Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Impresja wrzesień szesnaście

Słowa nie kleją się tak, jakbym chciał. W oparach już-nie-tak-taniego wina klasa średnia kończy swój thanks-God-it’s-Friday bez ruszenia się z domu dalej jak do Biedronki (tak Ojcze Matko korporacjo, przyznaję nie kupuję do tej pory w Almie). Służbowy laptop kontra Sarbanes-Oxley Act (lub podobnie), a może wcale tego nie zawarli w tej ustawie. Wrześniowy park pachnie ciszą i kaszlnięciami dresów świętujących z kumpami siódmy piątek w ciągu tygodnia. Pogarda? Chyba tak. Chyba pogarda wobec wszystkich, którzy z winy swojej, rodziców, ciotki, kuzynów, środowiska, nie byli w stanie zrobić czegoś z niczego.

Control+A. Ikonka na górze. Wkurwia cię już, że tekst jest niewyjustowany. Nawyki z pracy. Gdzie masz być perfekcyjny, bo inaczej nie umiesz.¬¬¬ Contol+-. Nie da się. Kurwa, łaj, technologia mnie nie słucha. Wcale-nie-tak-tanie wino powoli się kończy, poruszając twoimi palcami nie tam, gdzie byś chciał. Jesteś desperado, słuchającym depresyjnej muzyki w takt klawiszy (okej, nie słyszysz go, ale robi nastrój), który za dwa dni, które miną jak dwie godziny wróci do swojego biurka i zacznie z przyklejonym uśmiechem lub zmyślonym dobrym nastrojem napierdalać w swoje pierdolone klawisze laptopa (tegoż samego, waćpanie), aby zaspokoić wiecznie nienasyconą nimfomankę Korporację (pseudonim artystyczny Samanta).

Po co to piszesz, może jutro wyrzucisz do korpo-kosza w korpo-laptopie? Bo jesteś piątkowym desperado spojonym piątkowym wcale-chyba-nie-tak-tanim winem, który pragnął być ARTYSTOM i poić człowiecze kubki smakowe duszy swoimi słowami? No, może nie wyrzucisz, kiedy w poniedziałek wytrzeźwiejesz (na chwilę, jakoż tydzień pracy potrwa kolejne tysiąc godzin, które obrócą się w napisanie kilku mejli). Miasto-potwór-dziwka właśnie stało się twoją panią i w tym momencie rzygam tym, czym mnie poi każdego dnia. W przerwach między piosenkami parki na zewnątrz zaprasza swoim jednostajnym szumem, choć ze mną przestań myśleć, pisz dalej, opowiedz to wszystko. Kieliszek się skończył, pomiń reklamę, no już.

Pieprzony kol o pieprzonej ósmej czterdzieści pięć z jeszcze bardziej niecenzuralnymi Chińczykami – pomyślała Anna ścieląc łóżko pierworodnego. Chrapanie tego-tam przysłaniało już myśli przy tej samej czynności wobec jednostki wyprodukowanej dwa lata po „a może byśmy postarali się o drugie”. Kawa koiła ból poranka, zła kawa, zalewana na szybko ze zwykłego zelmera ze zwykłej polskiej kuchni; dobra kawa, życiodajny płyn, witający cię jak pies, którego zawsze chciałaś mieć jako mała dziewczynka, która chciała być weterynarzem. Kanapki do szkoły, ser-szynka-pomidor, zawieziesz je ale na pewno muszę już iść. Wieczny niedoczas, wieczny pośpiech, wieczny tłok, odwieczny pradawny instynkt przetrwania w autobusie ZTM. Już się obudziła, wystarczy wcisnąć enter, robot-matka-żona-menedżer w dziale zakupów-polka i katoliczka jest naładowany do nowych działań. Kobieta obok z wózkiem dla bliźniaków patrzy się z wyrzutem, jakby miała pretensję, że autobus nie jest darmową taksówką. Menelowaty facet w koszulce Legii z brunatną (szczerze, w kolorze gówna) plamą na wysokości pępka obija się o drzwi przy każdym hamowaniu kierowcy w korku (pieprzony ma automat, siedzi za szybą i ma fan z ludzi, których wiezie gdziekolwiek). Baba z wózkiem w szkocką kratę wsiada na przystanku z miną zbitego mopsa-może puścisz na siedzenie. Młody chłopak w garniturze (jego perfumy chyba czuć aż na tyle) czyta książkę po angielsku, jego przypadkowa towarzyszka podróży od strony okna zerka z nudów (zainteresowania), jaki jest oczytany przygryzając wargi. Następny przystanek dolina służewiecka, chyba za dwie godziny w tym tempie, musimy w tym elitarnym gronie wytrzymać kolejny czas do zwolnienia blokady (i rozpoczynamy losowanie sześciu liczb).

Ahmed miał plan i cel. Musi wsiąść w ten autobus o siódmej dwadzieścia cztery na dolince, to jedyna możliwość, inaczej nie wyjdzie, nie wypali. Oh, gdzie jest ten pojazd, toczący się trasą w sennym tempie kierowcy sączącego redbula.

Autor skończył wino. Zostawia Annę, babę i innych bohaterów w ich ukochanym autobusie, będąc z autopsji przekonanym, że nie dotrą do celu zanim zdąży zaopatrzyć się w kolejną butelkę weny.

Marta obudziła się jak zwykle. Jak cztery tysiące razy w ciągu każdej doby. Płaczem jednego z trojga. W wieku siedemnastu lat poznała Sebastiana. Pochodził z wioski obok, miał Audi sprowadzone z Niemiec, kasę z budowy w Norwegii i ten ujmujący uśmiech bez prawej górnej dwójki. Osiem miesięcy, trzy tygodnie i trzy dni po imprezie na dzień zakochanych urodziła córkę. Tak naprawdę ważna jest tylko chwila. Ona spowodowała, że nie oddała Hani bezpłodnej parze około czterdziestki i postanowiła iść dalej jako matka-zupełnie-samotna. Pracowała w Mieście jako pomoc w sklepie, jako opiekunka do cudzych dzieci, w międzyczasie studiując zaocznie zarządzanie i wpieprzając czipsy jako jedyną kolację dla siebie. Poznawała też facetów, gdy kuzynka podejmowała się zająć tą-słodką-ucipuci-kruszynką, a ona w sukience ledwo przykrywającej cokolwiek ruszała na Mazowiecką. Te noce kończyły się zazwyczaj pobudką w nieznajomym mieszkaniu, jajecznicą na boczku, kłótnią z kuzynką, obietnicami odpowiedzialności i amnezją miesiąc później.

Dwa lata temu dostała, dzięki kuzynce, posadę recepcjonistki w hostelu. Teraz facetów, jajecznic i kłótni z kuzynką było jeszcze więcej, jednakże pewnego dnia do hostelu wtoczyło się czterech pancernych po wieczorze kawalerskim. Wśród nich przyszły małżonek, który postanowił jeszcze mocniej świętować ostanie dni wolności. Osiem miesięcy, trzy tygodnie i trzy dni po pamiętnej imprezie, a osiem miesięcy, dwa tygodnie i dwa dni po hucznym ślubie u świętej Anny, Marta urodziła Andżelikę i Maksymiliana. Szczęśliwy pan młody nigdy nie dowiedział się (ani by mógł pamiętać), że przed pobłogosławieniem swojego kilkuletniego związku z córką peerelowskiego generała spłodził dwoje beneficjentów pięćsetplus.

Tego dnia Marta miała stawić się na spotkanie z Jego Magnificencją Ojcem, który osiem lat temu wyrzekł się córki, a pięć dni temu zakomunikował swoje przybycie do Canossy i chęć odbycia audiencji z jednorodną. Także wstała, zmieniła pieluchy, wydarła się na potomka kierowcy Audi, wysyłając go do zerówki, zebrała młodszą czeredę w wózek od kuzynki i powlokła się w kierunku przystanku. Autobus przyjechał bardziej pełny, niż liczyła. Wśród niewypowiedzianych przekleństw i pełnych nienawiści oblicz ludzi tłoczących się w środku, rzucając gromkie przepraszam, weszła do autobusu.

Marcin miał tak naprawdę na imię Józef. Jego matka chciała dać mu imię po dziadku, który odziedziczył imię po swoim dziadku, etecetera. Dla kolegów w podstawówce na Woli był Józiem, który nie umiał dobrze kopnąć piłki, na każdym wuefie ubierał dresy zamiast krótkich spodenek, zawsze długie rękawy, ktoś rzucił plotkę, że Józef goli nogi i czuje się kobietą. Józef, paląc skręty z jedynym kumplem, powiedział kiedyś kurwa mać moje nogi moja sprawa. Na Legię zaczęli chodzić jako kilkunastoletni szczyle, zawsze w pełnym umundurowaniu, zero odkrycia ciała. Kiedyś Józef poznał nad Wisłą kobietę. Pił z kumplem trzecią Perłę i rozmawiająco ostatniej kolejce czempionslig rzucił butelkę do Rzeki. Pech lub szczęście chciało, że butelka, przelatując drogę między bulwarem a wodą, o milimetry minęła przechodzącą grupę lekko-już-wstawionych kobiet (lasek, dup, cipeczek, świń) zmierzających na nocny na central. Józef wstał i przeprosił, skłaniając nisko głowę do posypania popiołem. Tak poznać Agnieszkę, przestawiając się jako Marcin. Tak, Marcin był dobrym facetem. Kupował kwiaty. Przynosił do domu pieniądze co weekend, zarabiając jako ochroniarz. Nie pił za dużo, przestał palić zielsko. Zabierał ją na Legię, na Żyletę, na magiczne wieczory gdy Legia szła na mistrza. Józef w tym czasie ciągle spotykał się z Kumplem. Pewnego wieczoru, po finałowym meczu czermpionslig w jakimś barze w centrum i kilku setach nad Rzeką, powiedział Józef zbyt dużo. Kumpel roześmiał się w pierwszym odruchu, po czym widząc powagę w oczach Józefa, uśmiechać się przestał. Jóżef miał szczęście, że Kumpel, będąc w szoku i pamiętając dwadzieścia lat spędzonych na Legii, nie użył noża, który zawsze wiernie mu towarzyszył. Jedynie kebab, kupiony na centralnym, powędrował na koszulkę lekko-pijanego bohatera. Kumpel zaś powędrował w swoją stronę, pozostawiając go ze swoimi myślami. Ona była w ciąży. Jego jedyna miłość życia, do której nie chciał się przyznać od piętnastu lat, odeszła od niego ze śmiechem chwilę wcześniej. Józef popatrzył na Rzekę. Chciał już wreszcie się uwolnić, ale i tak Marcin został. Poszedł do monopolu. Rano obudził się na ławce w zacisznym i urokliwym zakątku miasta w parku. Z życiem trzeba coś robić, więc powlókł się przed siebie. Słońce raziło niemiłosiernie jego skacowane oczy. Niechże ten autobus ze swoją błogosławioną klimą da chociaż chwilę ulgi.

Andrzej zwlekł się z łózka, jak zwykle, około piątej. Odkąd wrócił z Wysp nie mógł znaleźć normalnej roboty. Na koncie miał dyplom magistra psychologii uzyskany w początkowych latach edukacyjnej wolnej amerykanki na Wyższej Szkole Tłuczenia Kotletów Schabowych, osiem lat doświadczenia jako menedżer w polskiej firmie cateringowej dostarczającej kanapki do biur w południowej części Londynu, dwoje dzieci w starym kraju oraz masę długów, którym udało się jednak przepłynąć kanał La Manche. Wrócił do Polski, gdy firma zwinęła działalność, licząc na kolejny szczęśliwy traf. Po czterech miesiącach miał już wynajętą kawalerkę na Ochocie, nową kobietę, prawo jazdy kategorii D, umowę o pracę w MZA. I jeszcze więcej długów.

Tego dnia, jak zwykle zjadł jajecznicę z czterech jajek z dwoma plasterkami szynki, połową pomidora i kromką chleba Graham z Naszej Piekarni. Założył te same spodnie i jedną z trzech koszul. Zawiązał niedbale jedyny niezniszczony krawat. Podjechał siedemnastką do zajezdni przy Woronicza. Po chwili, pobrzękując kluczykami, z zapalonym tanim papierosem i westchnieniem typu ciężkie-kurwa-życie, podszedł do swojego narzędzia pracy. Zgasił butem papierosa, wsiadł do szoferki i zapuścił silnik. Linia 402.

Była sobie dawno temu dziewczyna. Na imię miała Maria Janina, jej ojciec był profesorem Politechniki, matka zajmowała się domem. W sześćdziesiątym ósmym ojca nagle zwolnili z etatu na uczelni, musieli wynosić się z kamienicy przy Lwowskiej. Dzięki bratu matki dostali mieszkanie na Mokotowie, czterdzieści pięć metrów, mizerne dwa pokoje ze ślepą kuchnią i łazienką. Maria Janina obraziła się na ojca, jakby to on nazywał się Gomułka. W wieku osiemnastu lat oświadczyła, że wychodzi za mąż za majora milicji i gówno ją obchodzi, co myśli jej rodzina oszukana przez komunizm w wydaniu powojennym. Czesław nie był złym człowiekiem, poza trzema romansami, nie pił, nie bił, spłodził czworo dzieci. Pech, lub historia, chciały, że tuż przed stanem wojennym, zniknął. Milicja, esbe. Łzy, przesłuchania, brak informacji, brak wiary. Brak pieniędzy.

Czesław odnalazł się dziesięć lat później. Pisał, że Sztokholm jest miłym miastem, że pracuje, że wyśle pieniądze. Wysłał, Maria Janina do tej pory ma tę sukienkę. Ale nie widziała go od siedemdziesiątego dziewiątego, ciekawe, czy żyje?

We wrześniu dwa tysiące szesnastego Maria Janina jechała, jak co dzień, by przypilnować wnuka, jedynego, którego może widzieć inaczej, jak na skajpie. Pierwsza córka jest architektem w USA, druga pracuje nad GMO tamże. Syn jest już profesorem na uniwersytecie w Hiroshimie i ma japońską żonę, tylko Madzia została w Polsce i wychowuje dziecko, jednocześnie starając się wrócić do pracy. Maria Janina wstała o szóstej, pokręciła się po mieszkaniu, odmówiła modlitwę i, myśląc o drugim śniadaniu z Biedronki dla wnuka, wyszła na autobus.

Dlaczego, po co to wszystko? Rodzisz się, wzrastasz z jakiegoś szalonego przypadku w tym kraju, w tym domu, wśród ludzi z takim, a nie innym doświadczeniem i poglądami. W tych, a nie innych czasach coś, co jest w twojej głowie wyczuwa swoją własną obecność¬ i możesz tylko pytać, czy to, co przeżywasz nie jest wymysłem czyjegoś chorego umysłu. Może w tę zimną wrześniową noc stworzyłeś właśnie świadomość Marii Janiny i tylko przez nadanie jej takiego, a nie innego życiorysu nie została szczęśliwą rentierką na Wyspach Kanaryjskich?

Rodzisz się, ciągle do czegoś biegniesz. Byle do. Końca lekcji, weekendu, końca zajęć, kolejnej imprezy, kolejnej randki z X. Kolejny cel w zasięgu ręki. Kiedy już skończę ten tydzień, wreszcie odeśpię wszystkie nadgodziny z roboty. Odpocznę, zrelaksuję się, posiedzę z żoną przy filmie, pobawię z dziećmi, pojadę do rodziców, pobiegam, urżnę z kumplami w klubie. I kolejny tydzień, kolejny cel, punkt kontrolny do dobiegnięcia. Jak zrobię to, to już będzie dobrze. Kiedy przyjdzie ten dzień, wreszcie będę mógł być szczęśliwy. Za punktem kontrolnym trawa jest bardziej zielona. A może prawda jest taka, że biegniemy za kolejnymi zadaniami, jak w korporacji, zmierzając wprost do śmierci, nie ciesząc się po drodze tym, czym byśmy mogli? Czy jednak, nie mając planów i marzeń, mielibyśmy w ogóle po co starać się robić wszystkie codzienne czynności? Czy to nie cel pcha nas do przodu, pozostawiając w tyle wszystko, co już osiągnięte, jakby nie było nic warte? I wtedy uświadamiasz sobie, że z perspektywy wszechświata to wszystko nie ma najmniejszego sensu ani znaczenia.

Tomasz zawsze chciał zdobyć świat. Najlepiej, gdyby to świat podał mu się na tacy, a on łaskawym edyktem królewskim pozwoliłby mu oddać mu się w posiadanie. Zawsze dobre stopnie, najlepsze liceum w powiecie, najlepsza uczelnia, zero problemów, zawsze z wyróżnieniem i z palcem w konfiturach. Tego dnia czekało go kolejne życiowe wyzwanie. Wysłał zgłoszenie do pracy w dziale planowania w jednej z globalnych korporacji, oddzwonili, zaprosili na spotkanie z dyrektorką działu o dziewiątej. Obudził się odpowiednio wcześniej, wyprasował garnitur, przećwiczył odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania. Z pogardą popatrzył na zamknięte drzwi do pokoju współlokatora, który nadal pracował jako sprzedawca w markecie z elektroniką. To już niedługo, wyprowadzi się z tej nory, stanie na nogi i zrobi karierę, przynajmniej taką, jak nowy facet jego matki. On Udowodni im wszystkim, że poradzi sobie sam i nie potrzebuje nikogo. I to jest ostatnie pół roku, kiedy jeździ tym bydłowozem, kupi samochód, potem mieszkanie z widokiem na Pałac Kultury, co weekend impreza z Jackiem Danielsem w najdroższym klubie. Psiknął perfumami, na to nigdy nie oszczędzał. I jeszcze książka, może zapytają o zainteresowania. Okej, ta po angielsku, kupiona dwa lata temu na jakimś straganie. Z wysoko podniesioną głową wyszedł na ulicę, czując sukces w gardle.

Ostatnia bohaterka nie wyróżniała się w tłumie niczym. Przeciętna uroda, czasami ktoś się za nią obejrzał, ale do tej pory nikt, poza koleżankami z pracy, nie zaproponował wyjścia gdziekolwiek. W pracy zawsze wykonywała swoje obowiązki, dziewiąta-siedemnasta, wyłącz komputer, idź do domu. Miesiąc temu zaczęła biegać, może w parku spotka kogoś, kto zaprosi ją na kawę, a potem… Tego dnia przespała budzik, zła na siebie, że opuściła poranny jogging, pobiegła na autobus bez śniadania. Siadła na siedzeniu obok młodego przystojnego mężczyzny w garniturze z obcjojęzyczną książką. Jej angielski był na wystarczającym poziomie, by napisać korpo-mejla, ale nigdy nie przykładała wagi do nauki języków. Bardziej niż powieść zastanawiał ją współtowarzysz podróży. Może jest dżunior menedżerem w biurze obok, może za chwilę się odezwie (a co, jeśli powie coś po angielsku, a ona wyjdzie na idiotkę). Może to ona powinna zrobić pierwszy krok, może za pięć lat będą mieli dwoje dzieci i dom na Wilanowie? A może powinna poczekać na wyraźniejszy sygnał do losu?

Ahmed ucieszył się widząc nadjeżdżającego Solarisa. Wszystko idzie zgodnie z planem. Drzwi otworzyły się, poczekał, aż wysypią się ze środka ludzie wysiadający, nie wiedzieć, czemu, w tym miejscu pośrodku niczego i wsiadł, potrącając nieumyślnie kilka osób swoim wypchanym po brzegi plecakiem. Wszystko szło zgodnie z planem, omiótł wzrokiem ludzi w środku. Nie wyróżniali się totalnie niczym. Zwykły poranny tłum spieszący w swoich rozmaitych celach w inny punkt miasta. Zestresowana kobieta w garsonce, matka z wózkiem, młodzi zdobywcy miasta, starsi, którym trochę nie wyszło.

Czuł na sobie spojrzenia numer: kolejny-ciapak-przyjechał-do-europy. Niech patrzą, ja już wiem, co muszę zrobić.

Godzinę później Ahmed ściskał rękę Prezesa. Dostał tę posadę, będzie mógł tu mieszkać i pracować. Tak, autobus zatrzymał się na swoich wyznaczonych przystankach, wypluł ludzi, pojechał dalej. Nie stało się zupełnie nic nadzwyczajnego. Anna zdążyła się spóźnić na kola. Marta spotkała się z Szanownym Ojcem w kawiarni. Marcin pojechał do końca trasy i wysiadł, by kupić kolejne trzy piwa w pobliskim monopolu. Andrzej zapalił papierosa, rzucił, zdeptał, ruszył w trasę powrotną. Maria Janina zajęła się wnukiem. Tomasz prawdopodobnie dostał tę pracę. Magda spędziła w pracy swoje regulaminowe osiem godzin z mocnym postanowieniem biegania dwa razy tyle. Dzień chylił się do snu.

A teraz inaczej.

Anna wstała na czas, pamiętając o kolu z Chińczykami. Wyszła z domu, zadowolona z zapasu czasu, który udało jej się zaoszczędzić.

Marta postanowiła nie iść na spotkanie z ojcem i cały dzień poświęcić na oglądanie seriali w domu.

Marcin, śpiąc na parkowej ławce, zwrócił swoją uwagę kilku lokalnych dresików, którzy skroili mu portfel. Obudził się, na największym kacu swojego życia, zły na cały świat.

Andrzej zaspał do pracy. Nie zawiązał krawata i pognał prywatnym autem w stronę zajezdni.

Maria Janina, myśląc nad ranem (nie mogła spać, ciągle budziła się koło trzeciej), patrzyła na zdjęcie Czesława.

Tomasz poszedł na imprezę dnia wcześniej. Kolega ze studiów nalegał, uznał że należy mu się relaks, tak uznał. I nagle wracał rano, pieszo przez uśpione ulice, wierząc, że szybki prysznic i redbul postawi go na nogi.

Magda nie przespała budzika. Ubrała się w dres, założyła słuchawki i poszła biegać do parku.

Anna nie zareagowała, gdy śmierdzący menel wstał z ławki i rzucił w jej stronę pani-poratuje-pińć-złoty. Nie przyspieszyła kroku, gdy poczuła szarpnięcie za ramię. Próbowała się wyrwać, szamotanina trwała kilkanaście sekund, gdy zaczęła biec, menel wyciągnął nóż. Krew trysnęła z jej boku, Anna osunęła się na ziemię.

Dzieci Marty, niestety, nie zasnęły z całymi jej problemami. Musiała wyjść po jedzenie do sklepiku po drugiej stronie ulicy. Klnąc po cichu, przeliczała drobniaki, czy starczy jeszcze na fajki. Weszła na przejście dla pieszych, dzielące ją od celu podróży. Nie zauważyła srebrnego passata przecinającego z dużą prędkością usianą progami zwalniającymi osiedlową ulicę. Nic już nie możemy zrobić – powiedział lekarz pogotowia po dwudziestu minutach.

Marcin obudził się bez portfela, za to z koszmarnym bólem głowy. Nie pamiętał, jak tu się znalazł, ale wiedział, że musi się napić. Zauważył przechodzącą parkiem kobietę w korpo-garsonce. Zagadnę ją, może coś, po ludzku, da. Nie chciała, omiotła go pogardliwym spojrzeniem, jakby był jakimś trędowatym. Marcin nie po to był sobą, by tak łatwo dać sobą pomiatać. Wyciągnął nóż, który zawsze miał przy sobie, gdy wychodził gdzieś na wieczór. Tylko czemu ta cholera zaczęła się szarpać, czemu skacowany umysł działał tak szybko, jak na ustawce. Nie wiedział, czemu wbił jej ten nóż w lewy bok. Stanął z nożem w jednym ręku zapatrzony w nieruchome ciało na ziemi. Ktoś rzucił się na niego, wytrącając nóż z ręki. Syreny policyjne zbliżały się, kobieta na ziemi była coraz bardziej martwa.

Andrzej, klnąc i paląc już drugiego papierosa za kółkiem swojego volkswagena, jechał, najszybciej jak tylko mógł w stronę zajezdni. Kolejny, kurwa, próg zwalniający. Nagle uderzenie, błysk, kobieta na masce. W jego krwi wykryto jeden przecinek dwa promila, nie powinien był wczoraj ulegać Markowi, gdy ten proponował wódkę po pracy, która przeciągnęła się do późna. Koniec z pracą, koniec z wolnością na kilka lat. Jeden głupi spóźniony budzik po niepotrzebnej imprezie.

Maria Janina tego dnia już nie mogła nikomu odpowiedzieć. O czwartej dwadzieścia sześć, przy zdjęciu Czesława, przy kieliszku nalewki i pierwszym od trzydziestu lat papierosie, zmarła na zawał.

Tomasz, błądząc po uliczkach osiedla, trafił do okolicznego parku. Wtem poczuł uderzenie od tyłu. Podtrzymał kobietę, chroniąc ją przed upadkiem. Przepraszam, wybełkotała, nie to moja wina, wybełkotał, nic się pani nie stało, boli mnie tylko ramię.

Tego dnia Tomasz nie zdobył pracy. O dziewiątej siedział na poczekalni izby przyjęć, czekając na Magdę, kiedy skończą się jej prześwietlenia. Byli już umówieni na kawę w jego wynajętym mieszkaniu.

Co pcha nas w to miejsce, gdzie się znajdujemy? Miliard przypadków, zrodzonych z tryliona wcześniejszych? Jeśli istniejesz, spojrzyj na uśpiony park. Odpowiedź nie jest tam, aczkolwiek park ładnie pachnie i odbija wszystkie najlepsze odgłosy Miasta.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Enchanteuse 21.10.2017
    Ciekawe, zostawiam ślad, żeby wrócić. Z paroma przemyśleniami.
  • Enchanteuse 23.10.2017
    No to tak: ciekawa koncepcja. Pojawia się autotematyzm, fajnie. Jeden błąd wyłapałam : "odpowiedź nie nie jest tam"
    Powinno być "Odpowiedzi tam nie ma" lub "Odpowiedź tam nie leży". Chociaż właściwie jeszcze lepiej byłoby położyć nacisk:
    " To nie tam leży odpowiedź. ".
    Poruszasz kwestie wręcz filozoficzne; Boga - tutaj jako pisarza i życia ogólnie. Tekst nie jest łatwy i nie należy do najkrótszych- to trochę utrudnia czytanie, nuży. Ale ogólnie jestem na tak. Zastanawia mnie tylko, skąd ten tytuł?
  • Ptr 18.11.2017
    @Enchanteuse Dzięki za podzielenie się komentarzem. Może"odpowiedź tam nie leży" byłoby poprawniejsze językowo; z drugiej strony podoba mi się to zakończenie i otwarcie przyznaję się do tego, że nie edytowałem tekstu przed publikacją w Internecie, choć kilka razy zdarzyło mi się go czytać. To część odpowiedzi na pytanie o tytuł - tekst jest efektem jednego weekendu, w którym poczułem chęć wylania na "elektroniczny papier" wszystkich emocji, które w danym momencie odczuwałem. Jest to pewien obraz, uchwycony w konkretnym momencie życia/epoki, obraz chwili, która zależy od miliona poprzednich zdarzeń. Z powodu wszystkich tych przypadków bohaterowie znajdują się w tym, a nie innym miejscu, tak jak wrażenie ("impresja") jest efektem chwili, zależnej od miliona poprzednich.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania