie, obserwując wszystko z góry. Potem znów zacząłem lecieć. Szybko. Za szybko. Spadałem w dół. Coś łopotało. Wiatr szumiał mi w uszach.

Nagle wszystko ucichło.

Biała przestrzeń otaczająca mnie ze wszystkich stron, zdawała wbijać się w mój umysł. Gęsta materia nie pozwalała mi się poruszyć. Usłyszałem znajome westchnięcie.

- Wiedziałem, że tak to się skończy.

Niewidzialna ręka ścisnęła mnie za gardło, gdy usłyszałem głos mojej ukochanej kluski.

- Knedel? - zapytałem półszeptem.

- A kto inny? - wyłonił się z nicości. - Wiesz, nawet mi się tu podoba. Patrz. Mam ogon. I nie seplenię.

Nie mogłem zmusić się do uśmiechu. To, że odszedł, sprawiało mi niewiarygodny ból. Świadomość tego, że kolejny raz straciłem coś, na czym mi zależało, była sprawką nagłej migreny. A może czegoś więcej niż tylko migreny? Otrzymałem jednak szansę, by zobaczyć go jeszcze raz. Czyżby to była sprawka tego ptako-chłopco-czegoś?

- Przepraszam, Knedel - byłem w stanie tylko tyle z siebie wydusić. Reszta słów dosłownie ugrzęzła w moim gardle.

- Za co? - był szczerze zdziwiony tym wyznaniem.

- Za to, że kazałem ci ze mną iść...

Prychnął.

- Nie udawaj – usiadł. - Z własnej woli tam poszedłem i z własnej woli straciłem życie. Spłaciłem dług. Nie żałuję tego. Byłem ci to winien.

Nie wiedziałem nawet, co odpowiedzieć. Milczałem.

- Feniks zdołał cię uzdrowić. Cieszę się. Bałem się, że kolejne kilkaset lat będziesz trwał w amoku.

- Uzdrowił mnie?

- Zawsze byłeś wyjątkowo, głupi Chors. Naprawdę nie czujesz różnicy?

- Czuję się tak samo, jak wcześniej.

Westchnął ciężko.

- A zabiłbyś w teraźniejszym stanie dziewięciu Zniczy bez żadnego wysiłku?

Po tych słowach jakby mnie olśniło.

- Oh.

Knedel spojrzał na swoją czarną łapę.

- Jak ty sobie beze mnie poradzisz, Dziecię Księżyca.

Uniosłem niewesoło kącik ust.

- Pytanie: jak ty poradzisz sobie beze mnie.

Knedel powstał, idąc w moją stronę.

- Obiecaj mi coś, Chors - mówiąc to, począł rozsypywać się na miliony drobnych cząsteczek. - Obiecaj mi, że poznasz prawdę.

Potaknąłem, idąc ku niemu.

- Obiecuję.

Nie zdążyłem go objąć. Rozsypał się całkowicie.

***

Otworzyłem oczy, biorąc głęboki haust powietrza. Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na Feniksa, który ponownie przybrał postać ptaka.

Poczułem ulgę, wiedząc, że Knedel odnalazł spokój. Uniosłem kącik ust. Wszystko teraz wyglądało inaczej. Cień sprzed moich oczu ustąpił.

- Obudziłeś się - stwierdził Raróg, lustrując mnie ukradkiem. Zapewne utrwalał się w fakcie, iż na dobre wybudziłem się z transu, w jaki wpadłem.

- Spostrzegawczy jesteś - mruknąłem sarkastycznie, na co Feniks zachichotał

- Szał czyni z ciebie całkiem obcą istotę.

- Zabiłem dziewięciu Zniczy? - zapytałem, nie mogąc przypomnieć sobie ani jednego detalu z tamtego wydarzenia.

- Owszem.

- A gdzie dziesiąty?

- Zapewne zdołał uciec.

Jeżeli uciekł, to byłem w kropce. Jak mnie dopadnie, będzie po mnie. W obecnym stanie nie miałem na tyle siły, by walczyć. Na pewno nie z nim.

- Wiesz, po co przyszedłem, prawda? - zapytałem, zapominając na chwilę, w jak niekorzystnym położeniu znajdowałem się.

Feniks wpatrywał się we mnie nieruchomo.

- Jesteś pewien, że chcesz poznać prawdę?

- Nic innego już mi nie pozostało. Nieśmiertelność bywa męcząca, sam powinieneś o tym doskonale wiedzieć.

- Zatem o co chcesz zapytać?

- Chcę poznać drogę do Krainy Umarłych.

Ptak potaknął.

-Ostatnim razem, gdy umarłem, a nieszczęście to przytrafiło mi się stosunkowo niedawno, nie odczułem już nicości, którą zawsze odczuwałem przy śmierci. Zupełnie jakby ktoś poluzował zawiasy prowadzące do Otchłani... Jak sam wiesz, Kraina Umarłych posiada w sobie Pamięć Wszechświata. Najwyższy ukrył ją tam, wiedząc, że tylko zmarli mają do niej dostęp i żaden nie będzie w stanie go przekazać żywym istnieniom...

- Niech zgadnę: ale zapomniał o tobie.

- Dokładnie. Przysięgałem, że nie zdradzę Tajemnicy ludziom, jednak nie wspominał nic o bogach - urwał- Do wrót strzeżonych przez cerbera wiedzie rzeka Przejścia, powszechnie nazywana Styksem. Charon jest pazerny, musisz mieć dla niego monetę, ażeby wziął cię na łódź. To go zadowoli. Gdy przejdziesz przez Wrota, sam będziesz wiedział, którą drogą masz podążać.

- I to tyle? - zapytałem. - Nie wierzę.

- Nie. To tylko początek. Jesteś bogiem, Chors. Co prawda masz wstęp do siedziby Hadesa, jednak nie zmienia to faktu, że drzwi do legowiska dusz są dla ciebie zamknięte.

- Więc?

- Abyś wszedł tam bez zbędnych ceregieli, musisz odnaleźć na wpółżywą duszę pozbawioną znamiona grzechu. Duszę, do której Ciemność nie ma dostępu.

Szczęka mi opadła.

- ŻE CO?! Gdzie ja taką znajdę?! Ty wiesz, co się tam dzieje teraz na dole? Przecież to niemożliwe, żeby ktoś taki istniał.

- To akurat najmniejszy problem, Chors, jeśli o to chodzi. Ów dusza musi ci zaufać na tyle, by zabrała cię razem ze sobą do Królestwa. Musisz uzyskać jej zgodę. Jeśli choć raz ogarnie ją wątpliwość, czy na pewno dobrze robi... - umilkł niespodziewanie.

- To...?

- Znikniesz. Jako byt materialny i duchowy. Po prostu przestaniesz istnieć. Twoja Wola, bo pod jej postacią będziesz przemieszczał się w zaświatach ulotni się, a Ty zamiast zyskać, wszystko stracisz.

- Wspaniale.

- Chyba nie liczyłeś, że ta podróż odbędzie się bez żadnego ryzyka? Gdyby to było takie proste, już od dawna bogowie urządzaliby tam spacerki. Myślisz, że tylko ty pragniesz TEJ wiedzy?

Westchnąłem ciężko. Z pewnością nie tylko ja jej pragnąłem.

- Gdzie mam niby szukać tej całej duszy? - zapytałem.

- Poczujesz ją. Musisz tylko zejść na ziemię.

- Jakbyś nie wiedział, wiara ludzi nie daje nam już możliwości przebywania pośród nich przez dłuższy okres czasu... Jakby to powiedzieć - po prostu o nas zapomnieli. Ciężko nam egzystować w materii bez żadnego wsparcia.

- Jednak to nie zmienia faktu, że możesz tam istnieć przez dwa, trzy dni. Musisz się postarać. Istnieje wyjście, pomyśl.

- Sugerujesz, że co dwa-trzy dni mam wracać do Nawii, żeby się zregenerować i potem znów schodzić na Ziemię?

- Jeśli ów dusza ci zaufa, zyskasz więcej siły. Wiara bytu bez skazy jest silniejsza, niż zwykłego człowieka.

- Dobra. Zrozumiałem. Jeszcze coś?

- Tak, jest jeszcze coś. - wyszeptał. - Ostatnie drzwi będą wymagać ofiary.

 

***

 

„Ostatnie drzwi będą wymagać ofiary".

 

Śmierć Knedla dobiła mnie do tego stopnia, że wracając z Kraju Zniczy, nie myślałem o niczym innym. Jak mogłem do tego dopuścić?

Wiedziałem, że będzie mi go brakować.

Rozmasowałem skronie, słysząc pod stopami trzaski wyschniętej trawy. Wulkan znajdujący się kilkaset metrów za mną wyrzucił w górę ogromne połacie lawy. Ziemia zadrżała pod wpływem wybuchu. Westchnąłem ciężko, uświadomiając sobie po raz kolejny, że Knedel zginął. Nie ma go. Nigdy go już nie będzie.

Spojrzałem na zamczysko na wzgórzu, które zdawało się falować wraz z gęstą, ciemną mgłą. Czarne wieże odznaczały się wyraźnie na tle całego kompleksu. Odwaga, którą wówczas posiadłem, by tam wejść, była dla mnie teraz niezrozumiała. Nieświadomość zniekształcała cały obraz rzeczywistości.

Czy Weles miał coś wspólnego ze śmiercią mojego przyjaciela? Jeśli tak pożałuję tego... Srogo tego pożałuję.

Moje myśli ulotniły się jednak w momencie, gdy poczułem coś dziwnego. Zatrzymałem się w pół kroku, wyczuwając obecność. Zmarszczyłem brwi, odwracając się w tamtym kierunku i mało brakowało, a zostałbym powalony przez ogromną, żelazną maczugę, która świsnęła mi tuż nad głową.

Uniknąłem ciosu, padając w kucki.

- Tym razem przesadziłeś, Chors. - głęboki baryton, do granic możliwości przepełniony wściekłością, zagrzmiał w moich uszach.

- Miłorod – szepnąłem. Patrzyłem na wielkiego potwora z twarzą mężczyzny, którego czarna broda spleciona była w dwa grube warkocze. Jego gadzie oczy pałały żądzą mordu. Syn Światowida był rozgniewany. Nietrudno było się domyślić, co albo też kto, był powodem tego gniewu.

- Gdzie się podziała twoja siła, Chors? - zapytał.

- Nie zrobiłem tego umyślnie. Nie chciałem...

- NIE CHCIAŁEŚ?! - ryknął, unosząc maczugę. - Zabiłeś dziewięciu moich braci! Gdyby Wiłchmur nie odwrócił twojej uwagi, ja również spoczywałbym w czeluściach Otchłani. Zostałem tu sam, bo tobie zachciało się poznawać jakąś gównianą prawdę.

– Powiedziałem wam, po co przyszedłem? - zapytałem, dziwiąc się sam sobie.

– Oczywiście, idioto. Powiedziałeś nawet, co chciałbyś zrobić z moim truchłem.

– Miłorod, słuchaj. Porozmawiajmy...

Widząc jego poczerwieniałą z wściekłości twarz, pożałowałem swoich słów.

- Żadnych rozmów, demonie. Jakieś ostatnie słowa?

- Czy moje położenie zmieni się, jeśli cokolwiek powiem?

- Nie.

Spodziewałem się takiej odpowiedzi.

Szczerze powiedziawszy, to dopiero teraz zaczynało do mnie docierać, w jak wielkie gówno się wpakowałem.

Nietrudno było się domyślić, że w momencie, gdy pozwoliłem mu uciec, byłem martwy.

- Przepraszam?- powiedziałem, niepewnie.

Furia zagotowała się w Miłorodzie. Z rykiem cisnął we mnie maczugą, która - gdybym nie odskoczył – zgniotłaby mnie jak robaka.

Miłorod rzucił się na mnie wściekły, jednak gdy leciał w powietrzu, ja prześlizgnąłem się pod nim, ruszając biegiem w stronę Cmentarzyska Gwiazd. Nie było tu nic do opisywania. Nazwa mówiła sama za siebie.

Nie mogłem tu umrzeć. Złożyłem obietnicę Knedlowi.

Wbiegłem pomiędzy obumarłe gwiazdy, w środku których nadal tliła się jasnobłękitna wola życia. Schowałem się za jedną z nich, dysząc ciężko. Miłorod, podobnie jak reszta jego braci, był nieobliczalny.

Mogłem nie przeżyć.

W oddali rozległy się ciężkie kroki bestii.

Wybacz,Knedel.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania