Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Imaginarium

Kolejne metalowe schody przeciwpożarowe. Uciekam, chyba nikt nie goni, ale słyszę ich oddechy, szczekanie psów, jak Gestapo. Siekiera, motyka, poręcz, schodek.... Coraz ciaśniej, nie mogę oddychać, przeciskam się przez krętą spiralę, czeluść, która nie widziała nawet mopa sprzątaczki od kilku tygodni. Jezu, ile jeszcze pięter? Czy ja wchodzę, czy zbiegam? Czy uciekam przed pożarem w moim otulonym nienagannym pluszem biurze bez klamek? 11 września, WTC? Brudna, obrzygana klatka bloku w pieprzonym miateczku, goni mnie grupa dresów, rzucają we mnie puszkami po Tatrze? Nie, to Harnaś, właśnie dostałem w ramię. Potykam się, kula tylko uszkodziła przedramię, przeżyję. Sięgam po VIS-a, giń Szwabie! Dwóch już za mną, instruktor podtrzymuje mi rękę, pokazuje cierpliwie, jak trzymać broń...

Tylko czemu strzelnica na kształt spirali i biegnie niezmierzonym szeregiem stopni do góry? Pierwszy raz? To na pewno, na pewno nigdy tu nie byłem, tak, nigdy wcześniej nie strzelałem... To spokojnie, każdy kiedyś zaczynał, nie stresuj się – wejdź we mnie spokojnie, poczuj mnie wewnątrz. I nie stresuj się, zawsze jest ten pierwszy raz. Nie stresuj się, masz tutaj swój login i hasło, jak się zalogujesz, poczytaj nasze korporacyjne polityki, dzisiaj jeszcze nie mamy dla ciebie pracy. I biegnij, nie stresuj się, biegnij. Kolejne półpiętro.

Światełko w tunelu, biegnij do światła. Widzisz, jak twoja dusza opuszcza ciało? Lekarze robią co mogą, matka płacze gdzieś w korytarzu. Zielono-biało-jasno. Czy na pewno chcesz tam iść? Może jeszcze nie czas?

Nie, właśnie jest czas. Czy gonią? Chyba nie, chociaż słyszysz ujadanie psów, czujesz gorąco ich oddechów, piekło, które właśnie otwiera się poniżej. Kule nadal świszczą. Nagła jasność, oślepiająca... Panie, czy to Ty? Wszyscy święci po Twojej prawicy, oto witają, błysk, alleluja zewsząd...

Nie, nie, nagle wyszło słońce, nie ma tu już żadnych schodów. Pustynia, środek pokrytej sypkim betonem płaszczyzny, nic pośrodku, poza kikutami wypalonych słońcem anten. Zatrzaskuję drzwi, tu jestem bezpieczny, nikt mnie nie goni... Na pewno? Nade mną stado much, helikoptery zrobiły sobie sabat na tej zupełnie łysej Górze. Patrzę wokół – totalna cisza, błękitne niebo, pełne słońce, lipcowy piękny dzień nastał w Babilonie. Życie to wodospad, zawsze w końcu spadniemy na dół...

Ja też spadnę. Ale na razie patrzę sobie – zabawny jest świat z tej perpektywy, aż dziwne, że przebiegłem tyle pięter (ile? czy na pewno?), gorąco mi. Ściągam koszulę, patrzę, jak porywa ją wiatr i niesie tam, gdzie z monstrualnych grzybów wypływają kłeby lawy (na horyzoncie). Zdejmuję buty, biorę jeden i rzucam w dół – ja nie trafię w dziesiątkę? – to potrzymaj mi piwo! Biały szczuro-pies na smyczy mojej sąsiadki z trzeciego piętra pada jak zabity. Wygrałeś właśnie nowego Poloneza! Drugi but niech zostanie. Wsiadam do mojego nowego auta, pachnie krajem, który kiedyś tutaj był.

Przekręcam kluczyki, nie chce odpalić. Zapomniałem o oderwaniu wieczka od soku, teraz odpala. Wciskam sprzęgło, jedynka, gaz. Wybijam się z progu, ale już wiem, że telemarku nie będzie. Lecę, mija godzina. Oglądam biura od zewnątrz. Jak w matriksie, na każdym piętrze dzieje się to samo: ruda pisze sprawozdanie, szef pali papierosa w swoim biurze (papierosy silnie uzależniają, nie zaczynaj palić!), ktoś się pieprzy na kserokopiarce, grupa ludzi pije kawę, ruda pisze sprawozdanie, szef pali papierosa w swoim biurze (tytoń zabija, rzuć teraz!), ktoś się pieprzy na kserokopiarce, większa grupa ludzi pije kawę, ruda pisze sprawozdanie, szef pali papierosa w swoim biurze (aby rzucić palenie zadzwoń pod numer 0700880700), ktoś się pieprzy na kserokopiarce, dwoje ludzi pije kawę... Druga godzina, minęła, to już teraz, kobieta krzyczy, niebo nadal jest nieznośnie niebieskie, jestem dwa centrymetry od ziemi...

 

Upadam na ziemię. Płaczę, czemu płaczę, przecież nic mi się nie stało. Matka podbiega, widzę jej zatroskaną, nienajmłodszą już twarz. Podnosi z ziemi mojego ulubionego królika. Lubię go gryźć, sam nie wiem, dlaczego. Jest stary, ma nienaturalny, jasnoniebieski kolor, ciemne, jak doszyte uszy, oczy i nos z guzików. Do tego wystający język (czy widziałeś kiedyś, aby króliki wystawiały język?). I tak go lubię, smakuje jak dom, bezpieczeństwo. Sprane dywany na przegnitej lekko podłodze. Meble pamiętające Gierka, nigdy chyba nie czyszczone żyrandole. Worek cukru schowany za drzwiami – to moje ulubione miejsce, zakradam się tam, pakuję rączkę do środka i zlizuję to, co na niej zostanie. Krzywe płytki na ścianie w kuchni – jak w nie stukniesz, to słyszysz odbijającą się w dół bloku pustkę – „nie ruszaj płytek, bo zaraz odpadną” krzyczy matka, nie wiem, czemu wydaje mi się to śmieszną perspektywą, wyobrażam sobie jak cała ściana nagle sypię się w pył, a moim oczom ukazuje się ziejąca czernią otchłań zrobionego na odpierdol bloku z lat 70.

Wiem, że przyjechał dziadek. Dziadek jest dobry, mówi coś do mnie, bierze na ręce, ja trzymam kurczowo mojego królika. Przyjeżdża tu czasami, rodzice dają mu kawę i ciasto. Krzesło skrzypi, jak na nie siada, dziadek też skrzypi, tak mi się przynajmniej wydaje. I nagle dzień zmienia się w noc. Znowu biegnę, biegnę nieprzerwanie w tę i z powrotem. Muszę się chronić, choć nikt mnie nie goni...

Tępe uderzenie. Dopadli mnie, zatłuką pałkami, wypiją krew, upieką żywcem. Coś ciągnie mnie do góry. Nadal jest noc, siedzę z matką na drzewie. Mój królik urósł kilkakrotnie, jest teraz osłem, którego widziałem w książeczce o zwierzątkach na wsi. Ma ogromne zęby, skacze w górę, próbuje dostać się na drzewo... Przyciskam pięści do oczu, obraz rozmywa się, znika....

Dziadek przywiózł piłę. Piła to niezwykłe urządzenie, wprowadza mnie do świata dorosłych. Dotykam piły, jest zimna i miła, przepiłuje drewniane kraty łóżeczka, pozwoli wyjść do świata, kara pozbawienia wolności właśnie się kończy. Czuję ekscytację, kiedy dźwięk piły przecina moje kraty... Przecieram oczy i one znowu tu są. Kraty, wszędzie kraty. Matka trzyma mnie na rękach, tam – na wolności – jest jakieś Miasto. Czuję pulsowanie na czole, przypominam sobie, jak leżałem na jakimś stole, krzycząc, lekarzy, igły... potem nic. Może już wiem, że jeszcze wrócę za takie (a może jeszcze gorsze) kraty – „bierzemy synka do szpitala” mówi lekarz...

Kolejne mgnienie... kraty znikają, leżę, czuję porażający strach... Coś tu idzie, przesuwa się powoli przez ciemny pokój. Nie chcę, nie chcę, nie chcę patrzeć, ale wychylam się zza pleców matki – idzie tu. Jest ogromna, czarna, wydaje cichy pomruk... Już nigdy nie spojrzę na reklamę kawy, z której wyszła. Pantera przemierza pokój i rozpływa się we wszechobecnej czerni. Biegnę do kuchni, walę, tłukę pięściami w rozpadające się płytki. W końcu jedna z nich odpada, po niej sypią się następne.

Sypie się cała kuchnia. Powoli odpada sufit, z głośnym hukiem spadają szafki, niszcząc lodówkę... W ciemności z powstałej dziury sączy się światło. Wstaję i rzucam się w czeluść. Spadam tylko kilka metrów w dół, blizna na czole nadal trochę boli, obtarłem sobie nogę, ale upadek nie był zbyt bolesny. Idę w kierunku nikłego ciepłego światła, wyciągam z kieszeni zapalniczkę, żeby przyświecić sobie drogę. Zapaliłbym, ale gdzieś zostawiłem (skończyłem?) fajki, a Żabka już zamknięta, może Ty będziesz miała.

Drzwi są lekko uchylone, ze szpary sączy się światło. Oświetlam drzwi zapalniczką, pokój 505, chyba już tu kiedyś byłem, lekko otwieram drzwi, wchodzę do środka. Zamykam je i przekręcam tkwiący w zamku klucz... Pokój jest mały, ledwo mieści duże łóżko i szafę, dawno już minęły czasy jego świetności. Za szafą dostrzegam otwarte drzwi na niewielki balkon, jesteś tam, palisz. Cicho, ostrożnie podchodzę, dotykam Twojego ramienia i całuję w szyję. Tak pięknie się wyginasz, nie musisz pytać, czy to ja. Tak pięknie pachniesz. Dym otacza mnie, kiedy całuję Cię w usta, biorę Twoją rękę i zaciągam raz, drugi. Potem przenoszę Twoją rękę nad popielniczkę i gaszę papierosa, wstajesz, uśmiechasz się, swoim ciałem nakazując mi wejść do środka. Obejmuję Cię, lekko zmuszając do opadnięcia na łóżko. Kołdra śmierdzi dziesięcioletnim używaniem przez grupę nieznajomych ludzi, masz na sobie jedynie lekką sukienkę (jak w niej nie zmarzłaś paląc tam na zewnątrz). Chyba podoba Ci się jak Cię całuję i powoli ją z Ciebie zdejmuję. W tym świetle Twoja skóra wygląda jak przezroczysta, nie mogę się oprzeć, aby nie spojrzeć przez nią wgłąb...

Rozpinasz guziki mojej koszuli, patrzysz prosto w oczy, po czym delikatnym ruchem ręki wskazujesz kierunek, gdzie powinienem pójść. Moja głowa wędruje w dół za Twoim wskazaniem, Twoja przesuwa się w tył, gdy docieram do obiecanej Ziemi. Słyszę, czuję, wiem, kiedy zaczynasz odpływać z podniecenia i rozkoszy... Przymykam oczy, przyciskasz mnie bardziej do siebie...

Świat wiruje... „Co się dzieje?” – z przerażeniem pyta matka. Znowu czuję, że płaczę, tym razem wiem, dlaczego. Muszę, muszę, muszę TERAZ nauczyć się kłamać. Niewinność i szczerość poszła się jebać raz na zawsze. Wyobraziłem sobie przemijanie. Wiedziałem, przewidziałem, i wcale nie zwyciężyłem. Widzę, jak na dłoni, całą przyszłość, która dzieje się tu i teraz. Nie zatrzymamy teraz, nie przedłużymy teraz, choćbyśmy byli Einsteinami albo innymi uczonymi dupkami. To morze, ta plaża, ta ulica nigdy nie będzie taka sama. Niech zdarzy się chociaż jedno pocieszenie, jedna rzecz, która powie mi, że jest gdzieś Zbawiciel?

I wtedy pojawia się pociąg. Jedzie, płynie ulicą, próbuję uciekać, ale nie mogę, nogi są jak z waty... Nagle – kolejny. Co za szczęście, jedzie torami. Pech jednak chce, że z naprzeciwka nadjeżdża kolejny, czuję narastającą katastrofę... Nie mogę spać, tak nie mogę, chciałbym, ale nie mogę. To już nie pociągi, to ojciec nadciąga z drugiego pokoju z gniewem w oczach i paskiem w ręku. Wyskakuję z łózka, on gania mnie dookoła pokoju jak wokół pierdolonego ronda, wieczorny krzyk... Pociągi już-już mają się zderzyć, wtem jeden zjeżdża z torów na ziemię, mijają się... Kolejna katastrofa odroczona... Tylko ja znowu jestem na przejeździe kolejowym, jedzie pociąg, za nim kolejny, i kolejny, i kolejny, coraz szybciej, jak na przewijanym filmie VHS... Zderzą się...? Czemu nie potrafię zrobić dziesięciu tysięcy idealnych kratek? Czemu znowu rzuciłem piłkę zbyt lekko (WYŻEJ MOCNIEJ CELNIEJ!!!)? Czemu mam coś przeciwko praniu wiszącemu na środku łazienki?

Jestem inny niż reszta. Wyjątkowy? Chory? Nie będę chorował, przecież zawsze szkoda kasy na leki. Nienawidzę cię, pociągu.

Leżymy obok siebie, palimy trawę, przytulasz się do mnie swoim nagim ciałem (niewiele można by w nim poprawić). Głaszczę Cię po udzie, Ty kładziesz mi głowę na ramieniu. Wciskam przycisk i wchodzi Lucia, przynosi szampana, tacę z przekąskami i włącza płytę Amy Winehouse (ta kobieta doskonale wie, co powinna robić). Uśmiecha się i wychodzi, całujemy się i wznosimy toast. Kalifornijskie słońce już dawno wstało, morze lśni najlepszymi kolorami, dzisiaj wezmę Cię na wycieczkę wzdłuż brzegu, potem będziemy się kochać na plaży. We only said goodbye with words...

Bose stopy w oceanie, przyjemna rześka bryza rozwiewa Twoje włosy, słońce wplata w nie swoje bursztynowe promienie. Bierzesz mnie za rękę i zaczynasz biec z tym swoim kuszącym uśmiechem. Złapię Cię, nie wypuszczę, nie pozwolę nikomu zatrzeć tej chwili. Wtedy wzmaga się wiatr. Podrywa tumany szarego piasku, zatyka nos, zatyka uszy, zatyka oczy. Znikasz, rozpływasz się w burzy piasku, plastiku,, porozrzucanych zabawek, jesiennych liści na dziedzińcu przed szkołą....

Nagle siedzę w ławce. Grzywka spływa mi na oczy jak piasek na plaży. Kartki zeszytu przerzuca jesienny wiatr. Ale wcale już nie jest ciepło, mam na sobie marynarski sweterek, spod którego wystaje pognieciony kołnierzyk. Wokół nienawistne oczy, nie wiem, czego ode mnie chcą. Najchętniej zjedliby mnie na najbliższej przerwie, coś złego dzieje się dookoła. Zło, nieposkromiona pierwotna siła, która przekłuwała szlachtę widłami, czai się w czeluściach obsranej męskiej łazienki. Nie pójdę tam, prędzej zmoczę moje zielone dziecięce dresy z bazaru z dwoma paskami. Dzwonek, pod oknem czeka matka z kubeczkiem jogurtu. Codzienny rytuał, karmi mnie bułką swojej miłości, która czekała kilkanaście lat, by znaleźć swoje ujście.

Nienawidzę tych spojrzeń. Raz-dwa-trzy-dzisiaj ciotą jesteś ty... Kolejny raz padło na mnie. Kolejny, czyli dwudziesty trzeci w ciągu miesiąca. Rysuję tabelkę, układam formuły we własnym Excelu, właśnie go wymyśliłem, zaprojektowałem, tchnąłem w niego iskrę życia, wpadam tam, wiruję, co jest bardziej realne? Zostawcie mnie, idźcie sobie, wolę zostać tutaj. Z daleka od trzęsącej się od alkoholu wychowawczyni, ganiającej mnie dookoła sali, z daleka od śmierdzących świńskim łajnem dzieci z ostatniej ławki, z daleka od ciotki, która głaszcze mnie po głowie, gdy ułożyłem z Lego kształt granic Mozambiku...

Wiruję, wpadam, przede mną pustka, w niej coś, co sam stworzyłem. Fioletowa ośmiornica obejmuje mnie mackami, przytula, wkłada Mausera do ręki. Poklepuje po ramieniu, wypuszcza, opadam dalej, płynę na grzbiecie wieloryba. Jest nadnaturalny, ma pięcioro rąk, pawi ogon i, choć brakuje mu dolnej lewej dwójki, uśmiecha się szczerze i pociesza. „Chodźmy na wódkę, stary, pogadamy, jak za starych dobrych czasów, gdy budowaliśmy pierwsze piramidy na Islandii”. Idziemy więc do baru, otwiera nam stary beznogi Scott, od progu krzycząc do żony, by nalała nam szkockiej spod lady. Siadamy obok diabła w średnim wieku, popijającego japońskie piwo, witam się z nim, niejedną kolejkę piliśmy już razem.

- Więc, jak tam z babami? – pyta Wieloryb.

- Chuj, jak zawsze... – spod ściany odzywa się Wilson znad gazety. Jego namalowane oczy wyrażają nic, a zrobiona z piłki twarz dawno już sflaczała od ilości wypitego alkoholu.

- Nie ciebie, cwelu pytałem – podburza się Waleń, a jego wyłysiałe kłaki na czole zaczynają się elektryzować.

- Panowie... – mówię, próbując załagodzić sytuację – Proszę was, wypijmy nasze zdrowie, ja jutro idę na wojnę, chcę się dzisiaj schlać bez waszych animozji.

- Niechże ten piłkowy waćpan przestanie mnie drażnić swoim kozłowaniem od podłogi! – obrusza się Wieloryb.

- A ten tam, niechże już pójdzie, bo strasznie zajeżdża tutaj rybą. – odgryza się Wilson.

- To akurat piczka mojej żony! – krzyczy zza baru Scott, po czym dostaję od Mary kuchennym nożem w szyję.

Krew się leje, ferajna się śmieje. Podbiegam i umieszczam głowę Scotta na miejscu, zaklejam ranę gumą do żucia spod baru. Scott dziękuje, zdejmuje ze ściany marlina, upolowanego ponoć kiedyś przez samego Hemingwaya, i przekłuwa swoją starą na wylot. Tę wesołą chryjkę przerywa wystrzał mojego Mausera, dobytego przez Wieloryba.

- Spokój, do kurwy świni! Dajcie się temu panu napić przed wielką wojną!

Tak więc, siadamy i pijemy mulistą szkocką. Ja, Wieloryb, piłkogłowy Wilson, Scott, jego żona, Marlin i rudy nieznajomy z Nibylandii. Rudy wyciąga karty, rozdaje partyjkę pokera, potem następną. Scott idzie ostro, ja pasuję, jutro muszę wziąć broń i wyruszyć z tej idyllicznej krainy. Marlin przebija. Zaglądam na dno pustej szklanki, podchodzę do baru i sam nalewam sobie następną, wracam do stolika, potykając się o śpiącego w progu domowego pingwina.

Jak skończy się ta historia? Wieloryb przegryzie piłkogłowego? Marlin znowu przebije broczącą krwią Mary? Rudy zostanie ogolony na łyso przez chytrego Scotta? Scottowi skończyła się kasa, teraz obstawia swoją drewnianą nogę. Wieloryb pogwizduje góralskie ogniskowe przyśpiewki, krwawiąca Mary wstaje i zaczyna czyścić mopem podłogę baru. Karta mi nie idzie, znowu pasuję. Scott obstawia, Rudy przebija, ma fulla. Scott blefował, ma tylko dwie pary, odczepia drewnianą nogę i podaje przez stół przybyszowi, ten wrzuca ją prosto do kominka.

Ciepło i miło. Na dworze ruska armia przybliża się coraz bardziej do oblężonego Babilonu. Wieloryb pogwizduje... Następne rozdanie, pingwin budzi się i z głośnym miauczeniem wskakuje na kolana teraz-już-naprawdę-beznogiemu Scottowi. Ten nadal idzie ostro, zastawia żonę. Marlin, w poplamionym tatarem krawacie, paląc ukradzioną Hemingwayowi fajkę, uśmiecha się spod wąsa. Chwila niepewności, zaciskam wargi, Scott przegrywa, Marlin lubieżnie spogląda na nadal krwawą Mary, dzisiaj w nocy będzie jego...

Bar wyludnia się, zostaje już tylko nasz stolik. W kominku trzaska drewno nogi Scotta, Mary nadal zmywa podłogę, pingwin mruczy na kolanach Scotta. Staromodny żyrandol kołysze się w rytm Anastacii Slasha. W jednym z rogów kurzy się nadal stary fortepian, nie chcę już grać w karty, podchodzę do instrumentu i zaczynam sonatę C-mol Przez twe oczy zielone. Wieloryb wtóruje mi na cymbałach, kolejne rozdanie. Scott i Marlin patrzą na siebie znad swoich kart, ostateczny pojedynek. Scott stawia bar, Marlin swoją fajkę. Gdzieś pomiędzy nimi przetacza się, w teksańskim słońcu, kolczasty krzak. Jest samo południe, bohaterowie odwracają się od siebie, odchodzą kilka kroków. Na znak Wilsona niespiesznie odwracają się ponownie do siebie, strzał-strzał! Scott pada martwy na ziemię, Marlin patrzy chwilę na niego, po czym odwraca się, pakuje Mary na swojego konia i odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca...

Słońce zaczyna zachodzić. Stoję znowu sam, pośrodku gównianej sali gimnastycznej. Już nigdy więcej tak nie będzie, nigdy nikt i nic nie odsunie mnie od stolika z kartami. Biegnę więc, szybciej i szybciej, dookoła... Jak ujarany gonię dookoła sali pełnej ludzi, przyłącza się do mnie banda głupków, jestem królem błaznów! Macham koszulą, krzyczę coś, w dupie mam wszystko dookoła! Niech zapłonie stodoła!

Ona mnie łapie, zaciąga na środek, maca po tyłku. Ona chce króla, tylko król jest nagi. Tak, bądźmy razem, chodźmy na lody, chodźmy, połączmy naszą kolekcję podziurkowanych karteczek, chodźmy posłuchajmy kaset Ich Troje albo Stachurskiego. Nie uciekaj ode mnie, nie uciekaj...

Będzie później coś innego, na pewno. Jest kolejna E., K., M.,,, Każdy musi jednak przeżyć swoją A. A. to najbardziej popularna uczennica w szkole. Prymuska z bogatej rodziny, pięknie wygląda, pięknie pachnie, ten zapach wnika do mojego mózgu i w całości wypełnia go dymem. Więc szukam A. na przerwie, szukam jej wzroku, uśmiechu, zbieram włos za barierki, o którą raczyła się oprzeć. Piszę wiersze, siedzę po nocy, słucham smętów Bryana Adamsa... Zapominam i znowu wracasz do A. Bo A. jest moim własnym wytworem, jest diabelską mocą miłości pryszczatej twarzy.

Wezmę A., zabiorę ją ze sobą na drugi koniec świata. Zabiorę od tej dżungli, w którą codziennie próbuję się wtopić. Wrogie kultury, koszulki ze Slipknotem versus bluzy z imitacją graffiti. Balans między przyszłością a teraźniejszością – czy naprawdę potrafisz im się przypodobać? Te ohydne twarze prześladują mnie na jawie i we śnie. Na jawie jest nawet gorzej – puste, bezmózgie oczodoły podążają za mną, nie dają spokoju, toczą się jak zombie... Płomienie piekła błyskają dookoła... Wpłynąłem na pustego przestwór ocenanu... Oni nadal tam są, nadal nie dają spokoju, mam mózg, a zombie zawsze biegną do mózgu... Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate.... Przetrwać, nie reagować, wyjść, ochłonąć, kolejny dziesięciokilometrowy spacer z daleka od piekła gimnazjum... Albo...

Zapomniałem o Mauserze, który otrzymałem od ośmiornicy. Zdejmuję broń ze ściany, na której wisiała obok wypchanego marlina. Wchodzę przez szatnię. Pierwszy ginie rudy śmieszek, strzał prosto w serce. Przeczołguję się przez szatnię, już schody na parter, widzę go. Bezmózgie wysokie zombie o twarzy imbecyla dostaje pięć kulek. Tak, żeby nigdy już się nie podniósł... Cichym krokiem idę na przód, do głowngo hallu, już je słyszę. Grupa wesołych koleżaneczek wystrzelana jak kaczki w ciągu pół minuty, wśród nich ta z ojcem z jedynej słusznej partii. Przedostatnia kulka zarezerwowana dla A. Nigdy nie dotknie cię żaden facet, skoro ja mogłem tylko na szkolnej dyskotece, robiąc z siebie debila (naprawdę myślałem, że ten Ivan i Delfin to wolna piosenka...). Szukam, szukam jej. Wchodzę na pierwsze piętro, ciemno wszędzie, wchodzę na drugie, głucho wszędzie... Uchylam drzwi do sali chemicznej, jest, na samym końcu, jakby czekała na mnie, na swój własny marny koniec... Giń szmato. Na koniec, patrząc na dokonaną właśnie masakrę, kieruję lufę we własnym kierunku...

Budzi mnie silne zimowe słońce, biorę spakowaną dawno walizkę. Sobotni mroźny poranek na Mokotowie wygląda jak w wymarłym mieście. Ciągnę walizkę, turkot przebija się przez głośną muzykę, którą wrzuciłem na słuchawki przed wyjściem. Docieram na przystanek, czekam, palę nielegalnie, i tak nikogo tu nie ma. Podjeżdża sennym tempem autobus z zaspanym, wąsatym kierowcą. Lokuję się prawilnie na przednim siedzeniu (zawsze lubiłem patrzeć na drogę przede mną). Autobus rusza, droga przewija się powoli...

Jeden, dwa, cztery, dziesięć przystanków. Przedsiadam się w tramwaj, potrącam walizką kraciasty koszyk jakiejś staruszki, przepraszam. Co ją skłoniło do wyjścia w ten dzień, przy takiej temperaturze, o takiej barbarzyńskiej godzinie? Wnuk, bazarek, kółko różańcowe?

Oprócz nas tramawajem podróżuje także Pan Żul. Miał ten Pan ciekawą historię poprzedniego dnia, został wyrzucony z noclegowni za alkohol, postanowił pojeździć komunikacją miejską. Na jednej z pętli lekko wstawiona grupa studentów postanowiła wyrzucić go z autobusu. Po kilku kopniakach wylądował w pobliskim rowie, kierowca zamknął się jedynie w szoferce i zadzwonił pod 112. Słysząc nadjeżdżający radiowóz Pan Żul przebudził się, podciągnął na łokciach w krzaki, przeczekał i wsiadł w następny nocny, ściskając swoją flaszkę. Kolejne przebudzenie było jak grom z nieba (dzieńdobry, bilecikidokontroli), poderwał się, wysiadł i wsiadł w pierwszy tramwaj.

Tak oto podróżuje w kierunku szklano-betonowego świata ze mną i Panią Staruszką z Wózkiem.

Siedzimy sobie więc w puszce Faradaya i gawędzimy w myślach o dziełach Nietchego i wpływie kosmitów na budowę Sfinksa. Kolejny przystanek, kolejna nicość uśpionego nadal Miasta. W końcu mój przystanek, wysiadam, po raz ostatni. Odbijam swoją kartę, na szczęście nikt tego nie sprawdza. Otwieram drzwi biura, w którym hula tylko wiatr, odpalam komputer.

Kilka kliknięć, kilka procedur, kilka włamań na inne konta użytkownika, opanowane od miesięcy... Metoda: szybka, z prowizją. Czekam dziesięć minut, sprawdzam komórkę, jest. Wychodzę. Otwieram bramkę po raz ostatni, taksówka już czeka. Miły Hindus uśmiecha się, greatings of the day!, jedziemy.

Rondo, estakada, kolejne rondo... Nareszcie zbliża się terminal. Żegnam taksówkarza, wyrzucam kartę wejściową do biura w koszu naprzeciwko stanowiska Lufthansy. Przechodzę kontrolę paszportową (perfekcyjna robota mistrzów fachu z Różyca), siadam w poczekalni. Jest tu trochę więcej życia niż w reszcie Miasta.

Naprzeciwko mnie siada kobieta z na oko rocznym dzieckiem. Ona tez miała przygodę zeszłej nocy. Gdy jej facet odszedł od niej, została z młodym sama. Przyzwyczaiła się już do tego, poszła nawet na jedną randkę, zostawiając dziecko pod opieką siostry, zaczęła składać rozbite życie do kupy. Nagle, poprzedniego dnia, do jej drzwi zaczęła dobijać się jej teściowa z policją, oskarżając o porwanie dziecka. Interweniowali sąsiedzi, spisano zeznania, kazano stawić się dwa dni później na komendzie. Niezadowolona niedoszła teściowa odeszła bez dziecka, a Matka zaczęła gorączkowo pakować swoje i dziecka rzeczy do trzech walizek... Jutro jej tu nie będzie...

Spojrzeliśmy na siebie, uśmiechnąłem się lekko – całe życie wszyscy przed czymś uciekamy... Wywołano pasażerów udających się na JFK. Wstałem, skinąłem głową Matce. Czeka mnie jeszcze jedna przesiadka, jedna kontrola... I całe życie pod palmami z ukradzionymi dziesięcioma milionami w kraju, skąd nikt mnie nigdy nie deportuje...

Samolot wznosi się nad chmury, ostatnie polskie słońce. Żegnam, dziękuję, dobranoc. Nowy początek!

Samolot pikuje ostro w dół, gęsty, gryzący dym wpada do kabiny i wypełnia ją w całości. Schylam głowę, duszę się, nie mogę złapać tchu... Podnoszę głowę znad umywalki, zakręcam kran. Wycieram ręce, zwracam się w stronę drzwi, odwracam na pięcie. Odkręcam kran, jeszcze raz biorę mydło. Zakręcam, wycieram, wychodzę. Wracam, odkręcam kran. Skóra rąk piecze, już dawno zrobiła się krwistoczerwona.

Biorę smycz, wołam psa, wychodzę z mieszkania. Przynajmniej przez następną godzinę nie będę mył rąk. Tylko muszę dotknąć progu lewą nogą, nie, nie tak, jeszcze raz, dokładnie, całą stopą. Odmierzam stopnie jak mantrę, ten ostatni, krzywy, muszę dotknąć prawą nogą. Przynajmniej lekko musnąć, ześlizgnąć się, tak żeby demony uznały rytuał za wypełniony, a jednocześnie mógłbym przed samym sobą udawać, że jestem chociaż trochę normalny. Nie tak, dotknąłem stopnia chyba 2 razy, a powinno być nieparzyście. Udam, że rozwiązał mi się but i dotknę schodka jeszcze raz. W dziwnej, nienaturalnej pozie, byle prawą nogą. Sąsiadka wchodząca do bloku patrzy się podejrzliwie, czy ten młody coś bierze...?

Codzienna, ta sama trasa. Ta sama na rano, na popołudnie i na wieczór, kiedy muszę słuchać życiowych utyskiwań sąsiadki, starej panny, której jedynym pocieszeniem (utrapieniem?) jest stara, szara suka średniej wielkości. Kochany pies, uwielbia mnie za wyprowadzanie przez całe poprzednie wakacje i bieganie z nią, z dala od leniwej paniusi... Za kilka lat, jak już się stąd wyprowadzę, za każdym moim przyjazdem będzie wpadała do mieszkania i wskakiwała mi na kolana.

Ta sama trasa, ten sam rytuał, zmienny w zależności od okoliczności i pory roku: na wiosnę, na lato, na jesień i na zimę. Idź lewą stroną drogi, potem zmień na prawą, zawróć dokładnie na wysokości rozłożystej sosny. Wejdź na chodnik, zejdź przed tamtym domem. Pies musi iść po prawo. Życie w zgodzie z rytmem pór roku, jak u dziewiętnastowiecznych chłopów. I w zgodzie z chorymi wymysłami własnego umysłu, jak wśród członków jakiejś sekty. Wracam do domu, muszę umyć ręce. Prawdopodobnie pięć razy. I ustawić buty, tak, aby się nie dotykały. Buty są brudne, muszę umyć ręce. Ktoś krzyczy, tylko nie wiem już, czy to głos ojca z zewnątrz, czy głos rozpaczy wewnątrz mnie.

Cholera, nie trafiłem. Za każdym razem budzi mnie wrzask stada mew, które zajmuje dach sąsiedniego domu codziennie o 5 rano. Zarzucam koszulę i wychodzę na taras zapalić, miasteczko jest zupełnie puste, moja głowa pulsuje, siadam na leżaku i zarzucam nogi na balustradę. Odwracam się w prawo:

- Pamiętasz, co się wczoraj działo? – mój głos ledwo wydobywa się z przepitego i przepalonego gardła.

- To była pamiętna noc dla tego zapomnianego przez Boga miasteczka... – wzdycha Iwan zaciągając się swoim papierosem.

Patrzę na niego z pytającym wyrazem twarzy, Iwan jeszcze raz się zaciąga i zaczyna opowiadanie.

- Pamiętasz, jak 5 lat temu rzuciliśmy studia i pracę w markecie i pojechaliśmy z plecakami autostopem? To zawsze było moje największe marzenie. Byliśmy tacy szczęśliwi, polując na mrówkojady, odpadając jointy od ogniska, kradnąc tanie wino (jak wtedy, z tej francuskiej restauracji – zagadałeś kelnera na temat astrofizyki, a ja wyniosłem całą skrzynkę, rozbijając połowę) i biorąc na litość przydrożne kurwy. Potem ty poszedłeś w swoją stronę, zacząłeś grać po spelunach do kotleta, wynająłeś łóżko na strychu nad motelem...

Chciałem być taki, jak ty. Ale nie poszczęściło się, złapałem syfa, jakiś alfons rozbił mi gitarę, podarłem buty i nie mogłem dogonić już żadnego mrówkojada... I tak minęło kilka lat. Leżę sobie w trawie, liczę krosty na udzie i nagle zjawiasz się ty, w nowym mercu – poznajesz mnie, zabierasz ze sobą... Dałem ci tłuczkiem do mięsa po głowie, rozbiliśmy się na tej starej sośnie (pamiętasz ją jeszcze?), wyciągnąłem cię z płonącego auta, zdążyłem jeszcze wyciągnąć dwie butelki taniego wina z bagażnika...

- No dobrze, to wszystko pamiętam – przerywam – ale co się działo potem?

- Potem... – zasępia się Iwan – Potem to wziąłem łyka i już nie pamiętam...

Wzruszam ramionami, potrącając przypadkowo doniczkę, która spada z hukiem na posadzkę.

- Musicie tak, kurwa, tarabanić się od samego rana?! – w drzwiach balkonowych pojawia się zaspany mrówkojad. – Mam kaca jak stąd do Władywostoku!

Trzeźwieję natychmiast. Brudny, grudniowy poranek, przystanek autobusowy tonie w pośniegowym błocie. Przestępuję z nogi na nogę, by się nie zapaść po kostki. Jest przejmująco zimno i ciemno, minęła 6 rano. Autobus, jak zwykle o tej porze roku, spóźnia się, w końcu widzę jego migoczące przez drzewa światła.

W środku przynajmniej jest ciepło, zakładam na uszy słuchawki podłączone do starej, rozpadającej się empetrójki, zamykam oczy. To drugi przystanek, mam pełno miejsca, mogę zająć moje ulubione i zapaść w drzemkę. I tak wiem, że obudzę się dokładnie na czas.Wysiadam na nieremontowanym od 40 lat dworcu PKS w jednym z tysiąca takich samych miasteczek rozsianych po całym kraju. Blacha na dachu faluje przy każdym uderzeniu wiatru, asfalt jest pełen dziur, które zmieniły się w głębokie kałuże. Dla chłopaka z dziury schowanej w środku lasu, to miasto, ciągle pełne drewnianych ruder w centrum, z jedną galerią handlową i dotknięte chorobą wciskania wszędzie rond, jawi się prawie jak Nowy Jork. Tutaj pierwszy raz mogę zniknąć, zagubić się w tłumie, przejść ulicami nierozpoznany, niezaczepiany... Cień rodziców został gdzieś w środku lasu, radary sąsiadek tu nie sięgają. Dla masy ludzi jestem czystą kartą, zamierzam napisać się od nowa.

Nowe życie, nowi znajomi, nowy rok i nowy ja. I nowy ja, choć nadal jest pełnym kompleksów i gorączkowo żądnym akceptacji nastolatkiem z trądzikiem, okazuje się całkiem miłym kolesiem, Poza tym okazuje się, że takich jak ja jest więcej. Może biedniejsi, bez pochodzenia i statusu, drogich ciuchów, może pochodzący z usianych dookoła dziur, z trudniejszymi historiami... nasz mały Nowy Jork wciąga nas w swoje mało-wielkomiejskie życie, daje nowy start.

Nasz nowy dom. Podrózowaliśmy przez tydzień przez prerię, karawaną pięciu wozów, trzymaliśmy na zmianę straż na wypadek ataku Indian, żywiąc się tym, co wzięliśmy ze sobą lub tym, co Pan raczył zesłać i pozwolić upolować. Wycieńczeni, ósmego dnia dotarliśmy na miejsce, gdzie postanowiliśmy się osiedlić. Wielebny pobłogosławił siedlisko i przystąpiliśmy do budowy miasta.

W upale i trudzie wznieśliśmy domostwa w tym niegościnnym, spalonym słońcem miejscu, zaczęliśmy uprawiać ziemię, chwaląc Pana. Tak mijały wieczory i poranki, miesiąc pierwszy.

Pewnej niedzieli siły zła wdarły się przemocą do naszej osady. Horda czerwonoskórych otoczyła miasto i z głośnym wyciem rozpoczęła ostrzeliwać nas z łuku. Nasze kule, z Bożą pomocą, raziły ich raz po raz, ciągle jednak było ich zbyt dużo. Pętla wokół miasta zacieśniała się. Ściskając strzelbę, wbiegłem na werandę domu i zobaczyłem rozdzierający serce widok. Przeklęte indiańskie strzały dosięgły obejścia, przeszywając ramię mojej Betty. Znalazłem ją umierającą na progu, patrzyła na mnie gasnącymi oczami. Nie myśląc o czerwonoskórych diabłach skoczyłem do niej i wziąłem w ramiona, plecy przeszył ból, zakręciło mi się w głowie...

Poczułem mokrą subtancję spływającą powoli po udzie... Nadal leżeliśmy obok, w drugim pokoju jej matka i babcia oglądały telewizję. Wstyd? Rozkosz? Czy ona śpi? Czy robiła to świadomie? Budzę ją, uśmiecha się, już wiem, jaka jest prawda...

Dużo jeżdżę rowerem, prawie cały czas spędzam w tym pokoju, w domu bez łazienki z jej matką za ścianą. Podczas letnich burz też jeżdżę, nie ma takiej siły, która powstrzymałaby szesnastolatka przed pierwszymi kontaktami z chętną dziewczyną. Zwiedzałem więc wszystkie okolice jej ciała, codziennie, ostrożnie, nasłuchując tylko odgłosów z sąsiedniego pokoju. Smak jej sutków, zapach jej cipki, pozostaną ze mną tak, jak zakłopotana mina ojca, chcącego przestrzec mnie przed niechcianą ciążą i kobietami, które bywają ciekawe świata.

Szybki wakacyjny nastoletni romans. Szybki lot nad tym smutnym krajem. Kilka dni. Nie wiem, co się ze mną dzieje do końca, nie wiem, jak to się skończy, ale nie dbam o to. Świat wiruje wokół, to tylko dwa, może trzy piwa, a idę przez to górskie miasteczko chwiejąc się, pod rękę z ludźmi, którzy chyba mi imponują. Nie chcę wcale tego przerywać, nie chcę wody, nie chcę trzeźwieć, chcę tylko utrzymać ten wspaniały stan, w którym obcuję z olimpijskimi bogami. Tak oto zostałem zdobywcą świata, ruszającym co piątek na podbój lokalnych barów, w których nikogo nie obchodzi, czy masz 18 lat.

Pocztówki z liceum, jak znalezione na strychu migawki starego filmu. Szkolne, wypastowane korytarze i pełna gruzu podłoga meliny – starego kolejowego magazynu, przeznaczonego do rozbiórki. Ktoś przyniósł stare łózko, ktoś wykrzywiony stół. Sale pełne są pomocy naukowych, jeszcze nie komputerów, raczej map pamiętających stan wojenny, brudnych naczyń chemicznych, wypchanych zwierząt. Nie mogę sobie zupełnie przypomnieć nazwy meliny. Ale jest ona pełna rozbitych butelek, gruzu, sypiącego się z sufitu, zużytych prezerwatyw, jak bym poszukał, na pewno też skrzykawek. Dobre dzieciaki, spuszczone trochę ze smyczy; młodociani przestępcy z mniejszej lub większej patologii. Tanie piwo, pierwsze papierosy, pierwszy kac, pierwsze prawidziwe (?) życie.

Pocztówka: gąbka z pyska wielkiego wypchanego dzika spada prosto na głowę nauczycielki, pozdrawiam serdecznie Ciocię Halinkę. Otyła chemiczka wydziera mi ściągę, trzymaną pod ławką, kiedy próbowałem poprawić ocenę na koniec roku, pogoda jest cudowna, dużo spacerujemy i opalamy się. Kolejna osiemnastka, wiejska remiza, czarno-biała taśma zaczyna się urywać; dwie osoby prowadzą mnie pod ręce, widzę przed sobą tylko wiejską drogę i wymiociny na jej środku, wczoraj złapał nas deszcz i wróciliśmy cali przemoczeni, ale szczęśliwi. Młoda nauczycielka, wysłana chyba za karę jako opiekun szkolnej wycieczki, częstuje nas fajkami za dworcem Śródmieście, nieopodal kebaba, żarliwie rzucając kurwami na całe szacowne grono pedaogiczne, mamy niesamowity widok z okna i fajnych sąsiadów z pokoju obok, z którymi spędzamy wieczory. Siedzę w kuchni czyjegoś domu, patrzę tępo na dno wiadra; ojciec koleżanki poklepuje mnie po ramieniu, dużo imprezujemy w klubach i podrywamy nadmorskie laski!

Numer jeden, z nierozłącznej paczki. Związana z półgłówkiem z wyrokiem w zawieszeniu, groźby, gdy jesteś napity, nie brzmią tak strasznie, przynajmniej kupował nam piwo. Numer dwa, rok młodsza, poznana przez kogoś ze znajomych. Zaprosiła na bal półmetkowy, kompletnie nie potrafiła tańczyć, kompletnie nie wiedziałem, jak mogę się do niej zbliżyć. Poskutkowało to kompletnym olaniem na własnej studiówce. Numer trzy... SMS-y z podtekstem, rozmowy na spotkaniach w większej paczce, jeden magiczny wieczór na jej studniówce. Przypominam sobie, jak blisko siebie tańczyliśmy, jak trzymała rękę na moim udzie, jak siedziała na moich kolanach, jak bardzi mi wtedy stanął. Kilka razy. Po dziesięciu latach bym tego (chyba) nie spieprzył, teraz W. została tylko zagadkowym wspomnieniem i śmiechem z tamtego nastolatka, który przestraszył się jakiegokolwiek kroku dalej.

Wchodzę jeszcze raz do tej sali, zapraszam do tańca, ona przytula się policzkiem do mojego ramienia. Znowu mam ochotę zostać z nią sam na sam, na początek możemy tańczyć w ten sposób. Wiem, że ona nie nalezy do tego świata, jakimś cudem przeniosłem się do lat dwudziestych. Właśnie oszukuję ją, że może coś być między nami; wiem, że muszę wrócić do swoich czasów. Tylko niech łaskawy czas pozwoli mi jeszcze przez chwilę nacieszyć się tym obrazem. Nie pozwoli.

Ścigają mnie, nie do końca wiem, z jakiego powodu, ale muszę biec. Zostawiam ją więc pośrodku parkietu, w tej jasnoniebieskiej sukni z odkrytymi ramionami, biegnę, wpadam bocznym wejściem na Kampus Główny. Obiegam z lewej strony dawną bibliotekę, znajduję się w jakimś dziwnym ogrodzie z wysokim żywopłotem. Czy nadal mnie gonią? Przebiegam jeszcze parę metrów, po czym wychodzę z drugiej strony budynku. Stoję na Krakowskim Przedmieściu, nadal świeci słońce, ale na wschodzie zaczynają gromadzić się ciemne chmury. Doskonale wiem, że muszę jeszcze załatwić kilka rzeczy, ale nie mogę sobie przypomnieć, co to dokładnie było. W tym momencie zaczyna padać. Nagła ulewa kieruje wszystkich ludzi do bram, do drzwi restauracji i barów. Burza jest coraz bliżej, tłum zaczyna się bać. Mój pies wyrywa się ze strachu, biorę go na ręce, choć waży dobre 30 kilo. Pioruny strzelają dookoła, liczę sekundy. 1... 2... już. Burza jest tutaj, zaraz któryś z piorunów trafi dokładnie we mnie; cofam się do prowizorycznego letniego ogródka jednej z knajp, pies nie przestaje się wyrywać... Huk kolejnego pioruna, szyby rozprkyskują się na tysiące kawałków, osłaniam twarz przed odłamkami szkła, czuję, jak wbijają się one w moje ramię, dach spada wprost na moją głowę...

Podnoszę się, strząsam z siebie płótno, którym przykryty był letni ogródek. Jest wiosenny, miły dzień, Krakowskie pełne jest turystów. Mój pies już dawno opuścił ten świat, a ja opuściłem rodzinny dom. Kolejne wielkie Miasto. Tym razem prawdziwe. Prawdziwe życie, prawdziwe picie prawdziwe rachunki, prawdziwe studia, ciągle tak samo „prawdziwe” problemy.

To, co było w miasteczku (które teraz wydaje się plemienną wioską) zostało dawno z tyłu. Czasami nie wiem, co tu robię, chyba tylko chodzę na zajęcia, żeby zaliczyć i czekam na weekend, żeby gdzieś wyjść. I zaliczyć. Pięć lat – jak pięćdziesiąt lat, albo jak pięć minut. Wszystkie soboty w klubach, pubach, w wynajętych mieszkaniach zlewają się w jeden imprezowy ciąg. Wszystkie egzaminy, pisemne, ustne; wykłady, kolokwia, ćwiczenia – zlewają się w jeden, czasami porywający, czasami usypiający ciąg zdobywania wiedzy, której nigdy nie wykorzystam. I chyba już nie trzymam w głowie.

Często wracam do tego poranka – południowe Śródmieście, jest po letniej sesji, jestem nadal lekko pijany, słońce już wzeszło, jakaś 5 rano. Nigdy z nikim wcześniej tego nie przeżyłem i wiem, że nigdy już do tego momentu nie wrócę. Odpalam kolejnego papierosa, wpatrując się w pustą ulicę w dole, ona robi to samo, nie wstając z moich kolan. Kamienica naprzeciwko prowokuje temat architektury, który przechodzi w ogólny temat sztuki, ten zaś ewoluuje w ogólne filozofowanie o życiu. Jest niesamowicie inteligentna, „przy niej prędzej staje mózg niż kutas”. Jest też znowu mokra, wracamy więc do środka. Z całej imprezy pozostaliśmy tylko my, reszta śpi (u siebie lub gdzieś w tym samym mieszkaniu), puste, budzące się miasto daje poczucie, że w ogóle zostaliśmy sami na świecie.

Te kilka razy, kiedy zbliżyłem się do E. zostawiły po sobie ślad, nie do końca zrealizowany ideał inteligenckiego związku. Zostawiły także uzależnienie od nikotyny, która była zawsze dobrym paliwem naszych rozmów. Gdziekolwiek teraz jest, mam nadzieję, że ma obok siebie kogoś, z kim rozmawia w taki sposób i kogo z taką samą pasją całuje.

Dobry, wrażliwy facet? Wieczny chłopiec, ciągle w pogoni za nieistniejącym ideałem? Troskliwy, zabawny, opiekuńczy materiał na stały związek? Dupek, który nudzi się zdecydowanie zbyt szybko, tym, co już zdobył? Chyba wszystko po trochu.

Jak w kalejdoskopie: kolega przyprowadził ją na imprezę, odprowadziłem ją na Centralny, po czym skończyliśmy leżąc o 2 w nocy na trawie gdzieś na końcu świata, a potem w moim łózku. Płacz po seksie, całodzienne oglądanie seriali, zajebiste obciąganie, zrywanie przy każdym PMS-ie.

Została u mnie po imprezie, na pewno nie z mojej ligi, ale miała ogromną ochotę w nocy; rano też. Podobno kiedyś trenowała gimnastykę, po kolejnym spotkaniu podobno też związała się z kimś innym.

Dziewczyna z towarzystwa, cicha i nieśmiała. Zdecydowanie śmielsza po kilka drinkach. Wino na Polach było fajne, wspólne wyjścia jeszcze lepsze. Do tej pory nie wiem, czemu ten związek nie skończył się nigdy w łóżku, skończył się za to nijako. Jesienią wraz z liśćmi opadły emocje i, chociaż zdarzały się niezliczone próby powrotów, nigdy nie doprowadziliśmy tego do końca. Kilka spotkań w barze, gdy zostaliśmy sami, przedłużony do dwóch dni picia sylwester, dość oczywisty dotyk, jeszcze bardziej oczywiste pocałunki...

Znajoma z koła naukowego, zabawna i neurotyczna. S. szybko się angażuje, pierwszy raz przywożę kogoś do rodzinnego domu, pierwszy raz spędzam z kimś tye czasu. Nieziemskie kłótnie, gdy zamieszkaliśmy razem, rzut w dal kluczami, wylewanie żółci w mailach. Nauczyłem się chwilowej bezdomności, koczowania po znajomych i tego, jak można liczyć na tych kilka bliskich osób. Jeszcze mi się to przyda.

Siostra dalszej koleżanki, lubiła jak śpiewam. Śpiewam okropnie, ale kocham karaoke i kilka piosenek zdążyłem dopracować.

Kolejna owocnie zakończona impreza, randka kilka dni później i prośba o naprawę drukarki. W jej mikroskopijnym mieszkaniu było nieznośnie gorąco, co akurat pozwoliło na spanie zupełnie nago nawet w środku zimy. Niestety unosił się też odrażający zapach rur z łazienki, a papierowe ściany sprawiały, że słyszeliśmy, kiedy sąsiad-menel musiał zwrócić nadwyżkę alkoholu. Po świętach, wśród wszędobylskich dekoracji i nikłego miejskiego śniegu uznaliśmy obopólnie, że to już nie ma sensu, tak po prostu.

Do Młodej napisałem tego samego dnia, umawiając się na picie w barze. Po którym, następnego dnia, znaleźliśmy się w jej łóżku. Miała fajne tatuaże tylko dla VIP-ów, wiedziała doskonale, o co w tym wszystkim chodzi i lubiła wychodzić na imprezy. Dopiero później dowiedziałem się, że w końcowej fazie związku spóźniał jej się okres. Po kolejnym mdłym końcu skes bywał czasami jeszcze lepszy, jednak było to tylko klamrą zamknięcia tego szalonego okresu.

Jestem znowu w tym brzydkim, ciemnym mieszkaniu. Całe słońce zasłania centrum handlowe, meble – kiedyś ładne i ręcznie robione – przypominają skansen lat 70. Szafki w kuchni lepią się, wykładzinę zdążyłem wypalić w kilku miejscach niedopałkami. Co chwilę zapycha się coś w łazience. Straszy zamknięty tajemniczy pokój i pełne starych futer szafy w przedpokoju. Podobną fascynację wzbudza zabudowany balkon, z szafkami pełnymi denaturatu i czarna plama na niemalowanej od dwudziestu lat, kiedyś białej, ścianie. Wstaję, spoglądam na parę kociąt o niewinnych niebieskich oczach, zdobiących łóżko mojego współlokatora. Zbliżam się do plamy, zaczyna wirować, jak czarna dziura. Przykładam do niej głowę, spoglądam w hipnotyzujący wir czasu.

Plama powiększa się, pulsuje. Nic i nikt nie powstrzyma mnie, by tam zajrzeć, cofnąć czas, wpaść z powrotem w jeden z poprzednich punktów mojego życia. Rok, trzy, pięć, dziesięć lat temu, gdzie kilka rzeczy mógłbym zrobić inaczej. Zagłębiam głowę w pluszową waginę czarnej plamy. Daję się porwać, czuję nic. Patrzę na fioletowo-różowy, mały pokój na prawej stronie Miasta. Ledwo mieści się tu łóżko, mała szafka i biurko, w którym chowam zapas trawy na zły dzień. Oglądam z zewnątrz swój Złoty Wiek. Dużo się dzieje, dużo pracuję, kończę studia, zdobywam papierek potwierdzający zdolność do przejścia koszmarnie nudnych studiów. Wreszcie stać mnie na post-studenckie wyjścia na miasto bez gorączkowego myślenia o miesięcznym budżecie. Mogę planować własne mieszkanie, mogę być, kim chcę i robić, co chcę. Wypić pięć piw we wtorek wieczorem, spotkać się z ex i zostać na noc, ułożyć panele we własnym kącie...

Wizja zaciera się, przeciskam się głębiej przez czasowy tunel czarnej plamy. Na jego końcu dostrzegam światło, coraz bardziej intensywne, rozglądając się dookoła widzę pełną namiotów polanę nad morzem. To Coś się zbliża, niebo robi się coraz bardziej czarne. Krzyczę do rodziców, biegnąc w kierunku auta. Przekręcam kluczyki, nie chce odpalić. Nie zastanawiając się długo dopadam do obcego samochodu, jakimś cudem kluczyki są w środku, odpalam. Z piskiem opon odjeżdżamy z polany, byle dalej.

Niebezpieczeństwo minęło, choć z wiadomości wiem, że było dużo ofiar. Całe wybrzeże jest zdewastowane. Przechadzając się z matką po tym, co zostało z nadmorskiego kurortu, czuję ulgę, że udało nam się uciec. Niestety, to nie koniec koszmaru, niebo znowu robi się coraz ciemniejsze. Z nad morza podrywa się tornado, już nawet nie próbuję uciekać, gdy zbliża się na odległość kilku metrów. Czuję, jak mnie podrywa, czuję jak wiruję razem z opadłymi liśćmi i kawałkami gruzu. Przede mną słup i linia wysokiego napięcia, nie ominę jej, uderzam w przewody...

Budzę się cały spocony. Samolot wpadł w lekkie turbulencje, a mi coraz bardziej zbiera się na rzyganie. Ostatnia noc na krótkich wakacjach, byliśmy z D. tak bardzo nawaleni... Coś nas do siebie ciągnęło, od zawsze. Od zawsze też któreś z nas spotykało się z kimś innym. Czasami to przeszkadzało, czasami nie. Czasami niespełnione relacje są najlepsze, zostawiają nam dużo do wspominania i dużo do wyobrażania. Czasami takie relacje prowadzą do szczęśliwego końca i życia długo i szczęśliwie, czasami kończą się bardzo szybko. A czasami też agonia marzeń trwa nazbyt długo i kończy się trzaskaniem drzwiami, winem z kieliszka wylanym na głowę i ciosem w twarz.

 

Cios mnie otrzeźwia. Hamuję 1,5 cm przed uderzeniem w ziemię. Przede mną zatrzymuje się tramwaj. Pozdrawiam go lekkim skinieniem ręki, tramwaj odmachuje i z radosnym dzwonieniem jedzie na melanż w inną część miasta. Otrzepuję się z kurzu, znajduję but zrzucony z góry. Przede mną wyrasta palma, jej czubek sięga chyba piątego piętra. Wdrapuję się na nią, odganiając po drodze żula, błagającego o 5 złotych, brakujących mu na bilet na nowy film Almodovara.

Oglądam sobie Miasto ze szczytu palmy. Przede mną przestrzeń. Mogę ją sobie zaprojektować tak, jak tylko chcę. Wyburzmy ten szary wieżowiec tam, niech tam będzie fontanna. Tu chcę szeroką ulicę, taką na trzy pasy, a tam niech ludziki pracują w swoich biurowcach. W wieku niedługo-przed-trzydziestką oto właśnie zostałem Architektem.

 

PR, listopad-grudzień 2018

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania