Poprzednie częściHogma I – Vilisk

Hogma III – Strzelec

Strzała wbiła się w ziemię niecały pręt od czubka mojego buta. Odwróciłem się do moich towarzyszy, uniosłem brwi. Obaj pokiwali głowami.

– Powiało grozą – powiedział Egil, stając w strzemionach swojego wierzchowca. – Normalnie strach mnie obleciał.

To już siódma czy ósma strzała, więc mój nadmiernie owłosiony towarzysz najlepsze teksty zdążył już wykorzystać. Wbiłem w ziemię krótki palik. Kolejny po półkolu na tej kamienistej polance. Szliśmy wolno od strony przesmyku. Trzy czwarte mili za nami kamieniarze uwijali się przy poszerzaniu ścieżynki na szerokość czterech wozów. Nawet, jakby tu dotarli za rok, w co wątpili wszyscy, pozostawał problem gródka, czyli mini-twierdzy na skraju przepaści.

– Jak myślicie, jaką ma szybkostrzelność? – spytałem z ciekawości.

Egil-przewodnik oraz przedstawiciel miejscowej władzy, Klepnars, znudzeni wzruszyli ramionami. Odpiąłem pas z cechowym osprzętem, odłożyłem na wspinacza. Nie spodziewałem się, że mogliby chcieć w nim grzebać przez te kilka sekund, ale... lepiej dmuchać na zimne.

– Pilnuj, Lello.

Zwinąłem się w sprincie, dobiegłem do wcześniej wzrokowo wybranego kamyka i zawróciłem w miejscu. Z powrotem biegnąc, wyrwałem z ziemi strzałę. Za mną, w tej krótkiej chwili, na ziemi pojawiło się pięć. Wszystkie, co do jednej, najwyżej stopę ode mnie. I pół sekundy po moim zniknięciu z miejsca.

– Fiuu, jebany. – Egil dał wyraz uznania dla umiejętności strzeleckich tego, którego nie było stąd nawet widać. – Przewidział twój wzwód!

Pokiwałem głową, w zamyśleniu turlając strzałę w palcach. Grot krzemienny, czyli powszechny w zdobyciu i ostry, aż miło. Lotki z jakichś dziwnych, zielonych piórek. Poza tym – nic nadzwyczajnego. Strzała jak strzała, ani duża, ani mała.

– I tak jest przez cały czas, panowie – przerwał moment ciszy wicewojewoda Klepnars, dotychczas milczący. – Chciałem, żebyście sobie sami zobaczyli, na własne oczy, panie hogmo, co tutaj mamy. Mianowicie: gródek mamy! Jest wieżyczka, jest murek obronny, i w promieniu stu pięćdziesięciu prętów pustka. A to, jak widać, najlepsza lokalizacja, żeby walnąć porządny most, nie jakieś tam klecidła. – Wskazał kilka chyboczacych się mostków drewniano-sznurowych poza zasięgiem spalonej ziemi, którą na zlecenie miejscowego władyki zgodziłem się opanować. W sensie, zgodziłem się obejrzeć przed przyjęciem zlecenia.

– A czemu nie zdobyliście szturmem tego, ekhem, jakże istotnego strategicznie gródka? – spytałem, a Egil i Klepnars spojrzeli na mnie jak na kretyna, który zapomniał już smak całodziennego znoju drogi po ostrych kamieniach, żeby dostać się na tę maleńką polankę z urwiskiem i wodospadem po jednej stronie i wrogim gródkiem po drugiej.

– … – Posłał mi znaczące spojrzenie Egil, omiatając uprzednio wzrokiem całokształt okolicy.

– Mgghm – chrząknął wicewojewoda, robiąc przy tym znany na całym świecie gest oznaczający tarcie o siebie dwóch pieniążków.

Przemyślałem swoje pytanie. Nawet gdyby udało się tu przemieścić batalion ciężkozbrojnych, kosztowałoby to życie i zdrowie przynajmniej z półsetki. A po co władca ma wydawać teraz, rok przed rozpoczęciem budowy? Lepiej przysłać specjalistę z zewnątrz. A dobry żołnierz się jeszcze może przydać.

– No dobra. – Pomyślałem jeszcze chwilę, obserwując okolicę. Po drugiej stronie był ten słynny Przekurewny Las Na Wyspie, do którego dostać się można było tylko przypadkiem, jeśli zniosła kogoś i wypluła na brzeg lodowata, rwąca rzeka Mogum. A stamtąd, o ile nie miało się skrzydeł, można było jedynie próbować przeżyć na miejscu lub szukać szczęścia z wodospadem. Trudno wyczuć, czy ktokolwiek wie, co się tam gnieździ.

– Kiszka – podsumował jakby Egil, pstrykając kozą z nosa w stronę kamiennej wieżyczki.

– No – potwierdził Klepnars, zatykając kciuki za pas.

– Tu by się raczej krucznik przydał – rzuciłem.

Klepnars uniósł palec.

– Ha! Nadworny czarownik polecił miłościwemu panu zawezwać takiego jednego! – Poprawił się w siodle Klepnars, potarł włosy pod czapką. – Jak mówiłem, był tu jeden taki, morda jakby z kopyta w twarz dostał nie raz, nie dwa, cały w dziobach jak po ospie…

– Jak po deszczu meteorytów – mruknął Egil, niestrudzenie wiercąc w nozdrzach.

– Gęba niezachęcająca do rozmów! – Wicewojewoda klepnął się w udo. – Przyjechał tutaj, z wielką łachą spoglądał przez lunetę ku wieżyczce, ziewnął kilka razy na widok lecących ku niemu strzał, po czym kazał sobie wypłacić za trzy stracone dni i dać mu znać, jak się już dowiemy, czy to na pewno potwór, czy nie, bo on… bo on… – Zapowietrzył się.

Czekałem cierpliwie, aż odetchnie. Nie spieszyło mi się.

– ...bo on tylko zabija potwory i szkodliwych ludzi, a to tutaj, to z pewnością jakiś... gówniarz, tak powiedział, gnój z łukiem sobie jaja robi i on, ten, krukownik czyli, on nie będzie maczał palców w jakimś dzieciobójstwie.

Egil pstryknął kolejny raz, przyjrzał się palcom i wytarł je w końską grzywę. Prychnął. Charknął i splunął i wrócił do przerwanej czynności.

– Czarownik, jak mu powiedzieliśmy, że kruk odmówił, z początku sam chciał tu jakimś feuerbolem rzucić, ale jak mu elf powiedział, że trzeba tu albo przylecieć na dywanie albo przejść po tej drodze, co my, to wzruszył ramionami i obraził się, że mu się w ogóle takie propozycje składa. I stąd…

– I stąd ja.

– No.

– A skąd w ogóle ten gródek, właśnie tutaj? Nie ma go na żadnych mapach? Żadnych legend, nic z tych rzeczy?

Klepnars westchnął przeciągle.

– Nic. Na mapach tutaj jest jeden wielki kamień. A tam… – Wskazał wysepkę z Przekurewnym Lasem. – Jest wysepka. Pusta, kamienista. Kiedyś, uważasz, lasu tam jeszcze nie było, a potem wszyscy to olali i rysowali mapy innych okolic. Bardziej malowniczych. Wiesz, tych na których można w miniaturze półgołą babę namalować. Zupełnie jakby cyckiem można było niedoskonałość okolicy zamaskować, pojmujesz to, panie hogmo?

Kiwnąłem głową na znak, że jest to dla mnie w zupełności zrozumiałe. Cycki potrafią wiele zdziałać, jest to powszechna wiedza, najwyraźniej powszechna również nawet wśród nadwornych kartografów. Postanowiłem to sprawdzić w muzeum miejskim, kiedy wrócę do Hefirhon.

– A tam dalej jest co?

– Tam dalej, za wyspą jest dalej las, a w nim, uważasz, mieszkają elfy i chuj wie co jeszcze. I te elfy dają połowę szmalu za most, pod warunkiem, że ludzie poradzą sobie najpierw z kamieniem i wodą. Nie chcą elfy, rozumiesz, zostać z połową mostu donikąd, zwłaszcza, że po drodze jest ten Przekurewny Las.

– Lepiej, żebym nie pytał, po co ten most?

– Jak mawiała moja babka, Cronk: pytać możesz, ale ch… cię to obchodzi. – Zaśmiał się Klepnars. – To, po co ten most, wie jedynie nasz Miłościwy Pan Rufen Augenzeit. Mówią, że chce sobie kolejną żonę wśród elfek wybrać. Ale to pewnie pic na wodę, most szeroki na cztery wozy to ani chybi pomysł na… wiesz, co. – Zrobił gest, który mógł oznaczać cokolwiek.

– Nie wiem.

– Wojnę – podsunął cicho. – Z jakiego innego powodu ktoś miałby się nieproszony tłuc na drugą stronę? Dookoła lasu elfów pełno bogatych księstewek i państw, na które Jego Wysokość może mieć chrapkę.

Miał rację, pomyślałem. Kazać ciąć i tłuc setki tysięcy prętów sześciennych czarnokitu… Trzeba mieć cholernie dobry powód. Albo mnóstwo wolnych mocy przerobowych i kuku na muniu. Albo po prostu: być władcą i mieć kuku na muniu. Albo...

 

Z rozmyślań wyrwał mnie Egil, gdyż zszedł z konia, przeszedł kawałek łukiem pod ścianę i z głośnym chlupotem oddał mocz na rachityczne drzewko. Wrócił, splunął i spojrzał na nas, mrużąc jedno oko.

– Tak wspomniałeś o tych elfach, wicewojewodo, to mi się przypomniało coś. – Wskazał butem ziemię, nadepnął ją kilka razy. – Tutaj to w ogóle nie było niczego. – Egil zatoczył kręgi rękami. – Tutaj była sobie ścieżynka, że można było, jeśli się miało dość mało rozumu, przyjść i, wiesz, romantycznie z damą posiedzieć, na wodospad w oddali popatrzeć. Ludzie tak robili: przychodzili, siadali. Potem ponoć przypałętało się paru zjebków z mieczami i toporami. Wycięli lasek, postawili budkę i pobierali opłaty za romantyczny punkt. Zbudowali sobie nawet kamienną wieżyczkę widokową… – Wskazał ręką gródek. – Ale to było przeszło dwieście lat temu.

Prychnąłem. Przez dwieście lat to tu mogło się przykulać praktycznie wszystko.

– To skąd ty to wiesz? – spytał podejrzliwie Klepnars. – I czemu wcześniej nie mówiłeś?

– No właśnie miałem mówić, że ten elf co Miłościwemu Panu opowiedział był wtedy o tym projekcie mostu, wspominał o tym, że jest polanka z mini-twierdzą co sama strzela, nie? No i jako że ja tam byłem też, bo te tereny znam, nie? No to go niedawno przydybałem i mnie tu przyprowadził. Że niby na ten, renesans. I nie mówiłem wcześniej, bo to w zeszły czwartek było.

– I co mówił?

– Powiedział, co tu było kiedyś, pokazał z grubsza to, co widzimy teraz. I mówił jeszcze, że co się zalęgło to on nie wie i g… go to obchodzi, ale jakby miał zgadywać, to pewnie jakaś księżniczka czy inne dziadostwo co zamieszkuje wieże i takie tam, bazyliszki czy inne meduzy.

– Tylko że księżniczki, drogi panie Egilu, nie strzelają z łuków do ludzi. One…

– Konsumują ich dopiero jak ci wejdą na górę, to przecież powszechnie wiadomo. Może coś tam se wzięło, zamieszkało i zmutowało?

Popatrzyliśmy wszyscy w stronę wieżyczki, każdy z własną teorią w głowie. Każdy wzruszył ramionami do swoich wniosków.

I tak nie miałem co robić, a trochę grosza zawsze miło, jak wpadnie… Podjąłem decyzję.

– Możecie powiedzieć, przekazać panu miłościwie panującemu, temu, no… – Pstryknąłem kilka razy palcami. – Pomóżcie, wyleciało mi z głowy imię.

– Jego Wysokość Rufen Augenzeit – rzucił Klepnars. – Lepiej sobie zapamiętaj, Cronk. Przyda ci się na pewno.

– Właśnie. – Klasnąłem. – No, to możecie przekazać, że ja się wyzwania podejmę, za czterysta koron: dwieście dla mnie i dwieście dla Cechu, na rachunek u Riddararosa. I że zajmie mi to z dziesięć dni. – Po chwili dodałem jeszcze: – Plus, oczywiście, wydatki.

To był dobry układ. Riddararos od wieków trzyma kasę wszystkich cechów i gildii. Chodzi anegdota, że w kieszeni zapodział mu się raz cienki srebrniaczek i pewien był, że wypadł mu i wpadł do szpary w podłodze… Żeby się nie powtórzyło, kazał we wszystkich placówkach zerwać podłogę drewnianą i zamówił u krasnoludów żółto-różowy marmur, cięty magicznie. Bez szpar. A potem się znalazł w kieszeni. Pieniążek, znaczy.

Klepnars zgodził się, bez targów. Pewnie miał od tego prowizję albo szansę na awans. Cztery setki? Cóż to dla nich?

– Grubo sobie policzyłeś, Cronk – stwierdził fakt Egil.

– Prawo rynku, moi mili panowie. Poza tym mogę tu zginąć, nie? Cholera wie, co to za cholerstwo się tam gnieździ… A zanim Jego Wysokość będzie w stanie przysłać tu katapultę i zmieść toto z powierzchni ziemi, zakładając, że mi się powiedzie, kamieniarze będą mogli iść już z drugiej strony. Albo budować przyczółek już tutaj. Bloki na kupki układać.

– Zakładając, że ci się powiedzie, Cronk. – Klepnars spojrzał pod słońce w stronę wieżyczki.

Pokiwaliśmy głowami. Lello, mój wspinacz, również. A potem zepsuł powietrze i musieliśmy stanąć nieco obok.

 

Dwa dni później otrzymałem kwit od Riddararosa, że zdeponowano u niego dwieście koron, połowę zapłaty. Drugą miałem otrzymać po wykonaniu roboty.

– Potrzebujesz czegoś? – spytał Egil, którego wyznaczono na mojego przydupasa, mającego dopilnować, że wywiążę się z umowy i nie zniknę z dwiema setkami w kieszeni. Podobno wciąż tak robią różni specjaliści od siedmiu boleści. Nawet cechowi! Wstyd i hańba.

– Jak najwięcej chrustu trzeba tam zanieść, będziemy potrzebowali pierdyknąć tam ognisko, żeby świeciło się całą dobę.

– To by trza było tragarzy wynajmować, i w ogóle… – żachnął się kudłacz.

– To wynajmij, najlepiej niech od razu wezmą kilka dużych bali, zrobimy ognisko fiddur, wiesz, takie…

Egil spojrzał na mnie jak wieśniak na miastowego, który motykę nazwał kilofem i użył w charakterze łopaty.

– Wiem, jakie to jest ognisko fiddur, Cronk. Nie pouczaj mnie. – Pogroził mi palcem.

– Dobra, dobra.

– Wiesz już, jak to zrobisz? – spytał potem, gdy mijaliśmy obóz nieustannie kujących i drążących skałę kamieniarzy. Cztery tuziny taczek nieustannie jeździło tam i z powrotem.

– Wiem. Ale czarno to widzę, Egil. Łatwo nie będzie.

 

Cały następny dzień poświęciłem na łażenie po skałach, usiłując znaleźć jak najlepszy punkt obserwacyjny, żeby z niego poobserwować wnętrze gródka. W okolicy południa miałem już serdecznie dość tajemniczego strzelca, kimkolwiek by nie był.

Gdy w końcu udało mi się dotrzeć do dogodnego punktu obserwacyjnego, zaczynało się ściemniać. A ten skurczysyn strzelał, ilekroć wystawiłem głowę za wysoko. Udało mi się dojrzeć pusty dziedziniec gródka, zarośnięty trawskiem na co najmniej pół metra – nikt tamtędy nie chodził od co najmniej roku. Po drugiej stronie od wieżyczki był pokruszony mur, na nim różne paskudne pnącza. Po nich mogło tu wejść wszystko.

Cholera! pomyślałem, ale nie pozwoliłem sobie na głośne przekleństwa; echo aż tutaj niosło porykiwania kamieniarzy, stukających nieprzerwanie dzień i noc. Z drugiej strony szumiał wodospad.

Sięgnąłem do kieszeni, gdzie noszę istotne dla mojego fachu minerały. Włożyłem do ust jeden niewielki kasyteryt, wciągnąłem na wszelki wypadek do nosa troszkę lessu ortoklazowego, oparłem się o wspinacza i poczekałem na pierwszy brzask. Zaburczało mi w brzuchu, ale zignorowałem to. Obudziłem się w nocy raz, ale nie otwierałem oczu. Ortoklaz na pusty żołądek mógł nieźle namieszać, a w okolicy nie było żadnego zagrożenia. Mimo to przykryłem się tarczą. Na wszelki wypadek.

Ranek był wyjątkowo nieprzyjemny. Po pierwsze, było zimno jak jasna cholera. Po drugie, zapomniałem Lellowi odpiąć wczoraj sakwy, więc mój dobytek leżał rozplaskany pod wspinaczem. Po trzecie, spostrzegłem, że mimo mojej prośby, żeby skonstruować coś na kształt ruchomej budki i skoncentrować na niej “ogień” strzelca, sterta drewna leżała w kącie nieruszona. Egila też nigdzie nie było widać. A ja nie mogłem być w dwóch miejscach jednocześnie, prawda? Mój początkowy plan wziął w łeb.

Drogę powrotną spędziłem, siedząc niewygodnie na wspinaczu, osłaniając się ciężką jak jasna cholera tarczą z obitego skórą dębu. Miałem szansę przeżyć te kamienne groty, ale nosić to cholerstwo w obie strony… Lello trzymał przyzwoite tempo, ale dwa razy prawie zmoczyłem bieliznę, gdy zszedł po pionowej ścianie w dół, głową naprzód. Dobrze, że się przywiązałem do tego cholernika. Dobrze, że nie oszczędzałem na uprzężach.

Na dole spotkało mnie niemiłe zaskoczenie w postaci trzech martwych kompletów facet plus muł, być może tragarzy, którzy najprawdopodobniej potraktowali moje paliki jako coś w rodzaju wyznacznika... a tego kretyna Egila nie było z nimi, żeby im powiedzieć, że mają się nie zbliżać! Wyglądali na nietutejszych… może ten osioł im tłumaczył, a oni nie zrozumieli? Zachodziłem w głowę.

Lello padł na glebę, więc odpiąłem z niego wyposażenie i położyłem w załomie skalnym, tak na wszelki wypadek. Przykryłem kawałkiem derki z muła, żeby nikt nie ukradł. Wprawdzie to ja wziąłem ją z sakw martwych tragarzy, ale właściciel był przecież tuż obok i nie protestował – moralnie byłem więc spokojny. Przy sobie zostawiłem tylko kord i dwa kiścienie, w razie gdybym jednak dożył jakiejś walki.

W miejscu odosobnienia na drugim końcu polanki, skonstruowałem sobie bieda-tarczę na mój wzrost i szerokość i postanowiłem po prostu podejść do gródka i spróbować szczęścia. Lekkie to cholerstwo nie było, ale warto było spróbować.

Stanąłem na granicy palików.

– Ej, ty tam! – zakrzyknąłem na próbę, patrząc przez szparę w drewnie. Modliłem się, żeby się nie okazała za szeroka.

– Byyue? – podniósł łeb wspinacz, zazwyczaj nie reagujący na żadne moje zawołania. Leżał na glebie i chrupał jakieś kamienie, zadowolony z siebie jak szczeniak. Gdy odpowiedział na moje zawołanie, z pyska wyleciały mu sjenity, które diabli wiedzą, skąd wygrzebał.

– Nie ty, Lello. – Odwróciłem się z powrotem w stronę gródka. Zdałem sobie sprawę, że musiałem wyglądać jak samobieżny sracz szturmujący wieżę, materiał na pieśni dla miłośników ballad o zwycięstwie nowego nad starym. – E, ty tam, w gródku! Weź, nie strzelaj! – Po namyśle dodałem. – Pięknie proszę, nie strzelaj do mnie!

Postąpiłem szybkie trzy kroki naprzód. Nic się nie stało. Zachęcony brakiem reakcji strzelca zrobiłem kilka kolejnych susów i znowu nic się nie stało. Na ziemi leżało sporo różnego dziadostwa: groty, strzały, monety, resztki nitów, kości zwierząt i ludzi – wszystko w niskiej, brązowej trawie. Byłem mocno przestraszony takim obrotem spraw. A co, jeśli…?

Tych “jeśli” miałem kilkanaście, żadne nie było pomocne w mej obecnej sytuacji.

Szedłem dalej, dźwigając drewnianą ścianę o krok przed sobą. Postanowiłem robić po trzy kroki co kilka sekund. Jak zaczną strzelać, kimkolwiek by nie byli ci “oni”, to zaczną. W razie czego, spróbuję uciec.

Doszedłem aż do wielkich, osmolonych i obitych stalą wrót. Porządne, grube drzwi. Taran by ich nie ruszył. Wyglądały na zastarzałe i nie do ruszenia. Trzeba by pewnie regimentu magów z tymi ich fojerbolami, żeby te wrota rozdupcyć. Mur z ciętych czarnokitowych brył wyglądał na solidny, nie do zdobycia tak łatwo. A na drabinę nie ma co liczyć, że się podstawi… Ale czy na pewno?

Wystawiłem na czubku korda kulkę z chusty, żeby sprawdzić, czy może dalej nie strzelają. Usłyszałem jakiś stukot i gwizd, a raczej ciąg gwizdów, ale żadna strzała nie trafiła ani we mnie, ani w mój przenośny sracz. Ani w szmatę na kordzie. Odwróciłem się.

Za zwykłą pawężą, wymalowaną w jakieś idiotyczne wzory, szedł nie kto inny, jak mój kolega Egil. Robił duże kroki, takie właściwie półskoki.

– Co ty robisz? – krzyknąłem.

– Nie interesuj się! Idę po nagrodę! – W jego tarczę wbiły się już trzy strzały, a przeszedł zaledwie pięć tych swoich kroków. Odbiło się i spadło obok co najmniej sześć. Do mnie miał jeszcze ze sto, licząc za każdy ten jego krok półtora pręta.

Coś jeszcze krzyczał, ale nie usłyszałem. Szedł prosto, a strzały leciały prosto w niego. Obserwowałem przez chwilę jego zmagania, ale znudziłem się i podjąłem swoje. Po chwili bełt z kuszy trafił w umbo mojej skórzanej tarczy, którą miałem na wszelki wypadek przewieszoną przez plecy. Odbił się i odleciał w bok.

– No co ty?! – krzyknąłem. Chciałem zawołać Lello, ale był zbyt daleko. Zresztą, pewnie i on dostałby strzałą albo bełtem od któregoś z tych dwóch wariatów.

– Czterysta koron, Cronk! – odkrzyknął, skulony za pawężą, być może ładował kuszę jeszcze raz. – Za połowę tego wyślę córki na studia!

Nie miałem pojęcia, że ma córki, ani że edukacja tyle kosztuje. Nie wiem, czy w większym szoku byłem, bo do mnie strzelał, czy bo postanowił mnie zabić zanim wykonałem zadanie. Postanowiłem go nie informować. Wróciłem myślami do biedaków, martwych w okolicy linii strzału. Opcji, że to Egil im źle powiedział lub sam ich zabił, nie brałem wcale pod uwagę, a powinienem był.

Poklepałem się po kieszeniach, żeby sprawdzić, co mam przy sobie. Na czas podróży wspinaczem po graniach, przełożyłem co się da do wewnętrznych kieszeni, żeby nie wypadło. Wciągnąłem do nosa odrobinę lessu adularowego, żeby w razie potrzeby lepiej współpracować z kamieniem...

Stuk! Grot kolejnego bełtu stuknął, tym razem prosto w moją osłonę, dziurawiąc ją na wylot w tym jednym miejscu. Ten sukinsyn trafił w sęk o kciuk od mojego nosa!

Miałem przy sobie jeszcze jedną rzecz, ale wydawało mi się to nieco zbyt okrutne, nawet jak dla Egila. Schyliłem się i z ziemi podniosłem nieduży kamień. Zważyłem go w dłoni na próbę. Całkiem ładny kawał antypertytu. Odkorkowałem buteleczkę i wylałem nań kilka kropel alchemicznego turbo, które kupiłem ostatnio podczas Targu w Hefirhon.

– LELLO! – ryknąłem i podniosłem kamień ku światłu, poza obrys moich tarczy.

To, co się stało później, najlepiej opisze jedno słowo: masakra.

Wspinacz, ledwo zbudzony, przeszedł od razu do sprintu. Nie są najlepszymi biegaczami, nie potrafią – jak konie na przykład – biec godzinami. Ale nie potrzebują. Potrafią za to rozpędzić się w ułamek sekundy do sprintu i przebiec przez budynek, zupełnie nie przejmując się ludźmi, ich stalowymi grotami i ostrzami. Ich obrośnięte pancernymi guzami niewysokie, lecz przysadziste ciała zmiatały z powierzchni ziemi wszystkie przeszkody. Jednak wspinaczowi też musi się chcieć, co się zdarza rzadziej, niż bym sobie tego życzył.

No, chyba, że miało się turbo.

Myślałem, że otumaniony zapachem skondensowanego feromonu, zupełnie zapomni o mnie i o niebezpieczeństwie w postaci Egila i ominie go – ale przebiegając tuż obok, macnął dziada kolczastym ogonem. Raz wystarczył, by trzymana przez niego tarcza poszła w drzazgi, a on sam rozpłaszczył się na ziemi. Bełt z kuszy poleciał w niebo, nawet nie w moim kierunku, na szczęście.

Musiałem wprawdzie zmierzyć się z rozpędzonym wspinaczem, ale po prostu rzuciłem kamieniem w stronę wieżyczki, mając nadzieję, że trafię w jakieś okienko.

Miałem na to przysłowiową szansę jedną na sto: rzucałem pod wpływem stresu, nad głową gwizd morderczych strzał, ku mnie rozpędzony wspinacz gnał… Dużo czynników, przez które mogło się coś niepoetycko spieprzyć.

Pocisk odbił się od ramy okiennej i spadł na ziemię. Spróbowałem jeszcze raz i wpadł do środka.

Wspominałem, być może, że wspinacze są dosyć powolne i nie mają żadnych super-zdolności, jak hefnary, że zioną ogniem, happary, że nurkują, albo langany, że latają? Wspinacze, jak sama nazwa wskazuje, wspinają się. Wspinacze w rui zaś… Najwyraźniej potrafią też skakać z gracją trzęsienia ziemi.

Niecałe trzy pręty przede mną Lello po prostu odbił się od ziemi i wzbił, powiedziałbym przy jakiejś damie poetycko, w przestworza, niczym ptak, zatoczył krąg i odleciał wraz z kluczem dzikich gęsi, niczym brzydkie kaczątko przyjęte do rodziny… Ale nie. Wspinacz po prostu wbił się w okno i wpadł do wewnątrz, powodując deszcz kamieni. Żaden nie spadł na mnie. Albo miałem wyjątkowe szczęście, albo ten dziad lubi mnie choć ciut i wycyrklował idealnie. Stawiałem na to pierwsze.

Ostrzał z wyższego okienka nie ustawał. Zerknąłem w stronę Egila. Żył jeszcze, najwyraźniej widział nadlatujące strzały i był w stanie turlać się raz w lewo, raz w prawo, by unikać o włos kolejnych. Zaczynało mu jednak brakować miejsca – wszędzie wokół niego były już wbite co najmniej trzy, cztery. A żeby wstać i zacząć biec, nie miał czasu.

Pociągnąłem nosem. Less zaczynał działać. Doskoczyłem do muru, przylgnąłem do ściany. Równo przycięta, zwietrzała amfibola przytuliła mnie, poczułem zew hornblendy, zapragnąłem stać się jej częścią i patrzeć przez wieki… A potem przypomniało mi się, że jestem w pracy i nie ma czasu na czułości.

Sięgnąłem w górę, wczepiłem palce w wystające kawałki skały, odepchnąłem się nogami, by złapać drugą ręką – i już po chwileczce wspinałem się zgrabnie po pionowej ścianie. Nie wiem, czy bez lessu poradziłbym sobie równie gładko. Na wysokości dziury wybitej przez Lello było zawalone kamieniami półpiętro. Ostrożnie wciągnąłem się do środka i odpiąłem od pasa mój najtwardszy kiścień, z bryłami zdolnymi zrobić kuku nawet wspinaczowi. Miałem jeszcze jeden, ale ten wydawał mi się najbardziej konkretny. Jakieś zwykłe otoczaki na ludzi mogłem sobie darować i w ogóle nie brać. Nie było sensu zwiedzać zarośniętej dziwnym pnączem klatki schodowej, żeby zejść w dół. Wspinacz zrobił piękne, nowe przejście na dziedzińczyk. Doskonale się bawił, niecnota.

Westchnąłem, spojrzałem w dół – Egil wciąż walczył. Teraz usiłował osłaniać się deską. Tak długo, jak deska wytrzyma, obaj mamy większe szanse.

Wspiąłem się na kilka schodków. Pnącza były brązowe, z nielicznych pąków wystawały podłużne, zielone listki. Wyglądały jak pióra.

Z kiścieniem w pogotowiu i tarczą w drugiej ręce doszedłem do zbutwiałych drzwi.

– Ej, ty tam! Weź, przestań strzelać całkiem!

Gwizd ustał. Nie wiem, czy ten, kto był po drugiej stronie posłuchał mnie, czy to Egil już wykorkował.

Pchnąłem drzwi na próbę, żeby sprawdzić, czy są zamknięte. Nie były, ale otwierały się do zewnątrz. Uchyliłem je, stając za nimi. Lepiej, żeby strzała nie trafiła mnie prosto w twarz, pomyślałem. Nie było nic słychać.

– Ej, uwaga, wchodzę! Nie strzelaj, co?

I wszedłem. Gdy zobaczyłem, a raczej poczułem strzelca, o mało nie zwymiotowałem. Zdążyłem w przypływie energii lessu zamachnąć się mocno kiścieniem. Ostre, twarde kryształy rozorały… tkanki. Za drugim machnięciem usłyszałem trzask i coś na kształt westchnienia. Niemalże ludzkiego. Trzeci i czwarty raz, a potem piąty i szósty, biłem już z wymachem zza pleców, mocno, pełen wściekłości na matkę naturę, że pozwoliła na takie coś. Byłem cokolwieczek naćpany z lessu, stresu oraz doznań zmysłowych. Wkurwiony, powiedziałbym również.

A potem wyciągnąłem kord i nieco zbyt teatralnie wbiłem prosto w… korpus. Żelazo zaklinowało się i nie chciało wyjść. Usiłowałem wyszarpać rozgrzewający się do czerwoności, pomarańczy i białości kord. Gdy temperatura wypełniła pomieszczenie, z sykiem wypuściłem broń z ręki, zasłaniając się odruchowo tarczą. Połowa szkolenia do każdego zawodu to wyuczenie odpowiednich odruchów, powtarzano nam podczas każdej sesji rzucania kamieniami i zajęć z dzikimi zwierzętami.

Nie miałem dużo czasu na wspominki. Nieludzki pisk wypełnił pomieszczenie, gdy… strzelec, tak, strzelec, począł się jakby zapadać do wewnątrz, płonąc i zamieniając w popiół od środka. Zerknąłem ukradkiem tylko raz, wycofując się w stronę klatki schodowej, by tam przeczekać, cokolwiek miało nadejść. Wizg, wycie i trzask niby łamanych suchych gałązek, niby płonącego chrustu. Ludzki płacz. Kwilenie dziecka. Charkot, od którego stawały dęba włoski na karku.

I nagle jak nie dupło!

Dobrze, że stałem tak na wysokości połowy klatki schodowej, więc tylko sturlałem się na półpiętro i nawet nie obiłem się bardzo, można powiedzieć: zjechałem na tarczy. Pnącze, porastające od wewnątrz niemal cały gródek, z sykiem niczym lont, spopieliło się całe, nie pozostawiając ani kawałeczka dla przyszłych pokoleń. Budowla zaczęła się trząść, uznałem więc za celowe naprędce się ewakuować i skoczyłem naprzód w stronę, gdzie wcześniej spadł Lello.

Wieża i mur pozbawione zbrojenia w postaci pnączy runęły zaraz za mną. Spadłem szczęśliwie pomiędzy odłamkami czarnego kamienia. Cień, jaki rzucał mur, znikł. Całokształt budowli tam, gdzie wisiał nad przepaścią, zsunął się do niej. Pozostał jedynie mały kawałek muru, zdaje się najgrubszy, tuż na skraju polanki. Rozejrzałem się. Zaiste, piękne miejsce. W sam raz, żeby przyprowadzić dziewczynę. Najlepiej rudo-czarną i cycastą, dodał mój nieodłączny, schowany w portkach przyjaciel. W sumie, czemu nie?

Uznałem, że czas najwyższy wracać, choćby żeby zobaczyć, co z tym skurczysynem, Egilem. Leżał, przeszyty co najmniej kilkoma strzałami, ale żył jeszcze. Wyciągnął do mnie rękę, ale olałem go. Nie zasługiwał na litość.

Zaraz obok niego leżało mnóstwo strzał, postanowiłem je zebrać i spalić na stosie, żeby się tu drugie takie okropieństwo nie zalęgło. Kilka, oczywiście, spakowałem osobno z zamiarem opchnięcia alchemikom i botanikom, oraz zaniesienia do Cechu, gdzie przetrzymuje się różne okazy znalezione przez hogmów i hogmy na całym świecie.

Biedny, głupi Egil. Dosłownie umarł na pieniądzach. Gdy wykitował, przeszedłem się dookoła niego: wszędzie leżały monety, ozdoby, brosze, przeróżny złom metali kolorowych, za które można by zasponsorować co najmniej pół filaru mostu. Postanowiłem, że nie dam im się zmarnować i zebrałem wszystko, co udało mi się znaleźć. Dwa dni minęły jak z bicza strzelił – Lello potrzebował jeszcze co najmniej jednego, żeby odespać kontakt z trzema kroplami alchemicznej mikstury. Ja potrzebowałem dodatkowego dnia, aby usypać stos na Egila i tych trzech biedaków. Muły kazałem na sam koniec Lellowi zepchnąć poza krawędź. Można było wracać.

 

Wicewojewoda uradował się, widząc mnie żywego. Opowiedziałem mu o tragicznej śmierci budowlańców i o zdradzie Egila. Pokazałem miejsce na umbo, które wgiął bełt z jego kuszy. Pomilczeliśmy chwilę, każdy ze swoich powodów.

Klepnars odkorkował nalewkę, polał do metalowych kubków. Wypiliśmy po jednym za zmarłych i po drugim za zdrowie żywych.

– I co to w końcu było, Cronk? – spytał. – Jeśli można wiedzieć?

– Wolałbym nie mówić, ale… najprawdopodobniej kilka rzeczy na raz, panie Klepnars. – Odgiąłem palce, żeby mu jak najlepiej wypunktować moje przypuszczenia. – Przede wszystkim, prawie na pewno to była księżniczka. Blond włosy, resztki skórzastej powłoki przypominającej suknię… To raz. Dwa, naprawdopodobniej jeszcze przed tym wszystkim przypałętał się tam jakiś niedokochany czarodziej i rzucił urok na zakochanych, magicznych i niemagicznych, trudno powiedzieć. Bo gdy wszedł tam jakiś zabłąkany frajer, z gatunku tych robinhudów, co po lasach baby gwałcą i chłopów rabują a krukowi palcem nie kiwną, bo przecież ludzie… Obstawiam, że czar jakoś podziałał, i ten robinhud – lub kilka robinhudów… on lub oni połączyli się jakoś z tą księżniczką, i powstało takie… Coś. – Zerknąłem na wicewojewodę. – Opowiadać dalej?

Wicewojewoda polał nam obu, łyknął.

– Mów.

– No, to siedziało tam takie coś, kilkugłowe, półzielone, półróżowe, całe pulsujące. Do tego dołożyło się jakieś dziwne, ani chybi też magiczne pnącze, które produkowało, jak gdyby, strzały. I to nieszczęśliwe stworzenie, mutant, wystrzeliwało je w stronę każdego, kto, jak sądzę, pachniał metalem, żelazem. Nigdzie w całym gródku nie było grama stali, poza wrotami. Pewnie dlatego nie wyszło. I pewnie dlatego to coś rozmnażało się samo ze sobą.

Klepnars otarł czoło, odetchnął. Ne dostał ode mnie całej prawdy, ale też i nie było powodu, żeby nie mógł spać po nocach.

– To powiedz jeszcze, jak się tam w ogóle dostałeś?

– To akurat było najprostsze: poprosiłem.

Wicewojewoda prawie spadł ze stołka.

– Co?

– No, zwyczajnie. Poprosiłem, żeby nie strzelało i podszedłem.

– I tak po prostu, otworzyło wrota i zaprosiło do wspólnych zabaw?

Wyjrzałem przez okno. Na dworze stał Lello, cały w skowronkach. Motyl usiadł mu pomiędzy oczami i robił głupiego zeza.

– Prawie. – Zaśmiałem się. – Ale ten zapach… To coś było tam bardzo długo. Mogę jeszcze powiedzieć, że –

Uniósł rękę.

– Nie mów mi, Cronk. Walnijmy jeszcze po jednym, bierz mieszek i znikaj.

Wypiliśmy. A potem wziąłem ciężki od dziesięciokoronówek mieszek, przeliczyłem i uścisnąłem wicewojewodzie przedramię. Nie było już nic do powiedzenia, więc pożegnałem go uśmiechem.

Miał szczęście. Jego Wysokość na pewno sowicie go wynagrodzi.

Ale przede wszystkim, to nie jemu będzie się to paskudztwo śniło po nocach.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Agnieszka Gu 24.02.2019
    Będę tu jutro :) tera zaznaczam :)
  • Agnieszka Gu 25.02.2019
    Zatem jestem :)
    Wyśmienicie opisana przygoda :) Łowca pełną gębą, opisy dowcipne, uśmiałam się nielicho :)
    Wariacki opis akcji "Miałem na to przysłowiową szansę jedną na sto: rzucałem pod wpływem stresu, nad głową gwizd morderczych strzał, ku mnie rozpędzony wspinacz gnał… Dużo czynników, przez które mogło się coś niepoetycko spieprzyć." itd plus inne fragmenty wychodzą ci zajeb...cie :)))
    Pozdrowionka i czekam na cd jakby coś :))
  • Okropny 25.02.2019
    Agnieszka Gu poprzednie czytałaś?
  • Okropny 25.02.2019
    Debil ze mnie, oczywiście, że czytałaś :O
  • Okropny 25.02.2019
    Agnieszka Gu ogolnie dziękować za wizytę i komentarz :-)
  • Gregory Heyno 19.03.2019
    kolejna część super ;) tak tylko rzucę, co mi się zdało dziwne, :)

    "– Jak po deszczu meteorytów – mruknął Egil, niestrudzenie wiercąc w nozdrzach." hmm w dziwnym miejscu mieszkają ;),
  • Okropny 19.03.2019
    Czemu w dziwnym?
  • Gregory Heyno 21.03.2019
    Okropny hmm, ja widziałem deszcz meteorytów, taki na niebie, ale wiesz mało z nich spadało na ziemię, w sumie to chyba żaden ;), choć podobno się zdarza, tutaj porównałeś twarz kolesia, co wyglądał jak po bombardowaniu meteorytów, więc hmm wydało mi się to lekko dziwne, ;), może jak się patrzy na księżyc i widzi kratery, ale to jest raczej widok stabilny, nie widzimy wielkich wybuchów co chwilę patrząc na satelitę i nowych kraterów, (szczególnie, że bez odpowiednich narzędzi to i tak wiele nie widać), ale samo porównanie jest ok, wyobrażalne i wiadome o co chodzi, może marudzę, ale takie tam moje gadanie ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania