Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Granice wytrzymałości - Epizod V - PUB

Oddaję w Wasze ręce PIĄTY z serii krótkich epizodów, których genezy należy upatrywać

w głębokiej frustracji i bezsilności. Nie jest to bynajmniej frustracja samego autora -

on zdołał się szczęśliwie na nią uodpornić. Jest to raczej próba uchwycenia pewnych zachowań i reakcji człowieka wrażliwego, uwikłanego w rzeczywistość zdominowaną przez drapieżniki jego gatunku. Jednym słowem autor spróbuje wejść w różne role by sprawdzić co by mógł uczynić, gdyby nie nabył wspomnianej wcześniej odporności.

Z góry przepraszam za wulgaryzmy i brutalne opisy. Wydaje się, że wobec telewizyjnej codzienności będą wydawać się pisane niczym elementarz pierwszoklasisty.

Przepraszam też, że w czwartym epizodzie zadeklarowałem koniec serii. Nie spodziewałem się, że powodów do frustracji jest więcej niż mi się wydaje.

Pozdrawiam serdecznie tych nielicznych, którzy wytrwają do końca. Zapewne gdzieś pod podszewką obojętności kryją się w nich demony, jakich doświadczą bohaterowie tych krótkich opowieści.

 

*

- Do jutra panie Włodku!

Starszy siwiejący mężczyzna przy tuszy, w przydużych okularach i niemodnym brązowym garniturze pokręcił nosem, jakby nie wierzył w szczerość tego pożegnania. Odburknął tylko krótkie "no..." i chwilę przyglądał się, jak ostatni z barmanów znika za rogiem budynku. Była czwarta nad ranem.

Utarg tej nocy był całkiem niezły. Siedemset sprzedanych piw, trzydzieści dwie pizze, niezliczona ilość paluszków i chipsów.

Ale nie czas było teraz liczyć pieniądze. Do zrobienia była ważniejsza robota. Dzisiaj trzeba było zakończyć coś, do czego zabierał się od przeszło doby. Czasu było niewiele. Dziwił się, że nikt jeszcze się nie zjawił, nie rozpytywał, nic nie podejrzewał. Chociaż ci, co mieliby się zjawić raczej nie rozpytują, tylko walą prosto w czapę...

Pan Włodek nie mógł dłużej czekać. Ta sprawa to było jego "być albo nie być". Skoro zdecydował się na pierwszy krok – i ten mu się całkiem przyzwoicie udał – musiał poczynić krok następny, bo inaczej jego koniec był pewny.

Do ostatniej chwili bił się z myślami, czy postępuje słusznie. Zapalił papierosa i spoglądnął na jaśniejący od wschodu słońca budynek. Tyle lat go budował. Własnoręcznie z żoną wznosili fundamenty, a potem ściany i dach. Każdy kąt cierpliwie kleili cegła po cegle. No ale mieli wtedy po dwadzieścia lat. Dom wznosili przez lat dziesięć, każdą chwilę po pracy spędzając na budowie. Stawiali to dla siebie i przyszłych pokoleń. Nie mieli zamiaru resztę życia pracować dla kogoś. Plan był prosty: u góry mieszkamy, a na dole robimy dom weselny, potem restaurację, a na końcu pub z niedużą sceną. Z tym, że pub przyszło mu już prowadzić samemu, bo dzieci wyfrunęły z gniazda, a żona umarła. Gdy tak patrzył na ten dorobek całego swojego życia, po raz kolejny nabrał przekonania, że postępuje słusznie. Przygasił papierosa i zabrał się do działania. Najpierw obszedł posesję, by upewnić się, czy na pewno wszyscy już poszli. Następnie z garażu wyjął piekielnie ostrą siekierę fiskarsa, a z kołka w przedpokoju na zapleczu ściągnął klucze do piwnicy. W kuchni wychylił jeszcze całą wiśniową małpkę i odczekał kilka minut, po których zaczął odczuwać lekki rausz.

Wszedł na oświetlone schody piwniczne i zamknął się od środka. Powoli schodził w dół, czując się dziwnie spokojnym i opanowanym. Trzonek siekiery ściskał mocno i pewnie. Piwnica pod domem był rozległa. Trzymał tam zapasy piwa, barowych przekąsek i składników do pizzy. Postanowił, że nie zapali światła w dalszej jej części. Nie chciał ich zawczasu uprzedzać o swoim nadejściu. Na końcu dość długiego korytarza było pomieszczenie, do którego zmierzał. Podszedł do starych drzwi i kliknął włącznik. Spomiędzy nieszczelności wokół futryny padło do korytarza nieco mdłego, żółtego światła. W tej samej chwili usłyszał wewnątrz poruszenie i kilka niewyraźnych słów. Przekręcił klucz najpierw w dolnym, a potem w górnym zamku. Dopiero teraz poczuł wzrost ciśnienia i – jak mu się zdawało – skok adrenaliny. Poczuł też coś jeszcze; smród fekaliów.

Zastał ich tak, jak zostawił przedwczorajszego wieczoru. Siedzieli odwróceni do siebie plecami, związani grubą, marynarska liną i łańcuchem. Jeden z nich miał cały czas zakneblowane usta, drugi jakimś cudem wypluł spomiędzy szczęk kawał wsadzonej mu przez pana Włodka szmaty.

- Zginiesz cwelu – powiedział ten bez knebla. Chudy był ale wyszczekany. Nie to, co ten drugi steryd z szyją wysypaną pryszczami.

- Rumcajs przyjedzie i cię zajebie. Pewnie już tu jedzie, bo nas długo nie ma. Zapomniałeś cwelu, że smartfona łatwo jest namierzyć. Będziesz jadł własne gówno. Bój się! - warczał przez zaciśnięte zęby.

Pan Włodek wysunął z cienia siekierę. Nie wiedzieć czemu, mignął mu przed oczami obraz przedwczorajszego wieczora. Przyjechali czarnym audi, które postawili od zaplecza. Weszli do jego biura.

- No i jak tam, dziadek? Masz?

- Mam, oczywiście, że mam.

Wyciągnął grubą kopertę i wysunął z niej na biurko plik dwustuzłotówek. Pamięta, że poczuł wtedy suchość w gardle i pot na plecach.

- Cieszę się, że zaproponowaliście mi ochronę. Czasy niebezpieczne.

Chudy chwycił banknoty i liczył, coraz bardziej się uśmiechając.

Pan Włodek wyciągnął z szafki karafkę i polał.

- Co ty kurwa dziadu ? - powiedział steryd.

- Nie, nie Juby. Napijemy się – powiedział wyrozumiale chudy i przechylił. Juby zrobił to samo.

- To na lewą nóżkę – powiedział rubasznie pan Włodek. Przechylili.

- Dorzuć jeszcze tysiąc – rzucił nagle chudy i wpatrywał się bezwzględnie w pana Włodka,który w oka mgnieniu zmiarkował sytuację. Opłacało się dorzucić.

Wyciągnął portfel i zaczął odliczać dziesięć setek, ale nie dokończył. Pierwszy padł chudy. Trucizna zadziałała na niego szybko, pewnie ze względu na niedużą masę ciała. Juby widząc co się dzieje, próbował Włodka sięgnąć swoimi wielkimi łapskami, ale gdy tylko wstał, momentalnie osunął się na ziemię. Pan Włodek również zaczął się czuć źle i wiedział, że ma niewiele czasu, aby podać sobie dożylnie półprocentowy roztwór amoniaku jako odtrutkę na kwas quechua. Pamięta, że miał duży problem z zawleczeniem ich do piwnicy...

Stał teraz przed nimi i coraz bardziej zaciskał trzonek siekiery.

- Jesteście wrzodem na ciele społeczeństwa. Pasożytem, którego trzeba usunąć. Po co tu przyszliście? Myśleliście, że będziecie dostawać za frajer piętnaście tysięcy co dwa tygodnie. Myśleliście, że ile ja tu kurwa zarabiam? Piętnąście tysięcy, mój Boże! Pierdolone sukinsyny!

W przypływie gniewu zamachnął siekierą w stronę Chudego i z całych sił odciął mu rękę u nasady ramienia, powodując jego natychmiastowe omdlenie. Juby zaczął się szarpać i krzyczeć, ale knebel trzymał wyjątkowo mocno. Teraz Włodek przybrał postawę drwala i machnął w Chudego po raz drugi. Rąbał bez opamiętania, dziabiąc raz Chudego, raz steryda. Przestał piętnaście minut później.

Po wszystkim wyszedł na zewnątrz i zapalił papierosa.

- "Teraz mogę już wezwać policję" – pomyślał...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania