Historie przesadzone #1 - Wizyta w ZUSie

Coś na rozluźnienie po ciężkiej tematyce bajek, która oczywiście nie znika na stałe :)

 

***

 

Ostatnio miałem tę wątpliwą przyjemność… Musiałem załatwić pewną sprawę w ZUSie. Jako silny i niezależny mężczyzna robiłem wszystko, co w mojej mocy, by tylko tam nie pójść. To nie jest tak, że nie chciałem. No dobra… Nie chciałem. Po tygodniu odsuwaniu sądnego dnia, położyłem się i spojrzałem w sufit, obiecując sobie, że ten dzień nastąpi jutro. Obudziłem się pełny energii i gotowości. Wiedziałem, to był ten dzień. Musnąłem ustami skórę ramienia mojej żony, która wciąż słodko spała, po czym wstałem. Przeciągnąłem się, zrobiłem dwa przysiady i opadłem na łóżko. Zakręciło mi się w głowie. Chyba wzmożony wysiłek mi nie służył. Myśląc o możliwych powikłaniach, uszkodzeniach serca i całego układu krążenia, tętniakach, perforacjach jelita i tym podobnych katastrofach, zasnąłem. Obudziłem się dwie godziny później z przeczuciem, że moja szansa minęła. Nie przejąłem się, wiedziałem, że jutro też będzie dzień.

 

Następnego dnia nie byłem już tak szalony. Wstałem powoli, ostrożnie stawiając pierwsze kroki. Podszedłem do okna i mocnym ruchem odsunąłem zasłony. Pogoda na zewnątrz była przepiękna, jakby sam stwórca i wszystkie jego zastępy świętych zwymiotowały na nasz świat doczesny. Śnieg, deszcz, grad, szadź, mgła, szron, porywisty wiatr, niskie ciśnienie, babie lato, wszystko! Wróciłem pod kołdrę, musiałem przeczekać koniec świata. Minęły trzy dni. Wstałem i zorientowałem się, że pogoda mi sprzyja. Umyłem się, ubrałem, zrobiłem śniadanie żonie i sobie. Była dość wczesna godzina, uznałem, że przed wyjściem zdążę jeszcze coś zrobić. Zrobiłem pranie, wysprzątałem mieszkanie, porozpieszczałem żonę, umyłem okna, wypastowałem podłogę, wyprasowałem wszystko, co znalazłem na terenie osiedla, odświeżyłem ściany, położyłem nowe panele, wymieniłem drzwi, wyprowadziłem psa sąsiadów, pomogłem w lekcjach miejscowym dzieciom, udzielałem się jako wolontariusz w domu opieki, pomogłem w inwentaryzacji pobliskiego marketu, posegregowałem śmieci w pojemnikach komunalnych, liczyłem ziarnka piasku w piaskownicy, oliwiłem huśtawkę, wycierałem lampę dżina, szukałem Nemo, wymyślałem nowy rozkład autobusowy, odkrywałem lek na raka, próbowałem wyjaśnić skąd pochodzą posągi z Wyspy Wielkanocnej, odkrywałem Atlantydę, liczyłem gwiazdy na niebie, zbierałem gruszki z wierzby, zabrałem Jasiowi magiczną fasolę… Gdy się orientowałem, było już za późno… ZUS był już zamknięty.

 

Zakład Ubezpieczeń Społecznych, jak wszyscy wiedzą, nie grzeszy otwartymi drzwiami przez całą dobę. Cztery źródła potwierdziły, że miejscowy oddział otwarty jest od siódmej do piętnastej. Dobrze wiem, że to propaganda ojców założycieli, a prawdą jest, że brama otwiera się o siódmej, a zamyka o ósmej trzydzieści. Nastawiłem sobie budzik na drugą piętnaście. Przygotowałem prowiant, napoje energetyczne, ciuchy na zmianę, śpiwór, po czym poszedłem pożegnać się z żoną. Nie wiedziałem kiedy wrócę, nie wiedziałem, czy w ogóle wrócę. Tak rozpoczęła się ta podróż. O dziwo, pół godziny później stałem przed molochem zbudowanym z gładkich marmurów oraz kości i łez składkowiczów. Wszedłem do środka zdecydowanym krokiem. Nie mogli wyczuć strachu, oni się żywią tym uczuciem, a ja musiałem być ponad to. Stanąłem w głównym holu. Po obu stronach ciągnęły się krzesła dla oczekujących. Niektórzy spali, niektórzy zapadli w śpiączkę, a inni po prostu byli już lekko nadgnici. Nieprzydzieleni, głąby, które nie pobrały numerka. Nie mogłem być jednym z nich, nie odejdę, nie w ten sposób. Spojrzałem na legendę, która powinna wyjaśnić mi, jaki numerek pobrać. Jestem chemikiem, znam się na skomplikowanych nazwach, ale to były mityczne runy. Dwieście trzynaście pozycji, z których każda posiadała dwadzieścia osiem podpunktów. Obrona przed czarną magią? Medycyna prenatalna skorupiaków morskich? A może próbowali powiedzieć, że spłonę w czeluściach Hadesu… Wiedziałem, że sobie nie poradzę. Wtedy pojawiło się światełko w tunelu, wielki, inspirujący napis „informacja”. Stanąłem w kolejce liczącej jakieś trzysta osób.

 

Pierwsze dwie godziny zleciały błyskawicznie, prawie ich nie zauważyłem. Po kolejnych czterech zacząłem mieć dość. Zdążyłem zaplanować całe swoje życie, a nawet życie następnych pokoleń. Wiedziałem już, że moja córka Marianka zostanie wybitnym lekarzem, gdy uświadomi swoje powołanie po przeniesieniu do Zurychu, zaraz po fatalnej historii miłosnej, która będzie miała miejsce w Gdyni. Troszkę martwiłem się o Eryka, naszego wnuka, ale po trzykrotnym przeanalizowaniu jego historii, znalazłem rozwiązanie. Kurwa! Ta kolejka nie ruszyła się nawet o centymetr! Kobiety płakały, dzieci krzyczały... Wtedy coś we mnie pękło. Sięgnąłem do kieszeni, wyjmując kradzionego glock’a i odpychając przypadkowych kolejkowiczów, podszedł do miejsca, do którego wszyscy dążyli. Nie krzyczałem, nie zadawałem pytań, nie rzucałem oszczerstwami. Uniosłem broń i wpakowałem cały magazynek w to jedno okienko. Nikomu nic się nie stało… Dlaczego? Bo nikogo tam nie było. Po kilkunastu minutach pojawiła się pani o ponętnych kształtach (łatwiej ją było przeskoczyć niż obiec) i głosem, którego echo brzmiało jak smażenie pączków, oznajmiła: „przerwa zdobycz socjalna”. Przełknąłem tę zniewagę. Cieszyłem się, że po nieudanej strzelaninie byłem jedyny w kolejce. Pracownica ZUSu zapytała mnie o dziury po kulach, ale wzruszyłem ramionami mówiąc, że przecież dopiero przyszedłem.

 

Chciałem wyjaśnić sprawę odszkodowania po wypadku z pracy. Czy zdziwiłem się, kiedy pani kazała mi wybrać kategorię C, podpunkt siedemnaście G? Nie. Zdziwiłem się dopiero, gdy okazało się, że kategoria C to emeryci i renciści, a siedemnaście g jest niezgodnością w wypłacanych emeryturach i rentach. Dlaczego się zdziwiłem? Sam nie wiem. Spojrzałem na swój bilecik. Numerek czterysta dwanaście, a elektroniczny głos właśnie oznajmił, że konsultant zaprasza petenta z numerkiem… czterdzieści dwa. W poczekalni poznałem gościa, który miał przy sobie wędzoną szynkę i jakieś pół tony parówek, oprócz tego siedział obok dystrybutora wody, żyć nie umierać. Tydzień zleciał w atmosferze wzajemnego szacunku towarzyszy niedoli. Gdy mnie wezwano, pożegnaniom nie było końca, łzy, uściski, kolejna porcja szynki. W końcu stanąłem przed konsultantem. Rozmowa trwała trzydzieści sekund. Dostałem kolorowy druczek, po czym obrażony mężczyzna rzekł:

 

- Proszę to wypełnić i dać do podpisu pracodawcy. Gdy będzie gotowe, zapraszam ponownie.

 

Byłem spokojny, byłem ponad to. Podobno do dziś szukają kilku zaginionych w zgliszczach tego budynku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Johnny2x4 23.03.2016
    Umarłem :D Doskonałe!
  • Chris 23.03.2016
    Dzięki!
  • KarolaKorman 23.03.2016
    ,, Po obu stronach ciągnęły krzesła'' - zgubiłeś ,,się''
    Ale humor Ci dopisał, to najważniejsze :) Takie wizyty są godne dłuższego tekstu, czekam więc na kolejną część, 5 :)
  • Chris 23.03.2016
    Dzięki Karola ;)
  • ArgentumMortem 23.03.2016
    Genialnie opisane. Masz cholerny talent, koleś. Cudownie się to czyta. I nawet historia z ZUSu w Twoim wykonaniu wciąga. Zostawiam naturalnie 5.
  • Chris 24.03.2016
    Dzięki wielkie! ;)
  • Angela 23.03.2016
    Coś tak cudownego o ZUSie? Nieprawdopodobne, a jednak : ) 5
  • Chris 24.03.2016
    Angela! Jak miło :)
  • Ginny 24.03.2016
    Nieźle się uśmiałam :) Wyrwałeś mnie z doła ^^ 5
  • Grubas 05.04.2016
    Niezłe! Zakończenie najlepsze. "Byłem spokojny, byłem ponad to. Podobno do dziś szukają kilku zaginionych w zgliszczach tego budynku". :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania