Gwiazdy - Rozdział 1

Rozdział I

 

Zbliżał się wieczór, niebo było zachmurzone, a zimny wiatr nieustępliwie wiał w jego pokrytą bliznami twarz. Jedyne, o czym teraz marzył to filiżanka ciepłej herbaty. Nie mogąc oprzeć się tej chęci, przysiadł na kamieniu i nalał sobie rozgrzewającego naparu. Chociaż chciał się odprężyć, jego myśli wciąż wędrowały ku celowi podróży; wyspie, która wyłaniała się zza mgły.

Myśląc o tym, wspominał stare dobre czasy, gdy na takie zadania nie chodził sam, lecz towarzyszyli mu jego kompani ze starej gwardii. Podczas całego tego wspominania zrobiło się ciemno i mężczyzna wstał, by obmyślić plan ataku.Nie zajęło mu to wiele by po chwili wiedzieć już dokładnie, co ma zrobić. Zostawił swój plecak na brzegu, dopił herbatę i położył filiżankę oraz czajniczek przy torbie, a następnie wszedł do lodowatej wody. Jego oczy zwróciły się ku mostowi, który prowadził do głównej bramy wioski na wyspie. Nurkując, podpłynął pod niego i kładąc dłoń na spód mostu, cisnął energią w deski. Cała struktura z wielkim hukiem wyleciała w powietrze tworząc jakby widowisko fajerwerków, a pośród dźwięku huku i drewna wpadającego do wody słychać było strażników wołających o wsparcie.

Mężczyzna szybko odpłynął od miejsca zdarzenia i wyszedł na brzeg wyspy by kontyunuować swoje zadanie. Większość żołnierzy wybiegła przed bramę, by sprawdzić, co się stało, z daleka było słychać bluzgi i wypytywania. Dawało to sprawcy wybuchu czas na przejście przez drewniany mur wsi, niezauważonym. Od razu po przeskoczeniu przeszkody, nawigując przez spalone pozostałości chat oraz martwych ciał wieśniaków, udał się do wielkiego namiotu dowódcy.

Wnętrze było bardzo skromne i nic nie zwracało nadto uwagi, nie licząc czarnej, zakrwawionej zbroi z trzema białymi pasami przechodzącymi przez środek okucia. Sądząc po całokształcie pancerza, należał on do dowódcy stacjonującego tutaj oddziału. Lecz to nie ten godnie wyglądający obiekt był celem mężczyzny, dlatego zaczął starannie przeszukiwać wszystkie półki i szafki w pomieszczeniu. Sytuacja jendnak z minuty na minute stawała się coraz bardziej napięta, gdyż to, czego szukał nie było w namiocie, lecz zapewne przy samym dowódcy.

W końcu, po przeszukaniu ostatniego zakamarka namiotu, sfrustrowany poszukiwacz chwycił nerwowo za broń na swych plecach i wybiegł z myślą jak najszybszego odzyskania przedmiotu. Jednak od razu po wyjściu, powitał go widok około pięćdziesięciu przeciwników. Na ich czele stał człowiek, którego twarz była równie zabliźniona co twarz mężczyzny, który zamarł bez ruchu. W wyglądzie ogromnego woja przykuwało oko wiele szram, cięć i śladów walki. Widać było, że to on dominował w całej zgrai i samo patrzenie na niego wzbudzało strach ale też i respekt.

- Marek... Wiedziałem, że w końcu jakieś Qbańskie ścierwo po mnie przyjdzie, ale wysłanie członka Wielkiej Szóstki? To zaszczyt! – Powiedział dryblas drwiąco. – Ilu was jeszcze zostało? Ty i kto? Pietrus?

- Myślę, że w obliczu śmierci, ta informacja będzie ci zbędna.

- Cieplutki jak zawsze. – Uśmiechnął się przeciwnik. – Dobra chłopaki, bierzemy go. – Skinął ręką, a tabun łysych wojowników za nim ruszył wściekle na Marka.

Ten, kurczowo trzymając swój kij, machnął wolną ręką, tworząc potężna i miażdżącą falę , która powaliła pierwszy szereg napastników. Następnie wolnym krokiem ruszył w stronę przywódcy bandy. Zręcznie nokautując każdego napotkanego wroga, ze skupieniem obserwował stalową rękawicę przy pasie generała. Skupiony na swoim celu Marek i tak bez problemu wycinał kolejne grupy atakujących, którzy padali jak muchy po spotkaniu z jego bronią.

Widząc nadchodzące niebezpieczeństwo, w postaci wściekłego Qbańczyka, dowódca posłał jednego ze swych ludzi po zbroję. Gdy ją przyniósł, Marek zatrzymał się pośrodku areny z trupów z lekkim uśmieszkiem, jakby pozwalając na założenie jej.

- Czekałem na nasze małe spotkanie tyle lat... Zaczynałem się już martwić, że w takim wieku nie będziesz w stanie walczyć, ale widzę, że te całe wasze aorty coś jednak dają. – Zaśmiał się lekko, przyodziewając przy tym zbroję.

- Haha! Lata treningu robią swoje, a jeśli o to chodzi, to wy Wpierdole, też powinniście zacząć szkolić swoje wojska, bo nawet się nie spociłem.

- Na taką grupkę jak wy, Qbańczycy, nie potrzeba mi wyszkolonych wojowników. Zdechniecie zaraz po tym, jak znajdziemy wasze marnie ukryte miasto. – Rzekł pewny siebie dowódca, zapinając stalową rękawicę.

Marek, wycierając swój splamiony walką kij o jeszcze mokrą pelerynę, parschnął śmiechem i ruszył w kierunku wroga. Który widząc szarżującego przeciwnika z wielkim zamachem uderzył opancerzoną ręką w ziemie. Nacierający mężczyzna wyskoczył, unikając rozstępującej się ziemi szykując cios, który miał to szybko zakończyć. Został on jednak zablokowany przez oręż wielkoluda, który w tym samym czasie chwycił go i cisnął nim pod siebie.Twarz Marka zdradzała poirytowanie sytuacją, a jego lewe oko błysnęło, zmieniając barwę na jakby czarne niebo, na którym świetnie widać gwiazdy. Zanim gigant zdążył ruszyć swą okutą ręką, by wykonać egzekucję, został zręcznie zablokowany, tak jakby leżący Qbańczyk przewidział jego ruch i w tym samym czasie, rzucił jaskrawy płomień w twarz napastnika. Ten, ogłuszony bólem, odskoczył, dając Markowi czas na przygotowanie ostatecznego ciosu. Lekkim ruchem dłoni, przejechał on po całej długości swojej broni, dając jej bordową poświatę. Widząc to, oponent próbował pochwycić jego głowę, lecz ten jakby ponownie, przewidziawszy ruch wroga, umknął jego dłoni, przebijając na wylot jego klatkę piersiową. Wpierdol padł na kolana i splunął krwią.

- Nie ma tu tego, czego szukasz... – Rzekł przebity i spojrzał w dół na swój oręż. – Spóźniłeś się.

- Był powierzony tobie! Gdzie on jest? – Powiedział Marek i wepchnął kij głębiej.

- Nie mam pojęcia... ale to nic. – Spojrzał prosto w oczy swojemu oprawcy. – Ważne, by Qbańskie kurwy go nie dostały.

Zaśmiał się głośno, lecz jego śmiech zamienił się w jęk, gdy kij został brutalnie wyjęty z jego klatki szybkim ruchem. Stojący mężczyzna odwrócił się i zobaczył swoje dzieło. Zastanawiał się; Jak z prostej misji mogła wyniknąć taka rzeź. Westchnął i omijając ciała walające się na ziemi, udał się na skraj wyspy, by wzrokiem odszukać miejsce, w którym zostawił ekwipunek. Jego oczom ukazała się jednak inna rzecz; była to lekka poświata ogniska, która widniała na przeciwnym brzegu. Marek sam nie wiedział, czy była to ciekawość, czy jego instynkt, ale po zabraniu rzeczy, wyruszył w stronę tlącego się płomienia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania