Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Herostratyda (II./ IV.)
Kiedyś oderwę ci to z twarzy. Choćbym miał odgryźć, zrobić ci krzywdę. Pozbędę się syfu, parcha. I przykleję komuś innemu do japy. Musi być dobrze, nie ma innego wyjścia.
V. Odszumianie
,,Sos pogrzebowy Hades”- na pierwszy rzut oka głosi szyld nad drzwiami funeralnego przybytku. Budzi to powszechną wesołość, większość żałobników uśmiecha się pod wąsem. Kobiety jawnie parskają. Fatalna czcionka, gotyckawe litery pozawijały się ponad miarę.
Dziesięcioletnia Marta, jako jedyna z rodziny, zostaje przed wejściem. Zwłoki w otwartej trumnie to nie widok dla dziewczynki.
Zmasakrowane resztki Pawła, które jakby na siłę ubrano w garnitur, wyglądają kuriozalnie. Człekokształtny befsztyk w niecce.
- Nie wchodź, Martusiu. Nie można. Jak wygląda.? Ładnie, jakby spał – kłamie córeczce pani M… - ska.
- A chrapie?- zapytało wyjątkowo mało rozgarnięte dziecko. No tego by nawet posąg nie wytrzymał. Wróciła, ciotka świętej pamięci Pawła, doklepywać różańce. Trzymała się przez resztę uroczystości za brzuch, ledwie tłumiła chichot.
I wtedy podjechali. Pełen autobus, poczciwy autosan H9 wypełniony żądzą zemsty. Gruchot, w którym kipiała żółć.
Wytoczyła się i tap, tap, tap – sunęła gęsiego moherowa mafia, siedemdziesięcioletnie siepaczki z ukrytym w barchanach i pod płaszczami orężem. Czegóż tam nie miały: od młotków, przez rzeźnickie majchry, skończywszy na najautentyczniejszych sierpach.
Pojawienie się kilkudziesięciu obcych, łypiących spode łbów matron nie uszło oczywiście uwadze pozostałych żałobników, zastanawiano się przez moment kim są owe panie i czemu zjechały się tak licznie. Czy świętej pamięci Paweł miał tabun nieznanych nikomu ciotek, czy też zwaliło się do Domu, pardon- Sosu pogrzebowego jakieś Towarzystwo Dobrej Śmierci, by odprawiać egzekwie?
Paniusie postały przy wyjściu, udając rozmodlenie, wręcz ekstazę religijną. Słabo im wychodziło zgrywanie różańcowych orgazmów, więc zaniechały owej pantomimy po góra kwadransie.
Nagle jedna, ani chybi przywódczyni stada, wadera, wrzasnęła coś nie do powtórzenia, stek wulgaryzmów o czyściecielu kamienic i o tym, co i w jaką część ciała należy wkładać podobnym kanaliom. Po czym rzuciły się, na co dzień przykładne matki, żony i babcie, na truchło biednego Pawła i – nim ktokolwiek zdążył je powstrzymać – zrzuciły trumnę z katafalku.
I zaczęło się szarpanie, plucie, wyzwiska. Na zezwłok spadł grad kopniaków. Zszokowani członkowie rodziny Pawła Nic Mu Nie Jest stali jak wryci. Zamurowało nawet mającego nerwy jak postronki pana Waldka.
- Cześka to nie on! – opamiętała się w końcu jedna z bab.
- To jakiś młody, patrz – nazwisko! To nie ten pogrzeb…- drżącymi rękami podała klepsydrę.
-…. mać!
- Kalichowiaka kiedy chowają? – spytała kolejna z damul.
- No odpowiadać! – zaczęła wymachiwać wyciągniętym zza pazuchy tasakiem.
- Za dwie… godziny… wyjęczał pracownik zakładu pogrzebowego.
- …mać! - powtórzyły zgodnie babska. W ciągu jednej chwili wzięły, mówiąc językiem Mickiewicza, d…y w troki. I tyle je widziano, zmyły się z prędkością światła, nie zatrzymywane przez nikogo. Oniemiali żałobnicy długo nie mogli wyjść z szoku, w głowach nie mieściło się, że to, czego byli właśnie świadkami, nie jest fikcją, częścią filmu, klatkami celuloidowymi, jakie ktoś im puszcza tuż przed oczami, że to nie przeźrocza, fotosy z filmu Hichcocka, nie tragikomiczne slajdy.
- Co to do choroby było? – wyjęczał Marcin Akusta myśląc, że wariuje, ma zwidy.
Nie odpowiedział mu nikt, pozostali żałobnicy byli równie zdezorientowani. Ich opadnięte szczęki (w przypadku co starszych osób należy tę frazę traktować dosłownie, paru babinom wypadły protezy zębowe) długo leżały na posadzce.
Podobnie z resztą, jak truchło Pawła.
Szok, zgroza, niedowierzanie. Tragifarsjada, opera buffa. Jednoaktowa komedia pomyłek.
- Wierzyć się nie chce…- pokręcił głową jeden z pracowników zakładu pogrzebowego.
- Sprzedam tę historię brukowcom…
-Bekną za to, głupie babska…
-Podnieście go, na Boga, podnieście!
- Zapisał ktoś numer autokaru?
-Wieczny odpoczynek…
-Chyba spod Płocka przyjechały.
-Mózg znowu wypłynął.
Ankę W. wyzywano od czarownic i wariatek, bowiem mieszkała w plastikowej chatce na dwóch kurzych nóżkach. Nie byłą to, oczywiście, psia buda, lecz pełnowymiarowy dom – samoróbka, na który szalona nieco artystka uzyskała swego czasu wszelkie możliwe zezwolenia.
Niecodzienny i niepraktyczny materiał, z jakiego zbudowała swoje cztery kąty, stał się przedmiotem drwin, ale i posądzeń o nienajlepszy stan psychiczny jego właścicielki. Bo kto przy zdrowych zmysłach chce żyć w wielkiej chacie Baby Jagi połączonej z przerośniętym domkiem dla Barbie?
Nie pomagały tłumaczenia, że ludzie sztuki miewają szalone pomysły, ich myśli biegną w chmurach, innymi ścieżkami, niż zwykłych, przyziemnych szaraczków.
Postawiła dom z plastiku, znaczy – jest durna i koniec – zawyrokowała gawiedź.
Nie było w tym cienia prawdy, zdrowa jak koń Wiśniewska twardo stąpała po ziemi. Czasami.
Chatka – ot, po prostu kaprys, tak sobie, dla jaj – a co, nie wolno?
Nie bądźmy sztywniaccy, każdy ma prawo od czasu do czasu zrobić coś mało logicznego.
Nosimy w sobie takie chatki.
,,Gołębiara pieprzona, rok w rok wygrywa” – sarkała kołtuneria nie mogąc znieść, że artystka rodem z samej Warszawy śmie odnosić jakiekolwiek sukcesy, ba – deklasować ich, z dziada – pradziada mieszkających między Nic Górnym, a Brakowicami.
Jakby siedziała cicho – jeszcze pół biedy, w końcu ichniego chleba nie źre.
Ale w takim układzie? Zgroza, to jak plunięcie w twarz autochtonom!
I nie chodziło nawet o durny dyplom, parę złotych i tandetny puchar z żółtego plastiku, jakie każdorocznie otrzymywała pani Wiśniewska.
Jej triumfowanie na lokalnych wystawach, wszelkich konkursach gołębich piękności zdawało się być czystą bezczelnością, drwiną z zajmujących się hodowlą ptactwa rasowego tubylców.
Dzień przed zlotem ptaszolubów w Pyrzlewie, bracia Kurylukowie postanowili raz na zawsze utrzeć nosa aroganckiej mieszczuczce. Niech popamięta, że jeśli wleciała między wrony, musi krakać jak i one, gruchać półgębkiem, by nie ściągnąć na siebie kłopotów.
Zakradły się, ledwie odrosłe od ziemi szczyle, około dwudziestej. Zbierało się na deszcz, od północy i południa szły dwie chmury szarugonośne, było ciemno jak w nocy.
I buchnęło, zatrzepotały czarne skrzydła wywrotków smoleńskich, wzbił się w powietrze puch.
Gówniarze z kanistrami oczywiście uciekli. Może nawet nie zauważyli, jak od szybkopalnego gołębnika zajął się dom performerki.
Pani Ania wybiegła dosłownie w ostatniej chwili.
Zniszczenie postępowało błyskawicznie, patrząc na tempo, w jakim płomienie obejmowały chatę można by odnieść wrażenie, iż cały budynek był zrobiony z imitującego plastik styropianu.
Kłęby gryzącego dymu spowiły podwórze uniemożliwiając jakąkolwiek akcję ratunkową.
I zgorzały tipplery angielskie, kariery, kurki maltańskie, straciły życie brodawczaki podkarpackie.
Spłonął nawet jeden loczek, ulubiony gołąb Wiśniewskiej.
Kupa uwalanego tłuszczem żużlu- tyle zostało z biednego Maksiulka.
Podobnie jak w przypadku tragedii Pawła, na miejsce zaraz zleciała się cała wieś. Z tą różnica, że nikt nie żałował artystki, uśmiechano się sardonicznie
Widząc jej dramat.
,,Ma, czego chciała. Trzeba było dać innym wygrać, nie pchać się na podium na chama, nie startować co roku. Ale nie – wielka paniusia musiała pokazać, ze stoi ponad plebsem, że co to nie ona. No i los nie rychliwy, ale sprawiedliwy, Pan Bóg podpala, człowiek tylko wachę nosi” – mówiły pozbawione empatii spojrzenia wioskowych.
Chacina wiedźmy pod wpływem temperatury zmieniła się w wielkiego gluta, stopiony plastik po wystygnięciu zaczął przypominać olbrzymią, niebieską purchawkę.
Spłonęły rękopisy sztuk teatralnych, konspekty nienapisanych powieści, obrazy surrealistyczne. I, oczywiście – kilka klatek ptaków.
Załamana artystka przez chwilę wyglądała jak osoba tknięta obłędem, chodziła wokół miejsca tragedii szepcząc zaklęcia – modlitwy w sobie tylko znanym języku, co jeszcze bardziej ucieszyło gawiedź. Ostateczny i kompletny upadek wyniosłej wiedźmy – jakie to piękne! Sprawiedliwości stało się za dość!
Potem zaś, była budowniczka mydelniczki (sic!) na kurzych nóżkach zaczęła… wygrzebywać truchełka gołębi z pogorzeliska. W grobowym milczeniu, jedno po drugim. Układała w rzędzie.
Trwało to do późnego wieczora. Nie dała się odpędzić, ani przesłuchać. Na prośby o odejście i pytania strażaków, policjantów odburkiwała jedynie ,,Nic się nie stało, to tylko performance”. I tak w kółko.
Około godziny dwudziestej pierwszej pojawił się wójt. Zaproponował pogorzelicy tymczasowe zakwaterowanie w domu pomocy społecznej. Odmówiła.
Z czasem gapie się rozeszli, policja poczekała ze sporządzeniem protokołu do czasu minięcia szoku i nieszczęśnicy.
Ale Anna nie miała traumy. Przygotowywała występ.
Rano nie było ani jej, ani zwłok.
Wojewódzka wystawa gołębi pocztowych rozpoczęła się o dziesiątej.
Jakież było zdziwienie prowadzącego i organizatorów, gdy, pomimo wydarzenia, jakie miało miejsce poprzedniego wieczoru, pani Wiśniewska zjawiła się, jak zadeklarowała. W dodatku jako jedna z pierwszych uczestników.
Zapanowała nielicha konsternacja, jednak, po naradach, pozwolono jej wziąć udział.
Nikt nie chciał szarpać się z – jak mniemano- wariatką, robić skandalu większego, niż już był.
Omijano jak zadżumioną. Postoi, pójdzie sobie i po sprawie.
Po co rozgłos, to chora osoba. Trzeba spuścić zasłonę milczenia, zeszła biedaczka z rozumu.
Niech już będzie, jak przyszła, może to ukoi jej ból.
Tylko kamerować jej nie wolno. Ma dość niepotrzebnej uwagi.
Wiec rozłożyła na straganie . (przezornie przesuniętym w najciemniejszy kąt hali wystawienniczej) spieczone trupki gołębi. I stałą tak, w cuchnącej spalenizną koszuli nocnej, z potarganymi włosami i obłędem w oczach. Idealnie odgrywała swoją rolę.
Po jakimś czasie zaczęli się schodzić oglądacze.
Żebyście widzieli przerażone miny dzieciaków, młodzieży wczesnoszkolnej, która to, obejrzawszy wszystkich niemal wystawców, natyka się nagle na ciutkę przerażającą panią o aparycji wiedźmy i owa czarownica z piekła rodem, sabaciara, prezentuje im kompletnie spalone gołębie!
A jak o nich opowiadała! Jakby wciąż były żywe!
- To Dixie z gatunku wywrotek smoleński. Chyba zaraz zniesie jajo. Diksiula kochana, patrzcie! – mówiąc to podtykała przerażonym szkrabom pod nosy coś, co jeszcze dobę wcześniej było gołębiem.
- Pogłaskaj, śmiało, nie dziobnie- zachęcała biorąc rączkę kilkulatka i pocierając nią o ptakokształtne ścierwo.
Nie pomagały ciężkie bury od rodziców, próby siłowego usunięcia ,,wariatki”.
Performance trwał w najlepsze.
,,Chcieliście czuba – to go macie, buraki! Wywołaliście z lasu! Nie dam się zastraszyć, zgnoić!” – myślała pani Ania strasząc kolejne dziecko.
Wyproszono ją w końcu, po czterech godzinach pokazu.
Absmaczysko jednak pozostało, każdy z małych gołębiarzy zapamiętał na długo horror, jakiego był uczestnikiem.
Grzyb mieszkalny nie został odbudowany, z czasem porósł trawą i mchem. Stoi na swoim miejscu do dziś, niby pomnik ślepej, bezsensownej nienawiści.
Pani Wiśniewska wróciła do stolicy, podobno żyje w konkubinacie z nowym facetem, mają córeczkę.
Bracia Kurylukowie, jak nie trudno się domyślić, rozbestwieni bezkarnością, brakiem reakcji ze strony poszkodowanej, zaczęli dokonywać kolejnych, coraz cięższych przestępstw.
Dziś obaj odbywają długie wyroki więzienia, starszy za pobicie i gwałt, młodszy za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym będąc w stanie nietrzeźwości.
Obecnie we wsi mało kto hoduje gołębie. Ludzie boją się startować w konkursach, by nie podzielić losu ,,czarownicy z miasta”.
Przestroga? A gdzie tam! Udławili się własnym jadem, ciemnogrodczycy. Kłębowisko węży, w którym nie ma szans przeżycia nikt choćby minimalnie inny od szarej, zwartej masy. Mierzwy.
Gołąbek, symbol pokoju jest trawiony w trzewiach anakondy. Smutne to, ale i piękne. Czarna gorączka wisi w powietrzu.
Wdech, wydech. Znowu wdech. Nasiąknij ją, byle szybko. Inhaluj, obrastaj łuskami. Wij się, inaczej nie można.I. Azylanci ze Zmoros.
Czarny duch, gorączka, opuściwszy rozkawałkowane ciało Barry’ego, unosił się nad wodami pobliskiego bagna, niedorzeczki, krążył w lasach.
Brudna i zła energia, wypełzłe z moczarów przekleństwo poczęło się replikować, pączkowało to – to, dzieliło się na mniejsze, lecz równie toksyczne parchy. Już lecą, by was pożreć, pochłonąć niemal w pełni. By doprowadzić do szaleństwa.
Przecież w głębi serca tego chcecie, przyznajcie się. Będziecie wówczas dopełnieni, skompletowani. Bez obłędu czujecie się jak niedokończona budowa, dom bez dachu i stropów. Deszcz pada do środka.
Czekacie na pancerną blachę, rosnący od wewnątrz hełm, który ochroni przed najstraszliwszym z urazów – możliwością samodzielnego myślenia. Jezusicku – wszystko, tylko nie to!
VI. Glut mieszkalny
Nie wiadomo, czy to za sprawą czarnej energii, czy też zwyczajnego przypadku, ale od czasu tragicznej pomyłki nękanych lokatorów z Kijewa, w wiosce zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Może w grę wchodził truchłem kamienicznika – oprawcy, przeklęła ze złości całą wiochę. A może po prostu tak wyszło, siły nieczyste nie miały udziału w tragediach, jakie miały miejsce. Ciąg nieszczęść zapoczątkowała śmierć Juchimiuka. Kuriozalny, groteskowy wręcz zgon.
Śmierć, za którą otrzymałby zapewne Nagrodę Darwina, gdyby tylko ktokolwiek zgłosił nieszczęśnika do owego antywyróżnienia.
Przepiwszy całą gospodarkę, od lat bezdomny, tułał się pan Franek po całym niemal powiecie, żył z drobnych kradzieży i żebraniny, nocował po piwnicach, klatkach schodowych i przystankach.
Na jesień, skacowany nieludzko i na granicy śmierci głodowej, zawitał do rodzinnej miejscowości. Brat przyjął go, oczywiście, dość chłodno. Komu potrzebny hulaka, utracjusz i krótko mówiąc – menel?
O wspólnym mieszkaniu nie mogło być mowy, stado capów wpuszczone na pokoje mniej by nasmrodziło i poczyniło mniejsze szkody.
Chcąc – nie chcąc, zajął ochlejmorda psią budę. Właśnie zwolniła się, trzeci tydzień od śmierci Brutusa stała pusta. Nawet do spichrza, czy parnicy, brat gospodarza miał zakaz wstępu.
Zasklepowa brać, równie nie wylewająca za kołnierz, próbowała buntować Tadeusza, szydzono, że nie ma honoru, skoro wybrał (dosłownie!) pieskie życie, zamiast iść i wygarnąć Tadeuszowi, co sądzi o takich szykanach, wręcz gnojeniu; ale on, najpewniej pogodzony z losem kundla, jakoś nie chciał wszczynać awantur, trzymał gębulę na kłódkę. Widocznie miska pochlopki, od czasu do czasu parę piwek okazały się ważniejsze, niż fałszywie pojęta godność, śmierć z dumy.
Wegetował tak, boso i bez ostróg, wydrwiony przez kogo popadło, jakby czekając już tylko na upragnioną śmierć. Świadomy, iż w zasadzie przepił życie, przez śmierdzący płyn stracił wszystko co miał, umarł wewnętrznie. Żywe było tylko, wyniszczone wieloletnim chlaniem, ciało.
Biło dziurawe serce, pracowała – lepiej lub gorzej, ale zawsze – marska wątroba. Duch zgnił, sczezł wiele lat temu podczas tułaczki po wysypiskach. Honor byłby więc dla Franka tylko balastem, potrzebnym jak dziura w moście ciężarem nie do udźwignięcia.
Zipałby tak jeszcze ze dwa lata, może nawet trzy, gdyby nie royal.
Do Boguckiego przyjechał zaprzyjaźniony Rusek i, w ramach rozliczeń za jakiś mało legalny towar, zostawił mu pięciolitrową bańkę samogonu – trucizny.
Mniejsza o to, jak na nią zarobił Franek. Tydzień tyrał w gospodarstwie, na zasadzie przynieś – wynieś – pozamiataj, robił wszystko, od wyrzucania obornika po dojenie krów.
Wreszcie, dumny jak paw, wrócił do swego lokum z kanisterkiem syfotrunku.
Był późny wieczór, w domu wszyscy spali, bratowa nie mogła więc o niczym wiedzieć, kłócić się, próbować odebrać.
Skręcił Franio papieroska, pod którego miał konsumować kacapski samogon, nalał szklaneczkę. Weszła gładziutko.
Potem druga, piąta, ósma. Rach – ciach, jedna za drugą, bez zagryzania, by szybciej wzięło. I padł pan birbant, sam nie wiedząc, kiedy. I pożeglował w etylowe, sowieckie krainy, pożeglował na pokładzie parowca Andropow po morzu czort wie z czego wydestylowanej wódy.
Pech chciał, że to, co pozostało niewypite, wylało się z bańki wprost na legowisko.
Wystarczyła iskiereczka. W jednej chwili nasz bohater zmienił się w smoka buchającego z paszczy żywym ogniem. Zajarały się bety, przełyk, wnętrzności ochlaptusa.
Gwałtownie zbudzony, próbował jeszcze walczyć, wierzgał nogami, coraz bardziej zaplątując się w kłębowisko szmat. Wplątując się w ogień.
Znaleziono go dopiero nad ranem, w zgliszczach. Czarne, brzydkie ciało człowieka, który miał czarną, brzydką śmierć. Przyszła po niego zwierzęca kostucha i przez przypadek wzięła za czworonoga z gatunku Canis lupus familiaris.
Z drugiej strony – może on już od dawna do niego należał?
Boże, jak plotkowano o tym wydarzeniu! Cała wieś dudniła! Na wyrodnym bracie wieszano – nomen omen- psy. Ludzie pluli wręcz na jego widok. Że jak tak mógł – pozwolić by Franek, krew z krwi, kość z kości, dokonał żywota w takich warunkach!
Juchimiuk nie przejął się zbytnio ostracyzmem, w głębi duszy cieszył się z pozbycia problemu, kłopotliwego lokatora budy.
,,Kundel” o imieniu Franek i jego tragedia były głównym tematem rozmów połowy gminy. Nawet dziennikarze z lokalnej gazety chcieli przyjechać, ale pan Tadzio odmówił udzielenia wywiadu, jeszcze nawet wyzwał pismaka od paparazzi i hien cmentarnych.
Gadano by tak, gadano w nieskończoność, gdyby inne, nie mniej drastyczne wydarzenie nie przysłoniło historii bezdomnej, niegodnej śmierci.
Ankę W. wyzywano od czarownic i wariatek, bowiem mieszkała w plastikowej chatce na dwóch kurzych nóżkach. Nie byłą to, oczywiście, psia buda, lecz pełnowymiarowy dom – samoróbka, na który szalona nieco artystka uzyskała swego czasu wszelkie możliwe zezwolenia.
Niecodzienny i niepraktyczny materiał, z jakiego zbudowała swoje cztery kąty, stał się przedmiotem drwin, ale i posądzeń o nie najlepszy stan psychiczny jego właścicielki. Bo kto przy zdrowych zmysłach chce żyć w wielkiej chacie Baby Jagi połączonej z przerośniętym domkiem dla Barbie?
Nie pomagały tłumaczenia, że ludzie sztuki miewają szalone pomysły, ich myśli biegną w chmurach, innymi ścieżkami, niż zwykłych, przyziemnych szaraczków.
Postawiła dom z plastiku, znaczy – jest durna i koniec – zawyrokowała gawiedź.
Nie było w tym cienia prawdy, zdrowa jak koń Wiśniewska twardo stąpała po ziemi. Czasami.
Chatka – ot, po prostu kaprys, tak sobie, dla jaj – a co, nie wolno?
Nie bądźmy sztywniaccy, każdy ma prawo od czasu do czasu zrobić coś mało logicznego.
Nosimy w sobie takie chatki.
,,Gołębiara pieprzona, rok w rok wygrywa” – sarkała kołtuneria nie mogąc znieść, że artystka rodem z samej Warszawy śmie odnosić jakiekolwiek sukcesy, ba – deklasować ich, z dziada – pradziada mieszkających między Nic Górnym, a Brakowicami.
Jakby siedziała cicho – jeszcze pół biedy, w końcu ichniego chleba nie źre.
Ale w takim układzie? Zgroza, to jak plunięcie w twarz autochtonom!
I nie chodziło nawet o durny dyplom, parę złotych i tandetny puchar z żółtego plastiku, jakie każdorocznie otrzymywała pani Wiśniewska.
Jej triumfowanie na lokalnych wystawach, wszelkich konkursach gołębich piękności zdawało się być czystą bezczelnością, drwiną z zajmujących się hodowlą ptactwa rasowego tubylców.
Dzień przed zlotem ptaszolubów w Pyrzlewie, bracia Kurylukowie postanowili raz na zawsze utrzeć nosa aroganckiej mieszczuczce. Niech popamięta, że jeśli wleciała między wrony, musi krakać jak i one, gruchać półgębkiem, by nie ściągnąć na siebie kłopotów.
Zakradły się, ledwie odrosłe od ziemi szczyle, około dwudziestej. Zbierało się na deszcz, od północy i południa szły dwie chmury szarugonośne, było ciemno jak w nocy.
I buchnęło, zatrzepotały czarne skrzydła wywrotków smoleńskich, wzbił się w powietrze puch.
Gówniarze z kanistrami oczywiście uciekli. Może nawet nie zauważyli, jak od szybkopalnego gołębnika zajął się dom performerki.
Pani Ania wybiegła dosłownie w ostatniej chwili.
Zniszczenie postępowało błyskawicznie, patrząc na tempo, w jakim płomienie obejmowały chatę można by odnieść wrażenie, iż cały budynek był zrobiony z imitującego plastik styropianu.
Kłęby gryzącego dymu spowiły podwórze uniemożliwiając jakąkolwiek akcję ratunkową.
I zgorzały tipplery angielskie, kariery, kurki maltańskie, straciły życie brodawczaki podkarpackie.
Spłonął nawet jeden loczek, ulubiony gołąb Wiśniewskiej.
Kupa uwalanego tłuszczem żużlu- tyle zostało z biednego Maksiulka.
Podobnie jak w przypadku tragedii Pawła, na miejsce zaraz zleciała się cała wieś. Z tą różnica, że nikt nie żałował artystki, uśmiechano się sardonicznie
Widząc jej dramat.
,,Ma, czego chciała. Trzeba było dać innym wygrać, nie pchać się na podium na chama, nie startować co roku. Ale nie – wielka paniusia musiała pokazać, ze stoi ponad plebsem, że co to nie ona. No i los nie rychliwy, ale sprawiedliwy, Pan Bóg podpala, człowiek tylko wachę nosi” – mówiły pozbawione empatii spojrzenia wioskowych.
Chacina wiedźmy pod wpływem temperatury zmieniła się w wielkiego gluta, stopiony plastik po wystygnięciu zaczął przypominać olbrzymią, niebieską purchawkę.
Spłonęły rękopisy sztuk teatralnych, konspekty nienapisanych powieści, obrazy surrealistyczne. I, oczywiście – kilka klatek ptaków.
Załamana artystka przez chwilę wyglądała jak osoba tknięta obłędem, chodziła wokół miejsca tragedii szepcząc zaklęcia – modlitwy w sobie tylko znanym języku, co jeszcze bardziej ucieszyło gawiedź. Ostateczny i kompletny upadek wyniosłej wiedźmy – jakie to piękne! Sprawiedliwości stało się za dość!
Potem zaś, była budowniczka mydelniczki (sic!) na kurzych nóżkach zaczęła… wygrzebywać truchełka gołębi z pogorzeliska. W grobowym milczeniu, jedno po drugim. Układała w rzędzie.
Trwało to do późnego wieczora. Nie dała się odpędzić, ani przesłuchać. Na prośby o odejście i pytania strażaków, policjantów odburkiwała jedynie ,,Nic się nie stało, to tylko performance”. I tak w kółko.
Około godziny dwudziestej pierwszej pojawił się wójt. Zaproponował pogorzelicy tymczasowe zakwaterowanie w domu pomocy społecznej. Odmówiła.
Z czasem gapie się rozeszli, policja poczekała ze sporządzeniem protokołu do czasu minięcia szoku i nieszczęśnicy.
Ale Anna nie miała traumy. Przygotowywała występ.
Rano nie było ani jej, ani zwłok.
Wojewódzka wystawa gołębi pocztowych rozpoczęła się o dziesiątej.
Jakież było zdziwienie prowadzącego i organizatorów, gdy, pomimo wydarzenia, jakie miało miejsce poprzedniego wieczoru, pani Wiśniewska zjawiła się, jak zadeklarowała. W dodatku jako jedna z pierwszych uczestników.
Zapanowała nielicha konsternacja, jednak, po naradach, pozwolono jej wziąć udział.
Nikt nie chciał szarpać się z – jak mniemano- wariatką, robić skandalu większego, niż już był.
Omijano jak zadżumioną. Postoi, pójdzie sobie i po sprawie.
Po co rozgłos, to chora osoba. Trzeba spuścić zasłonę milczenia, zeszła biedaczka z rozumu.
Niech już będzie, jak przyszła, może to ukoi jej ból.
Tylko kamerować jej nie wolno. Ma dość niepotrzebnej uwagi.
Wiec rozłożyła na straganie . (przezornie przesuniętym w najciemniejszy kąt hali wystawienniczej) spieczone trupki gołębi. I stałą tak, w cuchnącej spalenizną koszuli nocnej, z potarganymi włosami i obłędem w oczach. Idealnie odgrywała swoją rolę.
Po jakimś czasie zaczęli się schodzić oglądacze.
Żebyście widzieli przerażone miny dzieciaków, młodzieży wczesnoszkolnej, która to, obejrzawszy wszystkich niemal wystawców, natyka się nagle na ciutkę przerażającą panią o aparycji wiedźmy i owa czarownica z piekła rodem, sabaciara, prezentuje im kompletnie spalone gołębie!
A jak o nich opowiadała! Jakby wciąż były żywe!
- To Dixie z gatunku wywrotek smoleński. Chyba zaraz zniesie jajo. Diksiula kochana, patrzcie! – mówiąc to podtykała przerażonym szkrabom pod nosy coś, co jeszcze dobę wcześniej było gołębiem.
- Pogłaskaj, śmiało, nie dziobnie- zachęcała biorąc rączkę kilkulatka i pocierając nią o ptakokształtne ścierwo.
Nie pomagały ciężkie bury od rodziców, próby siłowego usunięcia ,,wariatki”.
Performance trwał w najlepsze.
,,Chcieliście czuba – to go macie, buraki! Wywołaliście z lasu! Nie dam się zastraszyć, zgnoić!” – myślała pani Ania strasząc kolejne dziecko.
Wyproszono ją w końcu, po czterech godzinach pokazu.
Absmaczysko jednak pozostało, każdy z małych gołębiarzy zapamiętał na długo horror, jakiego był uczestnikiem.
Grzyb mieszkalny nie został odbudowany, z czasem porósł trawą i mchem. Stoi na swoim miejscu do dziś, niby pomnik ślepej, bezsensownej nienawiści.
Pani Wiśniewska wróciła do stolicy, podobno żyje w konkubinacie z nowym facetem, mają córeczkę.
Bracia Kurylukowie, jak nie trudno się domyślić, rozbestwieni bezkarnością, brakiem reakcji ze strony poszkodowanej, zaczęli dokonywać kolejnych, coraz cięższych przestępstw.
Dziś obaj odbywają długie wyroki więzienia, starszy za pobicie i gwałt, młodszy za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym będąc w stanie nietrzeźwości.
Obecnie we wsi mało kto hoduje gołębie. Ludzie boją się startować w konkursach, by nie podzielić losu ,,czarownicy z miasta”.
Przestroga? A gdzie tam! Udławili się własnym jadem, ciemnogrodczycy. Kłębowisko węży, w którym nie ma szans przeżycia nikt choćby minimalnie inny od szarej, zwartej masy. Mierzwy.
Gołąbek, symbol pokoju jest trawiony w trzewiach anakondy. Smutne to, ale i piękne. Czarna gorączka wisi w powietrzu.
Wdech, wydech. Znowu wdech. Nasiąknij ją, byle szybko. Inhaluj, obrastaj łuskami. Wij się, inaczej nie można.
Komentarze (28)
Heros-trates - ironia w imieniu. Tu też.
Tak więc nie dziękuj mi, ale własnym umiejętnościom, bo sprowokowały genezę 'naznaczonego'.
Jedni piszą dobrze, inni same knoty
Dobrze pisze, bo z głową (czytam często) Wrotycz
Jej teksty trafiają do mnie, licha, niecnoty
I nie jestem nieszczery. Popadłbym w kłopoty
Zostałbym wyśmiany i byłyby ploty
Gdybym z wazeliną truł. Zesrać się w galoty
Wolę, lub też na zakrystii proboszcza zły dotyk
Niż kogoś pochwalić kłamliwie. Nie mam na to ochoty.
:)))))))))
Zawsze jak piszę do rymu, to dla jaj, nigdy na śmiertelnie poważnie. ale i nigdy obrażająco. Nawet jeśli (nie mam na myśli powyższego tekstu) silę się na paszkwil, to z uśmiechem, np:
Bardzo się pomylił kuzyn pani Rodowicz
Chciał wybzykać kozę, dogodził...capowi.
:)
Niosła żona Mickiewicza
Wiadra wody dwa. Na cycach.
:)
Rymowanki tak mają. Coś w tym jest, forma - moda nowa, starą poetykę zabija śmiechem. No i pewnie niemałą rolę odgrywa funkcja rymowanej fraszki.
Aż nagle spostrzegła: Matko! Nie mam cnoty!
Tak się tym czytaniem zaaferowała
Że się myślą, podczas lektury, TRACH! - zdeflorowała.
Czytał jeden chłopina Floriana Konrada
Lato całe przegapił. Patrzy: dupa blada
Czerwiec, lipiec i sierpień się w monitor gapił
Nie opalił się i wychudł, nie jadł, ni się napił
Dziękuję za megatonę uśmiechu:))) Kto by się po turpiście, bezkarnym zdaniomidasie żyłki żartowniczej spodziewał:)
Wesołych snów do rana!
Spadam.
Dzięki:)
Koniec, nie czytam dalej, kiepski dzień.
To pokaż, jak tkałeś proces słowotwórczy
To dobrze, ciekawe jak mocno można jeszcze bardziej zakręcić:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania