Głosy Nawii(2014) Rozdział 5 - Woń duszy

Lew wpatrywał się we mnie swoimi złotymi oczami, ukazując co chwila białe, ostre zębiska. Zaryczał doniośle, jednak nie odczułem żadnego strachu. Podszedłem do niego, gładząc po miękkiej, bujnej grzywie, a ten zamruczał niczym małe kocię.

- W porządku - szepnąłem. - Już wszystko będzie dobrze.

 

Otworzyłem oczy.

Śniłem po raz kolejny. Powstałem, odpędzając napływające do mnie falami zmęczenie. Wniosek był prosty: musiałem przestać sypiać.

Jednak teraz bez Knedla tylko tak mogłem spędzać czas, by nie czuć tej pustki trawiącej moje wnętrze.

Spełzłem z łóżka i podszedłem do szafy narzucając na siebie szary bezrękawnik.

Ułożyłem niedbale włosy i otworzyłem drzwi do kuchni. Zamarłem w bezruchu.

Dadźbóg, Forseti i Eir. Siedzieli na stołkach przy moim skromnym stoliku, szeptając coś między sobą.

- A wy tu czego?- zapytałem patrząc po nich z podejrzliwością.

Pierwszy odezwał się Forseti.

- Cześć, wujaszku…

- Żadnych wujaszków. Co robicie w moim domu? Jak się tutaj dostaliście?

Eir, jego żona, rudowłosa, piegowata kobieta o oczach koloru krwi, zeskoczyła z wysokiego krzesła i podeszła do mnie na niebezpiecznie bliską odległość.

- Nie bądź zły, Chors. Tak po prostu zniknąłeś. Zastanawialiśmy się dlaczego.

- Chyba nie myślisz, że uwierzę w taką bajkę? Że przyjechaliście sprawdzić jak się czuję i to na dodatek z Dadżbogiem.

Wyminąłem Eir,siadając przy blacie. Patrzyłem na nich z otwartą wrogością.

- Więc jaki jest cel waszej wizyty?

- Zawsze szukasz „ale”, wujaszku. Czy to, aż takie dziwne, że ktoś cię odwiedza?

- Troszeczkę.- przyznałem po chwili ciszy.

Spojrzałem na Dadźboga uznając, że i tak nie uzyskam odpowiedzi na swoje pytanie.

- A ty?

- Co, ja?

- Ty też w odwiedziny?

- Ja przypadkiem.

Pokręciłem głową.

- Róbcie co chcecie. Mnie i tak tu teraz nie będzie.- uśmiechnąłem się.- Schodzę na ziemię.

Zaległa cisza. Zapewne uważali mnie za szaleńca.

– Schodzę na Ziemię. - powtórzyłem dla pewności.

- Chors.- zaczęła Eir. Sam jej ton działał mi na nerwy.- Wiemy, że straciłeś Knedla. Ale to nie powód, by ruszać w samobójczą misję.

Przewróciłem oczami.

– Schodzę na ziemię. To moja decyzja.

– Po co? - zapytał Forseti. Spojrzał na mnie z niepokojem. Jedynie Dadźbóg znał mój cel.

– Mam tam sprawę do załatwienia.

Forseti zmarszczył brwi.

– Co ty znowu wymyśliłeś?

– Nic nie wymyśliłem. Usłyszałem.

Syn Baldura nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Nie podoba mi się ten pomysł.

 

Wspiąłem się na szczyt Janys, góry bogów, gdzie istniał portal do świata ludzi. Kiedyś często tu bywaliśmy. Portal zdążył już zarosnąć bluszczem. Ciekaw byłem czy nadal był sprawny.

Pozwoliłem sobie w nim utonąć.

Gdy otworzyłem oczy, leżałem w ciemnej uliczce obok przewróconego kontenera (na który niewątpliwie spadłem), cały w śmieciach, których widok niekiedy napawał obrzydzeniem. Sztywnym ruchem ściągnąłem ze swojego ramienia zgniłą skórkę od banana. Powstrzymałem odruch wymiotny, gdy tylko poczułem odór rozkładanej materii.

Powstałem na nogi, otrzepując się z resztek śmieci. Czułem się niewiarygodnie lekki. Ziemska grawitacja, choć niemiła w odczuciu, sprawiała, iż ważyłem dosłownie kilka kilogramów.

Pierwsza misja: zdobyć soczewki.

Gdy schodziłem do Słowian, by zobaczyć jak żyją, zawsze udawałem ślepca, wtapiając się w grupki wędrujących żebraków. Jednak w teraźniejszych czasach jako ślepiec nie byłbym w stanie wykonać swojej misji.

Musiałem zdobyć soczewki. Bez nich ani rusz. Mogłęm co prawda usuwać niektóre wspomnienia, jednak nie na masową skalę. Teraz bez wiary moja moc ograniczała się do indywidualnych jednostek.

Ruszyłem główną ulicą mijając postawione ciasno obok siebie budynki.

„Optyk” - wyczytałem biały napis na niebieskim tle. Ukryłem swoją aurę po czym przeniknąłem do środka. Mój typ materii nie mógł być uchwycony na kamerach.

Zabrałem z półki wszystkie soczewki, wrzucając je do przypadkowo znalezionej reklamówki.

Chciałem wrócić tą samą drogą, jednak nie mogłem sprawić by reklamówka również stała się tylko powłoką. Podszedłem do drzwi i przekręciłem zamek.

I po krzyku.

Na zewnątrz przysiadłem na ławce, obok której stał betonowy śmietnik. Zacząłem przeglądać swoje zdobycze.

- Czerwone? - zapytałem sam siebie.Na cholerę im taki kolor w sprzedaży? Czy oni do reszty poszaleli? No tak. Nowoczesność. Postęp. Innowacja. Zacząłem się śmiać, przeglądając zawartość reklamówki. Znalazłem zielone i wcisnąłem je do oczu.

Powstałem rozglądając się po zmodernizowanym mieście. W powietrzu unosił się odór spalin. Jedyny dźwięk, który słyszałem był warkotem silnika.

Królowie świata.

Znów zacząłem się śmiać. Para ludzi przechodząca w tej chwili obok mnie zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem.

Poczekałem, aż znikną za zakrętem.

Wyciszyłem umysł i zbadałem przestrzeń wokół mnie.

Moje zmysły niemal od razu wyczuły gasnące życia. Większość z nich była zanieczyszczona i spleśniała. Inne z kolei były w fazie gnicia, a ich niezadowolenie i dezorientacja sprawiły, że samemu mnie od nich odrzucało. Tylko jedna, jedyna w obrębie dwustu kilometrów była pozbawiona skazy.

Zobaczyłem obraz szpitala i tabliczkę z napisem "Lwowska".

Przeczekałem noc nad rzeką. Nie mogłem wtargnąć tam jako bóg. Musiałem być człowiekiem. Dusza musiała poznać mnie jako człowieka.

Nad rankiem podążyłem jej wonią. Przyglądałem się budzącemu się do życia miastu. Ludzie otwierali okna, a z nich unosił się papierosowy dym,. Wsiadali do aut, żegnali się by zniknąć na kilka godzin w korpo-biurze czy innej fabryce. Zabudowania ciągnęły się wzdłuż ulic. Na niższych piętrach prowadzone były działalności gospodarcze. Na wyższych mieszkali.

Tak. Było stanowczo za dużo ludzi. Selekcja naturalna nie wchodziła w grę odkąd odkryli potęge pierwiastków.

Stanąłem przed wejściem do szpitala. Wyglądał jak zardzewiały lotniskowiec. Mężczyzna na wózku inwalidzkim, palący papierosa na tarasie spojrzał na mnie podejrzliwie.

Niektórzy to czuli. To, że nie byłem do końca człowiekiem

Wyminąłem go bez słowa, czując na sobie jego spojrzenie.

Wszedłem do rozległego holu, gdzie unosił się odór schorowanych dusz. Skrzywiłem się. Pośród zgiełku odnalazłem nić prowadzącą do tej, która miała otworzyć portal.

Przemierzyłem długi korytarz i przekroczyłem dwie pary oszklonych drzwi. Wszedłem do windy, jadąc kilka pięter w górę. Zmierzałem wprost do swej duszyczki.

Zapach, wcześniej tylko zalążek tego co mnie czekało, znacznie się wzmocnił. Aromat cierpienia wypleniony został przez kwaśny odór śmierci. Bólu. Nie miałem pojęcia, jak długo mogłem to znosić.

Oddział należał do zmarłych za życia. Choroby wyniszczające każdą komórkę ciała. Miejsce było pełne żalu i nienawiści do świata, za to, że w ten sposób ich ukarał.

Woń poprowadziła mnie na oddział dziecięcy nowotworowy.

Nowe twory w ciele.

- Witam, czy można panu w czymś pomóc? - szeroko uśmiechnięta pielęgniarka zastąpiła mi drogę. Ona również coś ode mnie wyczuła. Musiałem lepiej się ukryć.

- Poradzę sobie. dziękuję za pomoc.

Zapach zaprowadził mnie do pokoju na końcu korytarza. Idąc, starałem się nie zwracać uwagi na nieme krzyki dzieci, zdane na łaskę losu i czekające na uzdrowienie. Na jakiś cud. Starałem się nie przejmować ich cichymi pragnieniami o wyjściu na zewnątrz, pogrania w piłkę czy nawet pójścia do szkoły. Nie mogłem tego znieść.

Wszedłem do pokoju i stanąłem jak wryty dostrzegając drobną istotkę siedzącą samotnie na parapecie i wpatrującą się w krajobraz za oknem. Na głowie miała przewiązaną czerwoną chustkę. Emanował od niej żal, tak głęboki, że wrył mi się w umysł. Chciała żyć. Jej wola życia emanowała z niej w postaci białych, nieskalanych smug. Wiedziała jednak, że umrze. Czuła to. A miała nie więcej niż dziesięć lat.

Jakby wyczuwając cudzą obecność, zdrętwiała, obracając powoli głowę w moim kierunku. Napotkałem spojrzenie jej dużych, brązowych oczu. Zmarszczyła brwi.

- Kim jesteś? Nie wyglądasz jak pielęgniarz. – zapytała, zeskakując z parapetu. Przez jej pergaminową skórę były widoczne wszystkie żyły. Zupełnie jak u Ypryfil, pomyślałem, nie wiedząc czemu. Ypryfil również miała tak delikatną skórę. Dziewczynka poprawiła niebieską piżamę i pociągnęła nosem. - Jesteś wolontariuszem?

- Tak- odparłem bez zastanowienia. Byłem wolontariuszem... ale co dalej?

- Dla jakiej orgnaizacji pan pracuje?

Brat Albert.

- Dla brata Alberta- odparłem, na co dziecko ewidentnie się zdziwiło.

- Pomaga pan bezdomnym?

Jasny gwint.

- Jestem z innego brata Alberta. Pomagamy.... pomagamy takim jak ty.

Patrzyła na mnie w bezruchu.

- Czyli jak? Zabieracie od nas raki?

- Raki?- powtórzyłem. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że tak nazywano wrosty na ich ciele.- Tak. Zanim... umrzecie, zabieramy was na przygodę.

Słysząc to, rozpromieniła się.

- Przygodę? Taką jaką miał Indiana Jones?

Potaknąłem energicznie, choć nie wiedziałem kim była ta postać.

- Tak. Jak Indiana Jones.

- Będziemy szukać zaginionych skarbów?

- Mnóstwo zaginionych skarbów.- odparłem, czując victorię.

Dziewczynka klasnęła w ręce.

- Fantastycznie!- krzyknęła, zaczynając grzebać w swojej szafce. - Tylko się ubiorę i możemy ruszać na przygodę.

Uniosłem kącik ust. Miałem ją.

- Będę cię nazywać wujkiem- mówiła nie przestając grzebać w niewielkiej, metalowej szafce. W tle grała telewizja. Słyszałem brazylijską gadaninę o braku miłości i odrzuceniu.

- Może być. Mogę być twoim wujkiem. Masz jakichś krewnych?

- Nie- odparła.- Jestem sierotą. Przywieźli mnie tu z domu dziecka.

Dziewczynka pomimo moich słów, uśmiechnęła się szeroko, co całkowicie kontrastowało ze słowami, które wypowiedziała.

- Rozumiem.

- W takim razie gdzie lecimy? Do Egiptu? Nad Amazonkę? Do Chin? Czego będziemy szukać?

- Odwiedzimy Hades.

Dziecko wyjrzało zza łóżka. Stałem nadal obk drzwi. Wpierw musiałą przywyknąć do mojej aury. Gdybym znalazł się zbyt blisko od razu by mnie wyczuła. Była czysta.

Zmrużyła brązowe oczy, świdrując mnie na wylot wzrokiem.

- Hades? Przecież to kraina umarłych.

- Mówiłem, że czeka cię przygoda.- odparłem.- Nie musisz wiedzieć co dokładnie. Jak masz na imię?

- Magda.

- Będę czekał na zewnątrz. Załatwię ci wypis.

Uśmiechnęła się. Nie obchodziło jej jak miałem to zrobić.

Dzięki swoim zmysłom wiedziałem, jak mało czasu jej pozostało. Organizm się buntował. Mózg był bliski wyłączenia, a ciało miało odmówić posłuszeństwa. Krucha ludzka istota.

- A ty jak się nazywasz?- zapytała nim wyszedłem na korytarz.

- Chors.- odparłem bez zastanowienia. Pożałowałem tego.

- Chors? - powtórzyła. - Jak ten bóg księżyca?

Zamurowało mnie. Czy ona… przeciez ludzie zapomnieli. Już dawno o nas zapomnieli. Otrząsnąłem się.

- Tak. Ubieraj się. Niedługo wracam.

Podszedłem do drewnianej lady, za którą siedziała siwowłosa staruszka, w wielkich, okrągłych okularach. Prowadziła rozmowę telefoniczną, co jakiś czas zerkając w moją stronę.

Pożegnała się, odkładając telefon. Odchrząknąłem, a ta łypnęła na mnie błękitnymi oczami.

- W czym mogę pomóc, młody panie?

Wpatrywałem się w nią tak długo, aż ta uległa hipnozie.

- Zabieram ze sobą dziewczynkę imieniem Magdalena. Mogę, prawda?

Kobieta wpatrywała się we mnie dłuższą chwilę nieobecnym wzrokiem. Wpadła w trans. Księżycowy trans, gdzie zacierała się ranica pmiędzy jawą a ułudą.

- Chodzi panu o Magdalenę Dudek? Dziewczynkę z guzem płata ciemieniowego?

- Zapewne.

- Proszę podać powó wypisu.

Nie musiałem się długo zastanawiać.

- Przygoda.

Wziąwszy akt wypisu, spuściłem z niej moje natarczywe spojrzenie, a hipnoza przestała działać. Pielęgniarka zamrugała kilkakrotnie nie mając pojęcia, co się przed chwilą stało. Uniosłem kącik ust, ruszając w stronę mojej karty przetargowej. Drogi do Prawdy.

- Gotowa?- zapytałem, gdy Magda wkładała na siebie szeroką, piłkarską koszulkę.

- Tak.- mówiąc to poprawiała czerwoną chustkę przewiązaną na jej głowie.

- Dlaczego jej nie zdejmiesz?

Zarumieniła się jeszcze mocniej.

- Bo nie chcę.

- Twoja wola. Chodź, zanim lekarz się rozmyśli.

- Jak ci się to udało?

- Mam swoje sposoby.

Gdy przechodziliśmy obok stanowiska pielęgniarek, stłamsiłem spojrzeniem myśli staruszki i wygnałem to wspomnienie z jej umysłu. Wymazałem osobę Magdy. Jakby nie istniała.

Bycie bogiem równiez miało swoje zalety.

***

Kroczyliśmy wąską, rzeszowską ulicą. Obdarte, powojenne budynki stojące rzędem po obydwu stronach drogi sugerowały, iż było to miasto potrzebujące nieco funduszy. Przewaga produkcji nad sprzedażą.

Był koniec wiosny, jednak wiatr nadal był chłodny. Niedługo miało być przesilenie. Dzień, w którym Księżyc stawał się pomarańczowy, a Słońce nie chciało oddać mu nieba Magda uporczywie próbowała dotrzymać mi kroku, co moment podbiegając. Popatrzyłem na nią.

- Dokąd idziemy?- pytała co chwila.

- Tajemnica- odpowiadałem jej za każdym razem.

Starałem się na nią nie patrzeć. Pragnęła zrozumieć, dlaczego umrze, jednak nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Nie wiedziałem, dlaczego jej życie miało się skończyć, zanim zdąży dobrze się zacząć. Ona również pragnęła Prawdy. Jednak Prawdy całkiem odmiennej od mojej.

Kiwnąłem na nią głową, by razem ze mną skręciła w wąską uliczkę

- Gdzie mieszkasz? - zapytała.

- To się zaraz okaże.

Pośród dziesiątek blokowisk wypatrzyłem to, które wyglądało najmniej obskurnie. Zadzwoniłem do przypadkowej osoby.

- Halo? - odezwał się kobiecy głos.

- Proszę mnie wpuścić - powiedziałem charyzmatycznie, modląc się w duchu, by mnie posłuchała. Moja moc była na wyczerpaniu. Niedługo musiałem wrócić do Nawii. Kobieta milczała dłuższą chwilę, jakby myśląc nad odpowiedzią.

- Może pan wejść.

W tle rozległ się charakterystyczny dzwonek, a drzwi uchyliły się. Uśmiechnąłem się do dziewczynki.

- Już wiesz gdzie mieszkamy.

Nasze kroki odbijały się echem po długiej klatce schodowej, gdy przemierzaliśmy kolejne piętra.

- Daleko jeszcze? - zapytała dysząc ciężko. Twór wysysał każdy atom jej sił.

- Ósme piętro. - odpowiedziałem beznamiętnie.

- Dlaczego tak wysoko?

- Dar od losu-odparłem.- Dasz radę. Jak zemdlejesz to wtedy cię poniosę.

We framudze stanęła niewysoka kobietka o kręconych włosach. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Czekała na rozkaz.

- Jestem z agencji windykacyjnej. Przejmujemy pani mieszkanie. Ma pani pięć minut by się stąd wynieść. Czy jest miejsce do którego może się pani udać?

- Oczywiście.

Kobieta spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, po czym opuściła mieszkanie bez słowa pożegnania.

Kolejna victoria.Uśmiechnąłem się zwycięsko podchodząc do lodówki.

Nieco się zawiodłem.

Była pełna win.

Ani śladu whisky.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania