Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Hotel u Neura

Zachodzące słońce rozświetliło czuprynę dziecka, bawiącego się na podwórzu. Chłopiec mówił coś właśnie do biegających wokół psów. Zwierzęta wykonywały jego polecenia bez sprzeciwu. Dokładnie i z oddaniem, jakby go rozumiały. Ojciec obserwujący go przez okno nie słyszał słów. Podejrzewał, że nawet jeśli słów by nie było, wielkie owczarki naprawdę rozumiały by Adasia i tak.

Mężczyzna westchnął ciężko, usłyszawszy po raz kolejny:

- Musisz mu wreszcie powiedzieć.

Przygryzł wargę.

- Uważasz, że jest już wystarczająco duży na taką wiedzę? - zapytał cicho, rozmyślając nad zbliżającymi się wielkimi krokami, siódmymi urodzinami syna. Decyzję podjął zanim cichy głos, dobiegający już z pewnego oddalenia wyszeptał:

- Zrób to, zanim będzie za późno.

 

***

 

Piękne lato 1937 zapadło im w pamięć nie tylko tysiącem kwiatów, mających łagodne wzgórza otaczające posiadłość, ale olbrzymim podnieceniem, które poczuli stawiając stopy na progu dworku. Wiedzieli że obejmowana w posiadanie nieruchomość, to będzie ich Dom. Wyśniony wieki temu. Stojący na uboczu, ale obiecujący tak wiele. Oczywiście zrujnowany pałacyk wymagał wiele pracy, Niegdyś bielone kolumny dziś porastał zielony mech, a kwiaty w ozdobnych donicach dawno zmieniły się w plątaninę starych suchych gałęzi i kwitnącego na różowo powoju.

Oni jednak pokochali to miejsce od pierwszego wejrzenia. Mieli plan, siłę i wiele miłości w sercach. Jeszcze tylko ostatnie potrząśnięcie dłonią agenta, kilka uprzejmych słów i mogli zamknąć za nim drzwi.

- Walerio – szepnął wysoki brunet, z modnie upomadowanymi włosami i szerokim radosnym uśmiechem. Porwana w ramiona kobieta, nazwana imieniem, którego rodowód sięgał Wielkiego Cesarstwa Rzymskiego zaśmiała się perliście – Ach nareszcie kochany. Nareszcie! Nie na moją głowę wszelkie te zmagania z kancelistami.

Każdy krok w głąb pomieszczeń, wzbijał tumany kurzu. Pajęczyny oblepiały ich ramiona, osiadały na butach i oszpeciły eleganckie futro i płaszcz czarookiej piękności i jej męża. Para ta widziała tu już kominki, luksusowe wyposażenie pokoi gościnnych, salę do gier i restaurację hotelową z prawdziwą orkiestrą. Uśmiechając się do swoich marzeń i trzymając za ręce przemierzali w ciszy puste pokoje, otwierające się dla nich ze zgrzytem dawno nieoliwionych zawiasów.

 

***

 

- Zauważyłeś Eugeniuszu, że nasza praca zakończona?

Długopalce dłonie Walerii bawiły się wydmuchanym właśnie z pięknej cygarniczki dymem.

Zagadnięty, odłożył na bok gazetę i spojrzał na kobietę ze zdziwieniem:

- Praca? Tak to traktowałaś, kochana?

- To tylko... – zaczęła kobieta, ale partner przerwał jej wpół zdania:

- Nie Walerio. Dla mnie to była przyjemność. Ten dom – To mówiąc zakreślił szeroki łuk dłonią, która przez moment wydała się Walerii drapieżna – To całe moje życie. To spełnienie moich marzeń. – Z tymi słowy uklęknął obok podnóżka, na którym spoczywały stopy jego rozmówczyni i chwytając je w dłonie wbił wzrok w jej twarz.

- To nasze życie. To spokój, jakiego w naszych rodzinach nikt nigdy nie zaznał od wieków. Nie rozumiesz Walerio? Świat sie zmienia. Mamy szansę. Możemy zbudować coś dla naszych dzieci. Coś trwałego, coś...

- Ciii kochany – delikatne fale i zawijasy tytoniowego dymu zawirowały i przemieszały się z powietrzem kiedy Waleria przebiła je rękami by ująć w dłonie twarz Eugeniusza. – Wiem, wiem – dodała i westchnęła głęboko. – Ale na razie nie mamy dla kogo...

Nie dokończyła zdania. Mąż zamknął jej usta gorącym pocałunkiem.

 

***

 

- Spójrz kochany! Spójrz! – Rumieniec wykwitły na niepokrytej jeszcze makijażem twarzy Walerii wyraźnie świadczył, że wieści, które przyniosła mu wprost do łóżka wraz z poranną gazetą, muszą być ważne.

- Co takiego Walu? – Eugeniusz uśmiechnął się półsennie do swojej pięknej żony. W tej chwili, w rozwianym peniuarze i włosami w nieładzie, przypomniała mu Polę Negri. Uśmiechając się, po części do swych nieprzystojnych myśli ale głównie do przeczuć, które towarzyszyły pojawieniu się żony, uniósł głowę z poduszki.

- Zobacz co piszą! – krzyknęła, w jednej chwili podsuwając mu magazyn pod nos, by w sekundę potem porwać go i zrelacjonować artykuł samodzielnie. – O nas piszą kochany! „Miejsc takich jak to niewiele jest w naszym kraju. Czy to chciałbyś odpocząć na łonie natury, czy wieczorem przy partyjce kart posłuchać największych światowych szlagierów, wszystko to znajdziesz w Hotelu u Neura.” I tak dalej i tak dalej. I jeszcze kochany zachwycają się naszą kuchnią. Że... Poczekaj moment – przerwała szukając odpowiedniego fragmentu i wodząc długim, czerwonym paznokciem po kartce zadrukowanej czarnym maczkiem.

Eugeniusz nie słuchał jej już. Wiedział, że od dziś jego hotel stał się miejscem wartym uwagi. Że ten artykuł jest kamieniem milowym na drodze do jego małego imperium. Zanurzając się z westchnieniem ulgi w mocno nakrochmaloną pościel przyciągnął do siebie żonę.

 

***

 

Tylko Waleria dostrzegła grube drzazgi jakie odrywały twarde paznokcie Eugeniusza od brzegu stołu. Stołu, przy którym padły słowa, które zawaliły ich świat.

- Przykro mi szanowni Państwo, ale Pan Irzykowski posiada wszelkie niezbędne dokumenty. I.... No cóż wynika z nich, że jest prawowitym spadkobiercą majątku Zielonki, który przemianowali Państwo na Hotel...

- Dość – warknął Eugeniusz i uderzył pięścią w blat. – Natychmiast jednak głośno wciągnął powietrze i spoglądając na swą przestraszoną nagłym wybuchem żonę przeprosił:

- Wybacz kochana. I pan, mecenasie, ale rozumie pan, że w takiej sytuacji...

- Ależ to się samo przez się pojmuje. Tym niemniej nie mogę nic więcej już tu zrobić – korpulentny prawnik pokręcił ze zrezygnowaniem głową i zaczął zbierać ze stołu papiery, które wyjął niecałe trzydzieści minut wcześniej. Trzydzieści minut, które zmieniły słoneczne popołudnie w czarną noc.

- Zemdleję chyba – pomyślała Waleria i zrobiłaby to może, gdyby nie spojrzenie męża. Puste, niewidzące, wściekłe. Wzięła się więc w garść i gładząc męża po dłoni wyszeptała:

- Nie martw się kochany, mamy przecież dużo czasu. Mały cały czas świata by zbudować przyszłość dla naszych dzieci.

Eugeniusz nie odpowiedział od razu. Milczał przez chwilę, a jego ramiona unosiły się miarowo wraz z gwałtownie nabieranymi haustami powietrza. Potem odwrócił twarz w jej stronę i wycedził – Nie rozumiesz. To jest moje miejsce – a skrzydełka jego nosa rozszerzyły się jak rozwścieczonemu bykowi.

Prawnik zamknął z trzaskiem swoją torbę.

 

***

 

- No ładnie, ładnie – powtarzał raz za razem okrągły jak beczka Kazimierz Irzykowski przechadzając się po hotelu. Eleganccy goście mijali go przyglądając się ze zdziwieniem krzykliwej, połyskliwej kreacji Pani Irzykowskiej i ciągnącym za nią gęsiego trzem nastoletnim córkom. – Nie powiem. Ładnieście to urządzili – uśmiechnął się pod wąsem nowy właściciel i przetarł dłonią po brzegu kominka w korytarzu. Służące towarzyszące tej dziwnej procesji wymieniły zaskoczone spojrzenia.

- Ale ta nazwa.... – zamlaskał z niezadowoleniem i skrzywił się jakby napił się piołunu – No, nie ma kłopotu. To się zmieni.

- Spójrz Kaziu – zaświergotała Pani Irzykowska – Jakie fajansiarskie obrusy.

Małżonek, przecząc prawom fizyki, obrócił błyskawicznie swoje grube ciało w stronę żony i gniewnym spojrzeniem nakazał jej milczenie.

Waleria i Eugeniusz jakby nieobecni, zupełnie nie zwracali uwagi na zachowanie całej rodziny. Od czasu do czasu spoglądali na siebie jakby chcieli powiedzieć: – Już niedługo. Już tylko chwila i będziemy mogli opuścić to miejsce. Wyjechać na zawsze i nie oglądać tego co z naszym Domem zrobi ta banda prostaków.

Wieczorem już ich nie było i chociaż najmłodsza córka Irzykowskich – Julcia - prosiła ze łzami w oczach, by nie wchodzić do pokoju poprzednich właścicieli, jej matka nie uznała za stosowne słuchać fanaberii swej córki.

- Patrz pani, jakie te ludzie zbytkowne – mówiła sama do siebie przerzucając garderobę Walerii. – A nie zbiedniejo i na piniądzach siedzą pewnie, że nawet ubrań nie zabrali. No ale tak to majo takie co prawowitym właścicielom domy odbierają.

Marudząc tak, próbowała wcisnąć na słomiane włosy elegancki kapelusz z piórami. Zapatrzona w swoje odbicie w lustrze nie usłyszała cichego warczenia dobiegającego z pustego rogu pokoju.

 

***

 

Jesień nadeszła wcześnie i chłód ogarnął hotelowe pokoje.

- Nie powie mi Marczukowa, że nikt we wsi pracować nie chce!? I to przed zimą! – wrzeszczał, czerwony jak burak, Kazimierz Irzykowski.

Stara kucharka wytarła dłonie w fartuch i ze spokojem godnym świętego, odparła:

- Po wsi gadają, że przy węglu się diabeł zadomowił i jak ksiądz nie poświęcą nikt tam już nie wlizie.

- Jaki diabeł! Jaki diabeł do diabła!? – Pienił się grubas. – Staruch z przepicia zdechnął, a tu zaraz diabły wymyślają.

Kucharka przeżegnała się na wspomnienie zmarłego i skrzywiła usłyszawszy słowa Irzykowskiego – Lepiej byście księdza zawezwali, bo to ludzisków uspokoi, a i wam problem odejdzie.

- I co jeszcze!? – ryknął Irzykowski. – Na księdza wydawać będę? Po moim trupie! Z drugiej wsi się weźmie kogo, jak tu lenie robić nie chcą!

Ale w okolicznych wsiach wszyscy znali historię ostatniego palacza w hotelu. Może i był z niego pijus i obibok, ale baby które ubierały go do trumny nigdy jeszcze nie widziały umarłego, w którego spojrzeniu czaiłby się taki strach. Strach, który udzielił się każdemu, kto spojrzał w jego zmętniałe oczy. Jakby diabła zobaczył – mówiły, a zdanie to odbijało się echem we wszystkich okolicznych chatach.

 

***

 

- Niech będzie pochwalony.

- A na wieki wieków, księże proboszczu – Uśmiechnęła się trochę niepewnie Irzykowska i upewniwszy się, że mąż, stojący przy oknie, jej nie słyszy dodała – Niech ksiądz męża nie słucha, niech cały ten dom poświęci, bo tu źle się śpi.

Uwadze księdza nie uszły ani czarne kręgi pod oczami pani domu, ani wyraźnie zbiedniałe wyposażenie kuchni. – I jakże się wam powodzi drogie owieczki? – zapytał.

- Oj – westchnęła ciężko Irzykowska. – Gorzej. – dodała i usiadła naprzeciw sługi bożego. – Najsampierw – zaczęła i zmarszczyła czoło usłyszawszy niezadowolone chrząknięcie męża – Najpierw, to nam się psuć zaczęło wszystko, rury, drzwi, nawet wychodek. Potem kominkowy umarł. Świeć Panie... – znak krzyża nakreślony na piersi, uświadomił księdzu jak bardzo trzęsą się jej dłonie. – Nikt pracować nie chciał, a zimno było. Jakmy kogo znaleźli, to zaraz na drugi dzień rezygnował, że niby w piwnicach straszy. Goście przestali przyjeżdżać, bo kto to by chciał w zimnicy takiej spać?

Proboszcz pokiwał głową i rozejrzał się wymownie po pustym stole. Ale zdenerwowana Irzykowska nie zauważyła jego niemej sugestii. Syk który usłyszała tuż za sobą, także nie rozjaśnił jej, myśli. Odwróciła się gwałtownie, ale jak zawsze niczego tam nie było.

Ksiądz widząc, że nie spotka się tu z takim przyjęciem, jakie pamiętał z czasów niedawnej świetności hotelu, podniósł się zza ławy. – Prowadźcie gospodyni. Do tej piwnicy, co to w niej straszy. – powiedział, nie zdając sobie nawet sprawy, że mówi jak do chłopki. Ale Irzykowska tego też nie zauważyła.

Zszedł do piwnicy sam. Pani domu, czekająca na szczycie schodów, usłyszała ciche przekleństwo, kiedy poniżej zapadł mrok. Widać lampa naftowa zgasła. Zdenerwowana Irzykowska wciągnęła głęboko powietrze w oczekiwaniu najgorszego. Jednak niczego nie usłyszała. Po chwili, piskliwym ze strachu głosem, zawołała, pochylając się w stronę czarnego otworu drzwi piwnicznych – Księże proboszczu?

Odpowiedział jej krzyk z jednego z pokoi powyżej. Na ten dźwięk, kobieta aż podskoczyła ze strachu i pobiegła, by przekonać się, że to tylko jej córka ukłuła się podczas cerowania pończoch.

Księdza nie znaleziono.

 

***

 

W ciszy strychu, gdzie nikt nie zaglądał i gdzie zimny wiatr hulał pomiędzy nieocieplonymi kominami, siedziały dwie niewyraźnie postacie.

- Proszę kochany. To nic nie da. Wyjedźmy stąd i zostawy to wszystko.

- Powiedziałem już, że nie zostawię. Nie rozumiesz prostych zdań? – Para czerwonych ogników zabłysła gniewnie i chociaż głos brzmiał spokojnie, Waleria wiedziała, że jej mąż jest wściekły. Tak bardzo, jak ostatnio, nie był jeszcze nigdy. Wyciągnęła dłoń, by wyuczonym gestem uspokoić małżonka, ale ten wyszarpnął rękę z jej uścisku. – Albo oni, albo ja! – warknął.

- My – poprawiła go Waleria, ale Eugeniusz nie słuchał. Kobieta westchnęła więc tylko i rozpływając się w powietrzu ruszyła do pokoju Julci. – Szkoda jej – pomyślała, a potem poczuła gwałtowny podmuch powietrza, kiedy jej mąż wyskoczył przez okno strychu, by oszczędzić sobie czasu na schodzenie po schodach. Waleria powoli zaczynała wątpić w sens tego wszystkiego. Eugeniusz uparł się, że jeśli odpowiednio nastraszyć Irzykowskich, odsprzedają dom za pół darmo. Ale Waleria wierzyła temu planowi coraz mniej. Poza tym jeśli tak dalej pójdzie wróci do nich miejsce, do którego i tak nikt nie będzie chciał przyjeżdżać.

 

***

 

Orszak pogrzebowy był krótki. Nowy ksiądz zgodził się co prawda pochować najstarszą córkę Irzykowskich w poświęconej ziemi, ale wielokrotnie podkreślał, że jej śmierć za bardzo wyglądała na samobójstwo. Krzyki żony, płacz córek i przeklęty ból głowy w końcu zmusiły pana domu do zapłacenia, większego niż zwykle, datku na kościelne naprawy i Karolcia spoczęła przy ścianie świątyni.

Kondukt liczył jednak więcej osób niż widziały ludzkie oczy. Waleria choć niewidoczna, ciągnęła za smutną rodziną, nie zdającą sobie nawet sprawy z tego, że biedna dziewczyna zapłaciła za chciwość rodziców. Jednak piękna żałobniczka, która w życiu widziała wiele śmierci, a i sama była przyczyną niejednej, nie mogła zrozumieć uporu, z jakim jej mąż przekształcał stosunkowo niewinny plan straszenia mieszkańców hotelu w krawą jatkę. Na własne szczęście nie widziała, jakie szramy biedna Karolcia, wydrapała na szyi Eugeniusza, w bezsilnej próbie wydostania się z wanny. Nie widziała wyrazu jego twarzy gdy gwałcił dziewczynę, o czym jego żona nawet nie wiedziała. Ale obawiała się że któregoś dnia taki wyraz zobaczy i bała się go bardziej niż czegokolwiek w tej chwili. A przecież wystarczyło tylko ścisnąć mocno skronie pana domu by uprzykrzyć mu dnie i noce. By boląca głowa nie dawała mu spać i myśleć. Po co zabijać niewinne dzieci?! – pytała się w myślach po raz setny tego smutnego dnia. Łza spłynęła z jej oka.

- Biednemu zawsze wiatr w oczy – wychrypiał zmęczony drogą na cmentarz Irzykowski, a Waleria zagryzła zęby i odwróciła się się gwałtownie. Mimo wszystkiego, nie mogła się zdobyć na wyrozumiałość wobec tego człowieka.

Julcia poczuła powiew powietrza i odwróciła się w kierunku z którego nadszedł. Rozszerzyła jeszcze bardziej, zawsze przerażone, piwne oczy. Ale nie zobaczyła nic. Chociaż wydało się jej, że trawa, kilka kroków za nią, nieznacznie się ugięła.

 

***

 

- Smacznego – wyszeptała Ewelinka, starsza siostra Julci, zaczynając kolację, lecz nikt jej nie odpowiedział. Ojciec, wpatrzony tępo w stół, ładował właśnie do ust kolejną łyżkę kaszy, a matka, zdawała się jej nie słyszeć, pogrążona w chaotycznej i niezrozumiałej modlitwie. Julcia siedziała nieruchomo i wpatrywała się w drzwi kuchni. Drżała. Ale Ewelina już się przyzwyczaiła, że jej siostra zawsze drży. Od małego. Lekarz dawno już powiedział im, że mała cierpi na histerię. Chociaż w tym domu każdemu jej stan powoli się udzielał. Ale nie Ewelinie. Spała dobrze. Czuła się doskonale i nie rozumiała całej tej nerwowej atmosfery. Przecież zanim przyjechali tutaj, powodziło im się znacznie gorzej. Z młodzieńczą ufnością i wiarą w przyszłość przełknęła pierwszą łyżkę szarej brei. I wtedy otworzyły się drzwi. Julcia zaczęła krzyczeć, a potem jednym susem przesadziła swoje krzesło i uciekła w najdalszy kąt kuchni. Ewelina zamarła wpół ruchu. Nie rozumiejąc co się dzieje obserwowała dziwaczne zachowanie rodziny. Stołek ojca przewrócił się z hukiem, a ten, spadając, rozciął sobie głowę o kant stołu. Matka, nie przerywając modlitwy, wstała, z niedowierzaniem, wpatrując się w opustoszałe nagle miejsce po drugiej stronie stołu. Otworzyła usta jak do krzyku, ale wydobył się z nich tylko bezsensowny skrzek. Julcia wybiegła z kąta, który okupowała przed chwilą i tak szybko, jakby goniło ją stado wściekłych psów, podbiegła do Eweliny. Wrzeszcząc wniebogłosy, skryła się za jej plecami, patrząc w kąt, z którego właśnie uciekła. Irzykowski nie podnosił się. – Nie żyje? - Przemknęło przez głowę starszej siostry. A jej matka zaczęła przestępować z nogi na nogę, jakby nie wiedziała co robić. Chwytała w dłonie talerze, łyżki i kubki i zupełnie bezsensownie próbowała wkładać jedne w drugie. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Julcia zamilkła spoglądając w ich kierunku. A Ewelina poczuła nagle szarpnięcie. Coś chwyciło ją wpół i rzuciło na ścianę nad piecem. Przenikliwy ból wyrwał z jej dech z płuc, a trzymana w dłoni łyżka, wypadła z rozluźnionego uderzeniem chwytu i zabrzęczała o płytę pieca. Chwilę potem dziewczyna poszybowała w stronę kredensu, z którego z brzękiem wypadła, nieużywana nigdy zastawa, by rozbryznąć się w miliony białych kawałeczków, na nieuprzątniętej podłodze. Potem rzucono Eweliną o sufit. Martwe już ciało dziewczyny upadło na stół nie przerywając mechanicznych czynności, jakim oddawała się jej matka.

- Nie zdążyłam – wyszeptała kobieta która pojawiła się nagle obok Julci.

Matka dziewcząt z uporem szaleńca próbowała wcisnąć talerz do kubka. Julcia jednak nie zwracała na nią uwagi. Spoglądała w stronę potwora stojącego obok stołu. Czerwone oczy wpatrywały się w nią natarczywie. Przez pysk wydobywało się to charczenie, które słyszała czasem w nocy, pod drzwiami. Kobieta stojąca obok, objęła ją, a przerażający stwór wybiegł z kuchni. Julcia zemdlała.

 

***

 

Irzykowska odzyskała zmysły o północy. Ze straszliwą jasnością przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Długo przeglądała się w lustrze wielkiej szafy w pokoju Walerii. Potem wybrała z niej najpiękniejsze rzeczy. Rano znaleziono ją groteskowo wystrojoną w zielony, jedwabny szlafrok i czerwony szal z piór. Z szala, w stronę wielkiego żyrandola, ciągnął się gruby sznur.

Irzykowski miał więcej szczęścia niż jego córka i żona. Rana głowy okazała się niegroźna, ale po pierwszej nauczce, którą odczuł na własnej skórze, nie zamierzał już więcej ryzykować swojego życia. Przed wieczorem cztery ciężarówki i wóz zabrały cały jego majątek i jedyną ocalałą córkę.

 

***

 

Mijał czas. Waleria pozostała w wielkim, pustym pałacyku, który miał być jej wymarzonym domem a stał się piekłem. Całymi miesiącami pilnowała, by zabłąkani wędrowcy, cyganie i uciekinierzy z okupowanych miast nie kręcili się wokół domu. Jej szalony mąż, którym całkiem zawładnęła jego mroczna natura, chronił, chylący się ku upadkowi, budynek nawet przed ptakami. Składał ich martwe truchełka na strychu, wokół wysuszonego ciała księdza proboszcza.

Koszmar trwał, a Waleria myślała, że nigdy już nie zdoła się z niego uwolnić, ale męża ani zabić ani zostawić nie potrafiła. Była na to zbyt lojalna. Łączyły ich wieki wspólnej historii. Wreszcie wybawiła ją wojna. Bombardowanie rozbiło w pył całe wschodnie skrzydło pałacyku. Dzień po tym wydarzeniu Waleria odnalazła ciało swojego męża. Przysypany pyłem i tonami cegieł nie miał szans.

Straciła wszystko, wokół szalała wojna, jej ukochany nie żył, a mimo to po raz pierwszy od lat poczuła przypływ nadziei.

 

***

 

Słońce zaszło już za horyzont, a psy pochrapywały z cicha wokół nóg zasłuchanego chłopca.

- Widzisz synu, wiesz, że jesteś najbardziej wyjątkowym chłopcem pod słońcem, prawda? – zapytał z westchnieniem ojciec, bo wiedział, że właśnie nadchodzi najtrudniejszy moment w jego życiu – A Waleria znalazła dom osiem lat temu. To nasz dom. A ona jest niezwykłą istotą. Wkrótce ją zobaczysz, ale nie bój się. Chociaż lata ją zmieniły jej serce jest gorące i bije tylko dla Ciebie. Poznaj swoją mamę Adasiu.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Kamiś 06.05.2020
    Bardzo fajne opowiadanie :) Lubię, kiedy historia rozgrywa się w dość odległych czasach.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania