Hogma I – Vilisk

Było ledwie klepsydrę czy dwie po południu, a ja już byłem zmęczony. Stałem przy słupie na skraju wsi i nie mogłem uwierzyć, że w tej okolicy, niegdyś bogatej we wszelkie tałatajstwo, dziś spotyka mnie taka nędza. Lello, mój wspinacz, ledwo dyszał w tym słońcu. Wierzchowiec był z niego przedni, jeśli nie liczyć większości godzin dnia i trwającego całe tygodnie okresu rui. Ale wierzchowiec – przedni.

– Zwykły vilisk – powiedział spotkany znajomy handlarz skórami, gdy zagadnąłem go o ostatnie porwania, straty wśród chłopków małorolnych i pozostałej, zastraszonej byle czym ludności wiejskiej. – Vilisk, a i to nieduży, taki z pięć łokci najwyżej.

Wszyscy handlarze skórami mają tendencje do przesadzania we wszystkie strony, więc vilisk mógł być równie dobrze wielkości rysia, co tygrysa. Viliski właśnie takie rosły, niewiele mi to pomogło.

– Zdemolował coś, mówiłeś?

Handlarz popatrzył na mnie tak spod tej swojej futrzanej czapy, zmierzył wzrokiem moje dwa kiścienie, znak cechowy w postaci pancernej rękawicy i westchnął. Lello popatrzył na niego znudzony.

– Będziesz za byle viliskiem biegał, Cronk? Za byle śmierdzącym kocurem będziesz jak hycel po lasach biegał? Hańbę niosąc całemu swojemu plemieniu?

Wzruszyłem ramionami. Jaką hańbę, co on opowiada… Gorsze rzeczy się robiło za pieniądze.

– Pieniądz nie śmierdzi, Ucho.

Facet skrzywił się. Kiedyś, za młodu jeszcze, wołali go po imieniu. Holendryk mu było. Imię w sam raz: nie za arogancko, nie za wsiowo – ale odkąd jakiś futrzak w walce o swoją skórę rozszarpał mu całą lewą stronę głowy, z uchem włącznie, przezywali go „Ucho”. Oczywiście za plecami. Ale mi mógł skoczyć. Zaklął pod nosem.

Poszedłem w stronę największej chaty we wsi, odprowadzany spojrzeniami nielicznych pachołów i parobów z widłami i innymi, budzącymi postrach narzędziami rolniczo-ogrodniczymi.

Wieść gminna niosła, że w tej okolicy zupełnie zrezygnowano z utrzymywania drogiej straży zbrojnej; zamiast tego codzienną wartę pełnili tu zwykli farmerzy i robotnicy. Mieli wyglądać i wzbudzać wątpliwość, dopóki nie przyjdzie jeden z drugim druid czy inny wróż i nie rozwiąże problemu czarami. Jeśli mu się, oczywiście, zachce.

W chacie starosty było jasno, ogniwo dawało jasny poblask. Niedaleko prostokąta, za niewielkim biurkiem siedział siwiejący dziad i strugał pilnie z drewna jakiegoś dziwnego stwora. Zupełnie nie zareagował na naszą obecność, więc poświęciłem chwilę na to jego dzieło.

– Szpandera? – spytałem, choć po pierwsze: oczywistym było, że szpandera, a po drugie: że żaden z tych chłopków na oczy szpandery nigdy nie widział. Nawet, jeśli w samej stolicy byłby, w co wątpię, bywały. Musiałby iść do muzeum.

Chłopek odłożył nóż, postawił koślawą rzeźbkę na stole, wsunął na nos okulary i spojrzał na nas, to jest na mnie i na Ucho, który stał w progu, ni to mi towarzysząc, ni podsłuchując.

– Hę?

Uśmiechnąłem się do chłopka, nauczony, że warto się od czasu do czasu uśmiechnąć do świata, ażeby ów świat przychylniejszy był nieco. Nie działa na burze i wrogie spojrzenia, ale na prostą ludność wiejską... w trzech przypadkach na siedem, jak dotąd.

Wskazałem palcem.

– Niezła szpandera wyszła. – Szturchnąłem lekko palcem rzeźbkę. – Widać, żeś pan w dalekich stronach bywały. – Uśmiechnąłem się do chłopka grzecznie. Za moim pasem lekko zadyndały kamienne bryły kiścienia.

Chłopek wyciągnął spod stołu rusznicę starego typu, bez bezpiecznika i położył na blacie, lekko ukosem.

– Chcecie coś? Kwaterę? To w karczmie. Na rabunek? Nie radzę. Do roboty?

Odwróciłem się do Ucha. Wzruszył ramionami.

– Podobno vilisk wam tu przeszkadza w normalnym życiu – rzekłem, zezując na rusznicę. Wyglądała na często używaną, naoliwioną, gotową do zrobienia kuku. Nie chciałem dawać chłopkowi satysfakcji i patrzeć na ścianę za sobą, ale dawałem głowę, że podłoga nosi ślady krwi.

– A, to... – Poprawił okularki na nosie. – Mamy problem z viliskiem, owszem. Zginęła jak dotąd jedynie jedna z licznych córek karczmarza, w dodatku ta przygłupia. Mała strata, ale mówią, że jak bydlę podrośnie, to będzie problem. Vilisk, w sensie. Więc w sumie trudno powiedzieć, czy przeszkadza. Karczmarz za to chodzi i smęci – dodał.

– Za dwanaście koron wam ten wasz mini-problem rozwiążę – powiedziałem.

Zawyżyłem lekko cenę, bo i nie wiadomo, kiedy znowu mi się coś trafi, a gacie już mam o ciut za duże i zbyt mocno ściśnięty pasek boleśnie wrzyna się w brzuch.

– Sześć – rzucił tamten, niby od niechcenia.

– Może od razu trzy? – podniósł głos Ucho.

Spiorunowałem go wzrokiem i wróciłem do negocjacji.

– Nie mniej niż dziewięć.

Okularnik popatrzył spod byka, pogładził palcem kolbę rusznicy.

– Osiem, nie więcej.

– Daj pan osiem i pół, i nie rób mi pan problemów z przenocowaniem na miejscu, gdy już go ukatrupię.

– Osiem i pół i trup wasz. Przynieś tylko pokazać, żeś dziada ubił, a potem rób se z nim co chcesz. Jeśli o mnie chodzi, możesz go nawet zjeść.

Uśmiechnąłem się znowu.

– Nawet zamierzam.

 

***

 

Vilisk nie chował się w zapadłych dziurach, nie budował gniazd na wysokich drzewach i nie wspinał się na wieże, jak jakieś księżniczki czy inne rapunzle. Nie trzeba było go nawet specjalnie długo tropić; ot, przyjść do pierwszej z brzegu kawerny w lesie i poczekać, aż wyjdzie się wysrać na dwór.

Tylko tyle, przysięgam, wystarczyło poczekać. Byle wsiok mógł to zrobić, gdyby się tak nie bali pazurów długich na pół stopy i paszczęk z rzędem ostrych jak brzytwa zębów.

– Ej, ty! – zawołałem, a stwór odwrócił się w moim kierunku. Wolno coś, zbyt wolno jak na jeszcze dosyć młodego viliska. Może miał już dość. Może ludzina mu zbrzydła. Może...

Nie chciałem go pytać. Dostał solidny strzał z kamora na łańcuchu. Zatrzeszczało, a stwór dosyć wolno obrócił się w miejscu. Miał bez ogona jakieś sześć i pół łokcia.

Nie zbierał się do skoku, jak viliski mają w zwyczaju, więc migiem po pierwszym szlagu przyjął na łeb i drugi.

– No co ty, vilisk, tak bez walki? – spytałem, szykując trzeci zamach, którym planowałem zdruzgotać mu czachę już na amen.

Po tym uderzeniu już nie wstał. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Nawet kamień się nie zużył.

 

Zaraz po tym, jak vilisk wyzionął ducha, wziąłem się za urzynanie ważnych trofeów: najtwardszych pazurów i kości ze środkowych odnóży – każdy hogma wiedział, że z nich robi się niezniszczalne pały i maczugi, cenne oręże przekazywane nierzadko z ojca na syna. Gdy uporałem się z tym faktem i tobół na kości miałem już pełny, począłem specjalistycznymi, drogimi jak jasna cholera krasnoludzkiej roboty kleszczami wyrywać najostrzejsze zębiska. Miałem nadzieję, że jak już dotrę do większego grodu, cyrulicy i balwierze skapną ze swych cechowych kies solidnym pieniążkiem.

– Ej, Cronk, żyjesz jeszcze? – zawołał Ucho zza północnej skarpy. Pewnie już miał wycyrklowane, ile z mojego trupa uda mu się ściągnąć w towarze. Lichwiarz pieprzony, pomyślałem.

– Jeszcze! – odkrzyknąłem mu. Krzyczał jeszcze coś, ale olałem go. Nie było sensu się wydzierać, i tak słyszałem, że nie może sobie odpuścić i zlezie tu. Skąd wiedział, że tu? Pewnie mnie śledził, bałwan jeden. Albo chodził i szukał śladów Lello, których raczej nie sposób przeoczyć.

Odpaliłem skręta, do którego dodałem jeden z wąsów stwora. Usiadłem na kamieniu i poczekałem, aż Ucho przylezie. Nie wypaliłem pół palca, jak pojawił się, w samej koszulinie i napierśniku. Futro i czapę zostawił, jak sądzę, razem z saniami, na górze.

– Zabiłeś go już? – spytał. W ręce miał krótki hirszfanger, który przytargał nie wiadomo po co.

– Teraz złom też zbierasz, Ucho? – Wskazałem zardzewiały kordelas.

Zawstydził się tego kawałka żelastwa dużo bardziej, niż powinien własnej aparycji.

– Schowaj to, bo jeszcze pomyślę, że przyniosłeś to na mnie.

Schował do przytroczonej niedbale do paska pochwy, pamiętającej lepsze czasy w rękach jakiegoś marynarza. Pokręciłem głową.

Zostawiłem go na chwilę sam na sam z truchłem, z którego pozbierałem już najważniejsze klamoty. Została skóra, czacha, mięso i trochę kości.

– Ile dasz za skórę viliska, Ucho? – spytałem.

Ucho udawał niezainteresowanego.

– Co ty… nie jest dużo warta, najwyżej parę grajcarów.

Aha, na pewno, pomyślałem. Ale powiedziałem co innego.

– Świetnie się składa, Ucho. Zamierzałem go zjeść, to zamiast go z tej skóry obierać, po prostu go opalę. Za parę grajcarów nie opłaca mi się nawet ogona odcinać. Patrz, jaki wyleniały! – Wskazałem mu ogon. Gęste, miękkie futro lśniło w blasku popołudniowego słońca. Samo futro z ogona warte było z dziesięć koron, o czym ten skurczybyk doskonale wiedział.

Ucho udawał, że go to nie obchodzi.

– Musisz go zawieźć, żeby ci zapłacili, nie? Mogę ci użyczyć sań. – Wskazał głową szczyt skarpy. – A jak z nimi skończysz, mogę ci pomóc… zutylizować resztę.

– Zobaczymy. Na razie muszę załadować na wspinacza tego trupa. Lello! – zawołałem. – Bądź taki łaskawy, podejdźże tu na chwilę, co?

Lello, mój wierzchowiec i wspinacz, tarzał się w szyszkach nieopodal. Dobrze, że zdjąłem z niego sakwy, zanim puściłem go, żeby sobie pobiegał. Tyle dobrego z nim, że niewiele bestii do szczęścia potrzeba. I nie za wiele żre, więc, jak to mówią, “oszczędny a zarazem dynamiczny”.

– Lello! Kurwa!

Przylazł, obrażony. Klapnął na ziemię, podłożył łeb pod sakwy i siodło, dał sobie przytroczyć torby z kośćmi i zewłok i, nie czekając na mnie, ruszył w górę zbocza.

– Jakbyś chciał się go kiedyś pozbyć... – zagadnął mnie Ucho, gdy się wspinaliśmy. – Daj znać, dam ci dobrą cenę.

– Aha.

Nie można mu odpowiadać normalnie, bo zaraz sobie uzurpuje prawa do pierwokupu, opowiada w barach jakieś niestworzone historie i chleje na kredyt “bo już ma umówione kupno...” i tak dalej. Ze mną tak nie było, ale brat z cechu, hogma Lepa, opowiadał mi to i owo.

Na samej górze Lello zwalił się na sanie Ucha i zasnął, więc zarzuciłem sobie resztkę viliska na plecy i poszedłem w stronę wioski. Za mną człapał Ucho, narzekając na potencjalne straty wynikające z tego, że jego sanie stały się legowiskiem dla mojego wierzchowca, ale olewałem go. Powinien się cieszyć; jakby ktoś ze złymi zamiarami zbliżył się do sań choć na pręt, Lello leniwym machnięciem pół-kamiennego ogona przerobiłby go na powidła.

 

Dziad nie robił problemów. Wyszedł przed budynek, wrócił, z szafki wyciągnął mieszek, odliczył i wypłacił osiem koron, po półkoronówkę sięgnął do własnej kieszeni. Podał mi kwit.

– Podpisz.

Zrobiłem piórem zamaszysty zygzak. Dziad spojrzał na to, pokręcił głową i zabrał mi pióro.

– Nazwisko – zażądał. Otworzył nawias kwadratowy.

– Cronk – odparłem od niechcenia.

– Pełne imię i nazwisko – powtórzył tamten. – Weź, nie rób problemów, dobra? Mnie potem rozlicza rada gminy, a ostatnie, na co mam ochotę… – Zrobił gest sugerujący, że tracimy czas. Westchnąłem.

– Cronk Crannon Knocklock, hogma – wypowiedziałem.

– Które to imię, a które nazwisko?

– Crannon to imię, Cronk to przydomek, Knocklock nazwisko. – Powiedziałem, znudzony. – Hogma to…

Facet bez odrywania wzroku od papieru przerwał mi, unosząc lekko dłoń.

– Wiem, kto to jest hogma, Cronk.

– Cieszę się – odpowiedziałem z uśmiechem na wszelki wypadek, jakby patrzył. Nie patrzył. Zmarnowałem taki szczery wyszczerz.

– Dobra, możesz iść – powiedział, wycierając pióro ścierką.

– To do zobaczenia kiedyś tam. – Skierowałem się ku wyjściu.

– Oby nie za prędko, Cronk. – Wrócił do dłubania w kawałku drewna. – A w ogóle…

Zatrzymałem się. Kolejne zlecenie może?

– Crannon to żeńskie imię, co nie?

No, nic nie poradzę, że takie mi dali. Wyszedłem stamtąd bez słowa.

Osiem i pół korony przyjemnie ciążyło w kieszonce na piersi. Gotówka zapowiadała, jeśli nie powrót do normalnej wagi, to przynajmniej koniec dalszego chudnięcia.

Przynajmniej na razie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Florian Konrad 17.02.2019
    profesjonalnie napisane...
  • Okropny 17.02.2019
    Thx man
  • Florian Konrad 17.02.2019
    nie za szto, tawarisz
  • Okropny 17.02.2019
    Florian Konrad true
  • Okropny 17.02.2019
    Kurwa, pięć piątek, no co wy?
  • Agnieszka Gu 18.02.2019
    Hej :)
    Warsztat masz nielichy, ło panie :))
    "– Cieszę się – odpowiedziałem z uśmiechem na wszelki wypadek, jakby patrzył. Nie patrzył. Zmarnowałem taki szczery wyszczerz." - takim cię lubię :))
    Pozdrowionka :))
  • Agnieszka Gu 18.02.2019
    Masz jeszcze jedno 5 i nie płacz ;)
  • Okropny 18.02.2019
    Agnieszka Gu na moment się człowiek odwróci...

    Dzięki za wizytę, komentarz i piątkę do kompletu :-)
  • jolka_ka 20.02.2019
    Podobało mi się. Twoją mocna stroną są naturalne dialogi, nie ma żadnych udziwnień, nie ma zapychaczy i nie ma też ciągłego "mówiła/rzekła/powiedziała". Widać też research, albo po prostu jesteś dobrze zorientowany w niektórych kwestiach.

    Piątka była już wcześniej. Pozdrawiam.
  • Okropny 20.02.2019
    W jakich kwestiach? ;-)
  • Gregory Heyno 20.02.2019
    fajne,
  • Okropny 20.02.2019
    Dzięki

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania