Poprzednie częściHuk Aniołów ~ Prolog

Huk Aniołów ~ Rozdział 1

Ten dzień był wyjątkowo udany — na jasnoniebieskim niebie nie było ani jednej chmurki, a lekki, południowy wiatr leniwie targał żaglami naszego galeonu. Towarzyszyłem, jak zwykle zresztą, ojcu podczas spaceru po pokładzie, przyglądając się pracującym w pocie czoła marynarzom. Mijani po drodze mężczyźni kłaniali nam się w pasie i obrzucali szczerym uśmiechem. Mój ojciec odpowiadał im machnięciem ręki lub skinieniem głowy. Chodził wyprostowany, z zadartą wysoko brodą, na której widać już było pierwsze siwe włosy. Ubrany był w białą koszulę wpuszczoną w czarne spodnie i czerwoną marynarkę o złotych zdobieniach przy guzikach i na rękawach. Na nogach świeciła para skórzanych obcasów, a głowę zdobił trójkątny kapelusz z piórkiem. U boku zawsze trzymał długą szpadę, lecz dziś paradował bez niej, jakby pierwszy raz w swoim życiu zaufał światu. Spojrzałem na niego spod czarnej czupryny moich potarganych włosów i stwierdziłem, że po raz pierwszy widzę go tak uśmiechniętego.

Tą spokojną chwilą przerwał nam bosman, wysoki, czarnoskóry mężczyzna w brązowej tunice, którego czas najwyraźniej nie oszczędzał. Wyglądał, jak przystało na sześćdziesięciolatka, starcze plamy na łysym czole, zgarbione plecy, cienka, pomarszczona skóra i brak kilku zębów dawały mu tytuł najstarszego człowieka na statku.

— Panie kapitanie — powiedział spokojnie bosman, wręczając mojemu ojcu połyskującą w słońcu lunetę. — Doganiają nas.

Bez większego entuzjazmu kapitan odebrał urządzenie z jego rąk i skierował się na mostek, gdzie kilku marynarzy wytykało palcem płynące za nami dwie fregaty.

— To Nieustraszony i Pożeracz — stwierdził tata, odkładając lunetę na stół. — A gdzie się podział Niezniszczalny?

— Kapitanie? — wyjąkał bosman.

— Nie ciebie się pytam — uciął ostro dowódca i poklepał mnie po ramieniu. — Pytam, gdzie się podział Niezniszczalny?

— Zapewne planuje nagonkę — odpowiedziałem, zawieszając na nim swoje duże, niebieskie oczy. — Jeszcze nie padły strzały, więc czekają, aż trzeci odetnie nam drogę ucieczki.

— Bardzo ładnie — powiedział tata i wskazał palcem na podłogę. — Schowasz się w mojej kajucie i masz być cicho. Jeśli matka się dowie, że byłeś na pokładzie podczas bitwy, zabije mnie, zrozumiałeś?

Nie odpowiedziałem. Ojciec wiedział, że zrozumiałem przekaz i dwa razy nie musiał powtarzać. Bez szemrania wykonałem rozkaz i ulokowałem się na wysokim, dębowym krześle przy jego biurku, skąd miałem doskonałą pozycję do oglądania całego wydarzenia — okno bowiem było otwarte na oścież.

Chwilę później usłyszałem chrapliwy głos bosmana i kapitana, którzy nie zdradzając zdenerwowania, wydawali rozkazy załodze. Okręt aż drżał od stóp ponad dwóch setek marynarzy, biegających jak mrówki, by przysposobić statek do potyczki. Galeon nieznacznie stanął w miejscu i wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Cholera, zakląłem w duchu, teraz nic nie widzę. Poddenerwowany rozsiadłem się wygodniej przy biurku i zacząłem przeglądać rozwinięte na niej mapy. Wszystkie przedstawiały wycinki Nowego Świata z zaznaczonymi portami i krótkimi komentarzami przy nich.

„Czarnobrody i Zemsta Królowej Anny” przeczytałem jeden z nich, wiszący tuż nad iksem obok portu w Nassau. Ojciec często opowiadał mi o tym miejscu. To stolica bijatyk, taniej rozrywki i piractwa, ziemie teoretycznie należące do Anglii, lecz będące pod rządami niejakiego Edwarda Teech'a, nazywającego siebie Gubernatorem. To wolny port, będący neutralnym azylem dla wyjętych spod prawa, gdzie panuje prawo najsilniejszego. Z tego, co słyszałem, tym najsilniejszym ciągle jest Czarnobrody i nikt nie waży się z nim zadrzeć.

„Edward Kenway i Kawka” głosił drugi napis nad portem w Tortudze. Jeśli dobrze pamiętam, jest Irlandczykiem jak ja i mój tata, a jego metody pertraktacji są równe, a może i nawet przewyższają okrucieństwo Gubernatora, który zasłynął z nabicia trzydziestu hiszpańskich oficerów na pal. Nigdy nie poznałem motywów pirata, bo podobno jestem jeszcze za młody.

„Francis Drake i Złota Łania” tuż nad Hawaną. To nazwisko jest mi obce i nie sądzę, bym kiedyś je poznał. Skoro widniał na tej mapie, to znaczy, że był lub nadal jest piratem, więc pewnie niedługo zostanie wytropiony przez mojego ojca i zabity lub zaprowadzony pod sąd. Bo tym właśnie zajmuje się mój tata — jest admirałem w brytyjskiej armii, lecz przez zasługi i umiejętności nakazano mu wyłapywać najgorszych przestępców. Kłopot w tym, że ci najgorsi za dobrze się ukrywają.

Nagle z zamyślenia wyrwał mnie strzał z armaty i dźwięk, jaki towarzyszy pociskowi, gdy trafia w błękitną taflę wody.

Plusk i śmiech załogi.

— Ster lewo na burt! — usłyszałem nad głową głos bosmana i poczułem, jak okręt skręca.

W mojej głowie powstawał obraz całego zajścia.

Jedna z wrogich jednostek musiała przyśpieszyć i wystrzeliła ostrzegawczo, bardzo blisko naszej burty. Gdyby strzał padł dalej, oznaczałoby to, że chcą pertraktować. Będą chcieli przejąć okręt, pomyślałem i podszedłem do drzwi.

Do odgłosu krzątających się marynarzy dołączył wybijany rytm bębnów, idący na przemian ze stukiem kapitańskich obcasów.

— Wysłać gołębia do króla i jeszcze jednego do generała Waszyngtona — ponownie usłyszałem głos bosmana. — Niech wiedzą, że Anioła zatopiły okręty francuskich łotrów.

— Wysunąć działa! — krzyknął ojciec, otwierając drzwi kajuty i unikając zderzenia ze mną. — Shay! Uważaj trochę, synu.

— Będzie bitwa? — zapytałem i po chwili spuściłem głowę, zdając sobie sprawę, iż pytanie było nie na miejscu.

— Mam nadzieję, że nie. Nie przypuszczałem, że nasza misja ściągnie nam na głowę francuskie wojsko.

— Chyba żartujesz?! — wtrącił sternik, starszy jegomość ubrany w pistacjowy surdut i ciemnozielone sodnie. — Zatopiłeś okręt korsarza Damiena de la Crox, który oprócz mordowania pod francuską banderą, transportował ich złoto.

— Myślałem, że z tym złotem to taki żart — tłumaczył się spokojnie ojciec. Na jego poważnej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. — Rozkaz był jasny, zatopić Sokoła.

— Kto go wydał?

— Generał Bucket.

— Ten, który miesiąc temu został cofnięty stopniem za liczne prowokacje do wojny z Francją?

— Tak właśnie ten — odpowiedział bosman, dołączając do rozmowy.

— Panowie, wykonujecie rozkazy człowieka, którego reputacja wisi na włosku? To absurd.

— Nie tym tonem Jake! — uciął ostro kapitan. — Służysz pode mną już dwadzieścia lat, ale nadal obowiązuje cię etykieta w spotkaniu z dowódcą. Nie zapominaj się... wracając, nasza misja to słowny rozkaz zatopienia Sokoła i powrót na nasze terytorium. W tym momencie gonią nas trzy fregaty, z czego jedna jest rezerwą, gdyby tamte zawiodły. Słucham propozycji.

— Anioł ma dwieście dwadzieścia dział — zaczął bosman. — Po połowie na fregatę. Wpłynięcie między nimi da nam okazję do zakończenia potyczki w kilka minut.

— A minusy?

— Jeśli wystrzelą pierwsi, to nie ma co zbierać.

— Cholera. — Ojciec popatrzył na mnie. Po raz pierwszy zdjęło go przerażenie. — Panie Swain, czy da pan radę wymanewrować taranem?

— Chyba nie bardzo rozumiem.

— Jeśli rozpędzimy się i uderzymy w jeden okręt to czy uda się panu ustawić bokiem, by salwa sprzątnęła drugi?

— Oczywiście, ale odrzut tylu armat przesunie nas w lewo i odsłonimy się na ostrzał z pierwszego statku.

— Nie zdążą — ocenił twardo bosman. — Impet uderzenia powinien ich wybić i pozostawić w bezładzie. To będzie moment salwy i abordażu jednocześnie. To wykonalne, ale musimy płynąć bardzo szybko.

Minutę później plan był dopracowany, a rozkazy przekazane. Galeon znów zatętnił życiem, załoga dwoiła się i troiła, by tylko ustawić nas pod odpowiednim kątem. W tym czasie francuskie fregaty dokonały zwrotu i płynęły teraz obok siebie, jakby chciały zamknąć nas w kleszczach. Sternik i bosman obliczyli kąt uderzenia i czas, jakim mogą operować, by nie dopuścić do zatopienia galeonu. Kłopot w tym, że płynęliśmy teraz pod wiatr, który z każdą chwilą przybierał na sile. Już za późno na ucieczkę, pomyślałem, gdy marynarze otworzyli furty burtowe, w których stanęło sto dziesięć, wypolerowanych armat. Aniołowie, powiedziałem do siebie w duchu, tak nazywają te armaty, bo na ich lufach wygrawerowano skrzydlatych ludzików z aureolą nad głową. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, po co i dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, ale to nie był teraz czas na takie niuanse.

Gdy już pędziliśmy na spotkanie ze śmiercią, załogę zdominował wyjątkowo dobry humor. Wszyscy zaczęli śpiewać angielski hymn, wybijając rytm wszystkim, co mieli pod ręką. Nawet stary bosman uderzał sztychem szpady o żelazne okucie poręczy i podrygiwał. Stałem tam z nimi, lecz moje usta nie poderwały śpiewu. Patrzyłem tylko na ojca, admirała floty i kapitana Anioła, siedzącego na schodach i polerującego szpadę.

— Pamiętasz, czego cię uczyłem? — zagadnął po chwili.

— Tak. Jeśli zrobi się gorąco mam skakać do wody i nie myśleć o niczym, a ty zostajesz na pokładzie nieważne, co by dalej się stało.

— Mądry chłopak. Jeśli ujdę żywy, twoja matka wypruje ze mnie flaki, ale nie mówmy o tym... odpowiedz mi tylko na jedno pytanie, czemu...

— Zakradłem się na okręt w środku nocy? To proste, chciałem poczuć się jak kapitan, ale przestraszyłem się i ukryłem w beczce...

— Kapitanie? — rozmowę przerwał jeden z marynarzy. — Jesteśmy gotowi.

— Atakować.

— Wybacz młody — dodał szybko bosman, wręczając mi sznur z pustą beczką, po czym wyrzucił mnie za burtę.

To było jak mgnienie oka. Balustrada mknęła mi brązową smugą, a wiatr oplótł mnie zimnym płaszczem. W ostatniej chwili złapałem się kurczowo beczki, która z impetem uderzyła w wodę, lecz pozostawała cała.

Usłyszałem strzał. To huk salwy aniołów, która przywitała burty francuskiej fregaty.

W niebo wzbiły się deski, maszt runął w dół, a załoga wrzeszczała wniebogłosy. Dopiero teraz zrozumiałem. Nie było zderzenia. Obróciłem się i ujrzałem drugi okręt, fregata opływała nas z drugiej strony i pewnie cudem wymknęła się sternikowi, który przez ten głupi błąd wystawił galeon na łatwy cel.

Tamten nie odpowiedział salwą. Był tylko jeden strzał, po którym kula przeszyła magazyn, znajdujący się poniżej kajuty. Chwila, powiedziałem do siebie, to skład rumu.

Odgłos eksplozji ogłuszył mnie na kilka minut. Okręt liznęły ogniste jęzory, trawiąc go od wewnątrz.

Słyszałem krzyk i zawodzenie marynarzy, a później ujrzałem ciemność.

Musiałem oberwać czymś w głowę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • anonimowa 11.07.2016
    Podoba mi się, wciągnęło mnie, czekam na ciąg dalszy ;) :)
  • Tina12 11.07.2016
    Historia jest super 5.
  • Panna Black 11.07.2016
    Podoba mi się twoja historia, jest wciągająca, ma polot i swoistą atmosferę :) 5
  • Szaqu 12.07.2016
    Mmm miłe nawiązanie do AC4 Black Flag, a niedawno skończyłem tę grę :D Daję pięć, bardzo dobrze napisane :D
  • zaciekawiony 13.07.2016
    Bardzo ciekawy koncept. Widzę nawiązanie do AC4 i historii realnej tj. Francis Drake. Tylko mam nadzieję, że inaczej go tu wplączesz, bo w rzeczywistości Drake pracował dla Anglii :) ale to detal xd. Bardzo mi się podoba. Powinieneś jescze wyjaśnić, co go walnęło, bo samo to że starcił przytomność to za mało. Był w wodzie, a gdyby był to kawałek z wybuchowego okrętu to by go zabił. ale to czepianie. Tekst jest bardzo dobrze napisany. Dałbym 5 :)
  • zaciekawiony 16.07.2016
    [Inny zaciekawiony niż powyżej]

    "kłaniali nam się w pasie" - w pas, co znaczyło tyle co "do pasa". Notabene jeśli to był zwykły dzień, któryś kolejny żeglugi, to załoga powinna się już chyba ograniczać do czegoś bardziej zdawkowego.

    Generalnie całkiem nieźle napisane, wprowadzenie, opis postaci, pobieżny opis ważnych miejsc. Oby tak dalej.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania