Pokaż listęUkryj listę

Opow *** Wesoły Horror

(Zmieniłem tytuł, na bardziej pasujący)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 

Obudziłem się, ale nadal dręczy mnie straszny sen. Obcięto mi stopy laubzegą. Na dodatek taką z przeceny, bez trzech zasadniczych zębów. Kwiczałem na całe łóżko, bo haczyło paskudnie, rzympoląc po piszczelach. Ale nie to było najbardziej przygnębiające. Obcięto i wyrzucono na hałdę śmieci razem z nowymi butami, na które oszczędzałem przez całe życie. Ile to razy musiałem wtykać różowej śwince monety w dziurkę. Aż wreszcie nazbierałem ile trzeba... i co? I nie mam stóp. Dobrze, że to tylko sen. Leżę na łóżku i dyszę ze szczęścia. Chociaż noc i powinienem jeszcze spać. Mam stopy. Całe i zdrowe. Buty stoją cichutko przy prosiaku. Pilnuje, żeby nie odeszły ode mnie. Żebym znowu nie musiał płakać cichutko, prosto w jaśka pod głową. Szarpał mnie za czuprynę rogiem od poduszki. To w sumie dobrze. Przerwał rżnięty sen.

 

Wtem słyszę plaśnięcie. Na ścianie blisko sufitu dostrzegam rozpaćkane jajo. Nie wiem kto rzucił i skąd. Z maśtyki powstaje kurczątko o stu nogach. Pierwszy raz widzę takie dziwo, w międzyczasie licząc. Ptaszek bębni w skorupki, jakby się do wojny szykował. Faktycznie, leci prosto na mnie, wlatuje pod kołdrę i po chwili wylatuje, uderzając o portret mojego pradziadka. Kurczę spada na podłogę z martwicą mózgu, bo się nadziało na fajkę. Odchylam narzutę i sapię z ulgą. Krewny co wisi też sapie, bo wnerwiony. Wyłazi z obrazu. Idzie wprost na mnie, grożąc laską. Sięgam po rozpuszczalnik i pradziadka dosadnie rozcieńczam. Przestraszył się, bo wskakuje pospiesznie na swoje godne miejsce, kołysząc obrazem. Rodzinny członek, musi się trzymać wewnętrznych ramek, dla zachowania równowagi.

 

Nagle słyszę skrzypienie. Przecież wczoraj zawiasy smalcem smarowałem, jedząc suchą pajdę chleba. Spoglądam na drzwi, łączące mój pokój z drugim pokojem. Zaspanym oczom nie wierzę. Na drzwiach jest przylepiona paskudna zjawa. Wierci się jak ryba na haku i skrzypiąco narzeka. Drzwi też trzepocą, lecz nie marudzą.

 

– Miałam cię straszyć. Wyrobić normę. I gówno z tego. Drzwi mnie przylepiły. Co mam biedna począć. Wielkie Straszydło da mi po premii. Poradź coś. Proszę!

 

Wychodzę z wyra. Podchodzę do zjawy. Rzeczywiście. Koszmarny balsam na oczy. Włosy w nieładzie a okulary wrzynające się w ucho. Mówię do niej czule, głaszcząc po twardych kłakach:

 

– Chcesz, to cię pobujam na tych drzwiach. To tak fajnie pojeździć w te i wewte. Zawrotu głowy dostaniesz. Zapomnisz o troskach.

– Ale ja nie mam całej głowy.

– Fakt. No cóż. Zapomnisz połową.

 

Zaczynam ją bujać, lecz nagle niewdzięczna mara, mająca w cuchnącym oddechu moje litościwe serce, roztwiera paszczę i rzuca zębami prosto w moją twarz. Obijają się o siekacze dzwoniąc jak dzwoneczki na saneczkach, bo rozwarłem gębę ze zdziwienia. Myślałem, że będzie wdzięczna za bujanie. Ale gdzie tam. Nie chce stracić wypłaty. Stroszy groźnie wąsy jak pijany królik. A na każdym z nich kropelka krwi. Dosyć mam tego. Trzaskam drzwiami rozmazując zjawę po futrynie, oraz jej łzy na części twarzy. Spływa z niej i nadal zawodzi jaka to jest biedna i niezrozumiana. Lecz mimo że płaska, to nadal żywotna. Ciekawe czym zawodzi skoro jej szczękę nadepnąłem, aż donośnie chrupnęło. Kilka zębów wyleciało spod podeszwy, niczym z procy. Poleciało na tapczan na którym przed chwilą leżałem.

 

A teraz leżą zwłoki. Nagle i niespodziewanie dostały zębami i zaczynają się ruszać. Masz ci los. Takie w połowie żywe. Wnerwia mnie to. Co dopiero wczoraj, nową pościel zaścieliłem. A teraz to. Nie wiadomo co. Mówię bardzo grzecznie:

 

– Proszę mi się tutaj nie rozkładać. To mój tapczan na którym śpię.

– Jakoś tego nie widać – odpowiada trup. – Proszę mnie nie wnerwiać, bo postraszę bardziej. Dotarło?

– Spadaj z mojego wyra! Bez żadnej zwłoki! Nie boję się twojego wyglądu. Mam w rodzinie krewnych, którzy wyglądają gorzej. Słyszę jak coś kapie. To pewnie z ciebie. No oczywiście! Jakieś żółtawe obrzydlistwo. Na świeżo umytą podłogę. A sio mi stąd.

– To żadne obrzydlistwo. Wypraszam sobie. Mam katar sienny. Leci mi z nosa. Masz może chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi? Ach te lata dziecięce, gdy byłam małą dziewczynką.

– To ty jesteś kobietą?

– A co? Nie widać?

– Nie.

– Ojej! Niech spojrzę. Faktycznie. Ale chusteczkę możesz dać.

– Ja ci dam chusteczkę. Lepiej zakryj te plamy pośmiertne. Nie wyglądają tak pięknie jak na ten przykład... jeleń na rykowisku.

– Nie czepiaj się moich plam. Takie same będziesz miał. Prędzej czy później włożą cię do trumienki.

– Sama jesteś trup miękki.

– Powiedziałam: do trumienki.

– Akurat! Dam się spalić.

– Ojejku! Wrażliwy przyszły popiołek. Zaraz się rozpłaczę. Cholera jasna, znowu mi z nosa cieknie.

– A to ciekawe. Ty nie masz nosa. Jakieś strzępy. Chociaż właściwie lepiej nie wstawaj. Z lekka falujesz. Za pewne na połaciach białych robali. Gdy się podniesiesz, to na mnie wyskoczą. Do diabła, przyciskaj! Bo kilka już weszło na moje ciało.

– Ty lepiej tyle nie gadaj, tylko spójrz za siebie.

 

Spoglądam za siebie. Szczątki zjawy turlają się po podłodze. Uciekają biedne. Patrzę przed czym. Przed szkieletem kota. Goni je po całym pokoju. Dzwoni przy tym przeraźliwie, bo kości mają luzy. Obijają się nawzajem. Na dodatek tak samo jak zwłoki, przecieka niemiłosiernie. Chyba też zakatarzony. Taki biało czerwony. Ani trochę mięsa, nawet wąsów. Prześladowca też ma problem. Ściga go stado szczurów. Szczury zyskują przewagę. Do połowy składają się z samych kości, ale druga połowa ma zdrowe ciało. Tam gdzie pysk i ostre zęby. Otaczają i zjawę i kota. Całe mieszkanie jest zapaskudzone nie wiadomo czym. Kot staje słupka, wyrywa swój piszczel z piersi i wtłacza w oko szczurowi. Ten skrzeczy, ale nadal atakuje. Trup na tapczanie coraz bardziej wstaje. Jest w wielkim strachu, że go śmierć dopadnie.

 

Zjawa przykleja się do sufitu. Niestety, pająki zaczynają ją atakować. Ale nie takie zwykłe. Mają włochate kółka zamiast nóżek. Zaiwaniają po suficie tak szybko, że widzą tylne plecy, swoich własnych części napędzających. Kot nadal cumpruje po mieszkaniu. Nie każe się złapać. Szczury dopadają trupa. Ten zdejmuje czaszkę i wali gdzie popadnie, nie widząc gdzie. A mnie obłażą robale. Mam wrażenie, że jestem w płaszczyku z wilgotnych obleśnych klusek. Jakby tego było mało, słyszę pókanie do drzwi. Na dodatek przez: ó zamknięte. Może to proroctwo, żeby nie otwierać. Właśnie teraz, kiedy mam znamienitych gości. Jednak otwieram. W progu stoi sąsiad.

 

– Witam sąsiada – rzecze uprzejmie. – Franię przyniosłem. Naprawiona jak obiecałem.

– Widzę.

– Fajny szlafrok. Taki… pulsujący. A które z nich to guziki? Nie jarzę.

– Co?… Taa… Akurat teraz. Mam trochę zamieszania w pieleszach domowych.

– Faktycznie… ale naprawdę działa. Proszę chociaż odebrać i podziękować.

– A co tam stuka w środku?

– Gdzie?

 

Kładę rękę do pralki. Wyciągam głowę jego żony. Gada coś, ale nie rozumiem co.

 

– Głowy twojej żony nie potrzebuję. Z resztą… kto wie.

– No wiesz. Ona tak często... kładzie głowę do bębna pralki automatycznej, gdy chce włosy umyć. Widocznie przez pomyłkę, wrzuciła do frani. Ja tylko program nastawiam i sobie idę. Wnerwia mnie stukanie.

– Ciekawe jak tułów do głowy trafia po wszystkiemu? Przecież nie widzi gdzie idzie.

– Ale głowa w pralce widzi. To znaczy… w automacie. Krzyczy zza szyby: jestem tutaj kochanie!! W ten sposób naprowadza resztę ciała, by mogło zadokować.

– Aha… rozumiem. A teraz już idź. Widzisz sam, co tu za plecami mam.

– Może w czymś pomóc?

– Mało mi szkarad po pokoju biega. Jeszcze twoja gęba potrzebna. Spadaj i dzięki za pralkę.

 

Sąsiad wziął głowę pod pachę i wyszedł, sikając głową żony. Poślizgnął się, ale nie upadł. Chyba trochę zamroczony moim zachowaniem, bo nie zauważył, że mu pająk ucho obżera do gołego ślimaka, a kółka włosów szukają.

 

Widzę, że: trup, zjawa, szczur, kot i pająki, kotłują się w jednej kupie. Wstawiam czajnik z wodą. Mam przerwę na kawę. Nie będą mi zawadzać. Siedzę i czekam. Jutro posprzątam. Teraz nie ma sensu. Bo za chwilę i tak nabałaganią. Nie wiadomo co jeszcze się przydarzy. Pada śnieg? Nie, to skorupki od jajek lecą z sufitu, a każda zamienia się w maciupeńką czaszkę. Podskakują na wolnych przestrzeniach podłogi. Ale będzie fajnie chrupolić pod butami.

 

Zalewam wrzątkiem kawę. Woda wytryskuje na zewnątrz, przybierając kształt gorących dłoni. Tulą moją twarz, szemrząc czule: a ti ti, pysiaczku. Biegnę pod kran, żeby się skóra nie zbąbliła. Najpierw leci zwykła woda, ale za chwilę stado ostrych igieł. Zamykam odruchowo oczy. Czuję jak włażą w skórę. Zaczynam wyciągać, bo koniec ataku. Wiele mnie okrążyło, wbijając się gdzie indziej. Na wszelki wypadek nie będę siadać. Igły trudno odkleić. Muszę razem ze skrawkami ciała. Nie spoglądam do lustra. Roztrzaskane doszczętnie. Szczur ogonem zahaczył. Reszta nadal goni szkielet kota. Znowu się rozbiegli. Trup prawie cały rozłożony. Śmierdzi dosłownie wszędzie. Podnosi smutno skrawki swojej skóry i wyciera pozostałość nosa. Otwieram okna. Dziwię się, że jeszcze żyję. Ale przynajmniej jest wesoło.

 

Przez okno wlatują krasnoludki mutanty, na latających grzybach odrzutowych. Wojujące szkraby, mają ostre zęby i dębowe maczugi. Na dodatek gwiżdżą melodię: „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło”. Zakrwawione wystające kły, dźwigają na sobie skrawki wiewiórek a nawet resztki pana leśniczego. Te grubsze, obrośnięte mchem, są podobne do szmacianych piłeczek. Taka jedna mnie dostrzegła i zmierza w moim kierunku. Leci między piszczelami trupa, piszczelami kota, teraz szybuje między szprychami kółek wywracając pająka. W końcu ląduje na mojej głowie. Wyciąga wiertarkę akumulatorową i zaczyna przewiercać moją puszkę czaszkową. Biorę kurdupla ręką i duszę nogą, rozgniatając na miazgę razem z grzybem. Usuwam stopę precz dopiero wtedy, gdy przestaje gwizdać. Inne zaczynają mnie omijać. Atakują kota i szczątki zjawy. Kot nadal biega, ale zupełnie oddzielnie. Zwłoki nie biorą udziału w zabawie. Nie mają czym. Poślizgnąłem się i walnąłem głową o pana kominiarza, który akurat wszedł przez okno. Zawsze mnie odwiedza, gdy czyści kominy. Przewraca się biedak. Krasnoludki go dopadają. Szczury też. Po chwili zostaje z niego szczypta sadzy i żelazna kula.

 

Chwytam kulę i zaczynam nią wywijać na wszystkie strony. Najpierw trafiam w biednego kota. W pierwszą część biegającą zaś w drugą. Zostaje z niego miał kostny. Następnie tłukę wszystkie krasnoludki. Tylko białe plamy po muchomorach zostają. Szczury też miażdżę. Zjawę rozrywam na wszystkie strony. Obleśne zwłoki roznoszę na butach po całym mieszkaniu. Biorę ścierkę i wykręcam do kilku wiader. Ino kości zgarniam na kupkę. Do wyschnięcia. Może wystrugam jakiś wariatów. Będzie mi weselej z bratnimi duszami. Muszę znowu pościel wyprać. Ale najpierw sprawdzę, czy w pralce nie ma głowy sąsiadki.

Słyszę pukanie do drzwi. Tym razem przez: u otwarte. Otwieram bez namysłu. W progu stoi on. Zapalony wędkarz.

– Witam sąsiada. Tak coś czułem, że mnie poratujesz.

 

Biegnę po wodę i najpierw gaszę pożar.

 

– A niby czym, drogi sąsiedzie? – pytam ugaszonego.

– Dużą ilością przynęty.

– Ach… to. Zgarnij ze mnie do wiaderka.

– Cholera zapomniałem.

– Czego?

– Wiaderka.

 

Idę ostrożnie w głąb pokoju. Odcinam piłką do metalu i po chwili wracam.

 

– Masz. Nagarnij w to.

– A co to?

– Menażka.

– Ale to mi wygląda na…

– Jemu już nie potrzebna.

 

Sąsiad odchodzi. Po chwili znowu słyszę pukanie do drzwi.

 

– Pożyczysz franie? Żona nie może włosów wyprać. Automat się zepsuł.

– Zepsuł? Tak nagle?

– Rodzina przyjechała. Wszyscy naraz chcieli umyć. Przeciążyli bęben.

– Ale ty masz głowę na karku, cwaniaku!

– Ja jestem łysy.

 

Ojejku. Znowu to samo. Ze sufitu spada jajo. Dokładnie na głowę sąsiada. Jakieś takie gorące. Przepala czaszkę. Z dziury wychodzi oślizgła Obca. Mała ale jara. Wcina kurczaka i między kęsami mówi do mnie wytarty banał:

 

– Jestem Obca. Szykuj się na decydując starcie.

– Ej – tonuję jej zapał. – Pan reżyser ma już dość dalszych części. Zlituj się nad nim.

– O kur…

– Gdzie? Znowu pożar?

– Walnę sobie jednego. Przekonałeś mnie. No to pa.

 

Wchodzi do czaszki i zamyka wieko. Po chwili słyszę zamknięte na głucho słowa:

 

– Widzę cię oczami sąsiada. Może jednak w czymś pomóc?

– Skąd się wziął kominiarz? To mnie najbardziej interesuje?

– To jeden z obcych. Udawał tylko, że należy do Ziemskiej Spółdzielni Kominiarskiej. A tak faktycznie, to czyści czarne dziury w kosmosie.

– Ach tak. A kuli mu nie wcięło? Nigdy?

– Skąd mam to wiedzieć. Nie zaglądam poza horyzont zdarzeń. Zresztą struny mi zawadzają, a kwanty rozpraszają uwagę, bo są w dwóch miejscach naraz i przez to oczy się rozjeżdżają. Ale ze sąsiadem heca mi wyszła. Musisz przyznać. Metamorfoza doskonała.

– A frania.

– Franie przyniósł jeszcze sąsiad prawdziwy.

– Zaczynam się gubić w tym wszystkim.

– Nie martw się. Ja też… a tak a propos… chyba ktoś nam klamki zwędził.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Justyska 19.08.2018
    Ojej, ale zakręcone. Głowa pralce, a mąż z głową na karku. Upierdliwa zjawa, takie rzeczy tylko u Dekaosa :D
    Pozdrawiam z uśmiechem od ucha do ucha!
  • Dekaos Dondi 21.08.2018
    Dzieki Justysko Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania