Poprzednie częściJeden krok 1

Jeden krok 2

Od potknięcia do kroku

 

Trzy dni później Noah jak zwykle wstał pierwszy bo przecież nie spał, w domu dziecka było ponad sześćdziesięcioro dzieci w różnym wieku, głównie od 5 do 14 roku życia.

 

Noah był jednym z tych nielicznych wybrańców najstarszych, szesnastoletnich, żartobliwie nazywanymi odpadkami nawet przez wychowawców, bo nie trzeba było być ekspertem w dziedzinie adopcji, żeby wiedzieć że rodzice jak już biorą jakieś porzucone dziecko, to będzie ono chociaż małe, słodkie, i na tyle młode żeby móc wlać w nie miłość i naprawić stare krzywdy, czy cokolwiek było z nim nie tak.

 

Dla takich jak Noah nie było szansy, zresztą miał to gdzieś, nikt nie mógł zastąpić jego rodziny, a poza tym po rodzicach dostał duży spadek, oczywiście dostawał kieszonkowe od opiekunów, grosze ale jednak, czasem nawet pracował dorywczo, ale tylko po to aby wypełnić wolny czas.

 

Miał też w spadku domek letniskowy w Michigan, który oryginalnie miała dostać Sarah, mała Sarah kochała śnieg, zawsze gdy tam byliśmy gapiła się godzinami przez okno na spadające płatki śniegu, to skrzące się od blasku ognia w kominku w nocy, to odbijając blasku słońca w rześkie dni, ale że jej nie ma...

 

W każdym razie ma gdzie mieszkać i za co żyć, mimo że bank zajął ich dom, z przyczyn których kiedy mu tłumaczyli nie zrozumiał, jakieś dzierżawy, teren pod budowę, własność miasta, chuj wie, mało go to obchodziło i tak nie mógł by tam mieszkać, za dużo wspomnień, za dużo bólu.

 

Jedynym problem był jego wiek, bo wedle prawa musiał mieć przynajmniej 18 lat żeby żyć na własną rękę, a to dopiero za niecałe dwa lata, Noah miał to szczęście że urodził się w środku grudnia, więc zawsze był najmłodszy przez te głupie miesiące.

 

Ale to nic poczeka, musi poczekać żeby mieć szansę na cokolwiek innego niż to.

 

Nie budząc nikogo ubrał się w swoje ulubione ubranie, krótkie dżinsowe spodenki, adidasy do biegania, oraz białą koszulę z podwiniętymi rękawami i odpiętymi dwoma guzikami przy szyi, jako że do szkoły musieli nosić cholerne mundurki, nawet na taki skwarny majowy poranek jak dziś, więc to była najchłodniejsza alternatywa na jaką pozwalali.

 

Jak zawsze z szuflady swojej komody wyjął z czcią, pierścionki rodziców nałożone na srebrny łańcuszek, oraz bransoletkę z hebanowych paciorków.

 

Naszyjnik założył na szyję a bransoletkę na prawy przegub, ten drugi był prezentem który dostali, on i Sarah od Johna, ich starszego brata, po tym jak wrócił z Afryki, Noah dostał właśnie koraliki z hebanu, Sarah dostała piękne błyszczące wykonane z kości słoniowej, niestety nie znaleziono go po wypadku.

 

Te rzeczy były więc jedynymi pamiątkami po rodzinie które Noah cenił ponad życie, jednak nie tak jak dary które miał od nich wewnątrz siebie.

 

Gotowy Noah zszedł na śniadanie do wielkiej sali, w kolorze zgniłej zieleni z wieloma ławami, to miejsce najbardziej przypominało według niego, zwykłą stołówkę więzieną, urocze porównanie czyż nie ?

 

Wszystko leżało jak w bufecie samoobsługowym, rozstawione na stołach mięsa, sery, chleb, rożne dodatki do kanapek, dzbanki z mlekiem, a obok nich najtańsze płatki z pobliskiego marketu, oraz te maszyny z ciepłą herbatą i kawą.

 

Brał co było i coś musiał z tego sam skomponować, opiekunów mało obchodziło czy coś zjesz czy nie, po prostu nakładali jedzenie i sobie szli do własnej jadalni, ładniejszej i lepiej wyposażonej tak na marginesie, a jak się spóźniłeś to całe jedzenie zabierano, i Sorry Winnetou czekaj do obiadu, tak samo przy obiedzie i kolacji.

 

Jeden z jego współlokatorów miał legendarny wynik, gdy przez dwa dni spóźniał się na każdy posiłek, trzeciego dnia znaleźli go przed śniadaniem, omdlałego z pół wyrwanymi drzwiami od lodówki.

 

No nic Noah jako że zawsze jest pierwszy bierze co chce, czyli płatki z mlekiem, chleb z miodem oraz kawę, czarną jak noc i słodką niczym wata cukrowa, taką uwielbiał on i jego brat, mama zawsze ochrzaniała tatę bo to od niego nauczyli się i pokochali ją pić, a on roześmiany, przytulał ją i całował w czoło co łagodziło konflikt od razu, o mało, się nie rozpłakał na to wspomnie.

 

Potem poszedł po plecak gdy reszta wstawała nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, wziął plecak i skierował się do drzwi, przed wyjściem zaczął nakładać słuchawki na uszy, przygotowując muzykę na bieg, dziś była kolej na Twisted Sisters uśmiechnął się pod nosem, lubił głośnego rocka jako jedyny w rodzinie co go bawiło, bo reszta słuchała albo popu albo muzyki klasycznej.

 

Był już gotowy żeby wyjść kiedy poczuł za sobą czyjąś obecność, od czasu wypadku miał takie przeczucia jakby wszędzie wiszące widmo śmierci obudziło w nim szósty zmysł, albo obrażenia mózgu odblokowały jakąś moc, miał przez to na koncie takie uczynki jak, uratowanie w ostatnim momencie kota spadającego z drzewa, czy zablokowanie drogi dziecku akurat w momencie prawie przejechania owego dziecka przez jebane auto.

 

Noah nie zdawał sobie sprawy ze zawsze kiedy mówił o autach nazywał je jebanymi.

 

Ci którzy byli świadkami jego aktów heroizmu przezwali go Spider Świr, mało ambitne według niego,i średnio śmieszne ale cóż, pewnie dlatego ksywa się nie przyjęła.

 

A powodem jego niepokoju jak się okazało była Pani Lynch, dyrektorka ośrodka, wyglądała jak klasyczne wyobrażenie, najgorszej nauczycielki, w starej jak świat garsonce, okularach na druciki i dziwnym koku na łbie, wyglądał jak ul.

 

Ogólnie gdy tylko Noah pierwszy raz ją zobaczył do głowy przyszło mu jedno słowo może i niemiłe ale jak kurde trafne "Suka" nie wiedział o co może jej chodzić, nigdy z nią nie gadał o ile nie musiał, więc co może chcieć ?

 

-Tak panno Lynch ? - zapytał być może z za bardzo lekceważącym tonem ale spieszyło mu się - w czym mogę pani pomóc ?

 

Spojrzała tylko na niego tym wywyższającym się wzrokiem niczym królowa, Taa królowa kredy i ołówków, pomyślał.

 

- Ekhm, Noah wróć dziś wcześniej, pomożesz wraz z innymi w budowie nowej altanki, może w końcu się na coś przydasz - W tej prośbie nie było nawet prośby, tylko rozkaz.

 

Jak będzie miło gdy się na coś przyda, aż mu się rzygać chciało. W całym tym budynki pełnym kretynów miał najlepsze oceny, pomagał kiedy mógł a i tak był traktowany jak śmieć, a najmilsze było że nie dawali mu o tym zapomnieć.

 

Prędzej wypali dziurę w butach od biegania niż wróci pomóc tej jędzy.

 

- Oczywiście panno Lynch - Powiedział z jadowitym uśmiechem, potem wybiegł nie wiedząc że już nigdy nie zobaczy, ani tej starej raszpli, ani żadnego z tych idiotów, ani tego przerośniętego podniszczonego budynku podobnego do więzienia stanowego, które kiedyś mijał jadąc na zawody, od niego też biło takim dołem i porażką jak tu, ale co za różnica.

 

Noah już nigdy tu nie wróci, nie wiedział o tym oczywiście, a jedyne co go obchodziło w danej chwili, to nadzieja że pani Lynch jak wybiegał dostała brudem z podłogi.

 

****

 

Z rozbrzmiewających w uszach pierwszych dźwięków ,,I Wanna Rock" Noah był w jedynym stanie gdzie czuł największy spokój, nawet można by powiedzieć radość.

 

Bieganie to było to co kochał, w czym był dobry, i dzięki czemu cała jego rodzina była z niego dumna.

 

A wszytko zaczęło się od niewinnego wieczoru filmowego z Johnem kiedy miał 6 lat, podczas którego leciał Forrest Gump.

 

Gdy Noah zobaczył jak Tom Hanks biegnie coraz szybciej i szybciej, i nagle łamią się szyny na jego nogach, Noah mógł przysiąść że na jego stopach widział w tamtym momencie skrzydła, jak te u Greckiego boga Hermesa, i wierzył że jeszcze trochę szybciej i by odleciał, i wtedy wNoah narodziło się marzenie.

 

On też by chciał być tak szybki żeby móc się wznieść ku niebu.

 

I ku jego zaskoczeniu gdy tylko zainteresował się bieganiem szło mu zaskakująco dobrze, zaczął robić parę kilometrów dziennie, rodzice z radością go wspierali i zapisali do najlepszego klubu w mieście, ćwiczył systematycznie na całego, czasem nawet do omdlenia, przez parę lat, i zanim się obejrzał w wieku 14 lat był najlepszym biegaczem w stanie do lat 21.

 

Oczywiście daleko mu było do takich ludzi jak Usain Bolt czy Michael Johnson, to na pewno, ale prawda była taka że jest szybki jak cholera i to go cieszyło, ale i smuciło, bo skoro już jest najszybszy ile potrzebował jeszcze żeby się wznieść ?

 

Nawet wtedy zdawał sobie sprawę że to było głupie marzenie, dziecięca fantazja, ale od jakiegoś czasu myślał że gdyby jednak się udało, gdyby skrzydła wyrosły mu ze stóp i mógł latać, poleciał by ku niebu, do swojej rodziny, bo wiedział że na pewno są tam w górze.

 

Nie oznacza to że jest pobożny, kiedyś chodzili do kościoła co niedzielę, teraz jednak Noah nie był tam od wypadku, ale nie uważał wypadku samego w sobie za kare boską ani niesprawiedliwość, po prostu pech, zła godzina, zły dzień i tyle, nie winił Boga czy jest czy go nie ma.

 

Jak już to nienawidził dwóch osób, człowieka który prowadził tira oraz siebie...

 

Z zamyślenia wyrwał go człowiek na którego prawie wpadł, szybko zrobił obrót przed zaskoczonym staruszkiem i popędził dalej, nawet się nie zatrzymując, uśmiechnął się i biegł dalej.

 

Do szkoły miał jakieś sześć, siedem kilometrów, normalnie do przytułku przyjeżdżał autobus po dzieciaki zawsze o 7:30, ale przed siódmą Noah już dawno biegał.

 

Zostało mu jeszcze jakieś cztery kilometry i miał zapas trzydziestu pięciu minut, dobry czas ale miewał lepsze, był już lekko spocony i czuł jak pot małymi strużkami ściekał mu z krótkich ciemnych blond włosów, był wygolony po bokach więc nie było tak źle, żartował do siebie że to jego system klimatyzacyjny, żeby mu mózg się nie przegrzał.

 

Tak więc Noah pruł przez większą część miasta a potem zauważył że ulice prowadząca do skrętu na drogę do szkoły zaczęli rozbudowywać, to dawało mu dwie możliwości obie przydługie ale powinien być na czas.

 

Mógł albo okrążyć parę budynków albo przez park, obie trasy były podobne czasowo, ale wybrał park bo o tej porze by się nieźle nagimnastykował omijając tabun ludzi idących do pracy, więc do parku.

 

****

 

Forest Park był malowniczym miejscem, Noah lubił tu biegać rzadko jak rzadko ale lubił, głównie dlatego że nie ma z tym miejscem żadnych wspomnień więc spokojnie mógł tu być.

 

Jak nazwa głosiła był to niczym mały las w mieście gdzie królowały budynki, tu władcami były drzewa, wiele nienaruszonych połaci zieleni i zacisznych miejsc, gęstych części lasu, były nawet piękne rzeczki i jeziorka które były odnogami rzeki Willamette.

 

Czasem biegnąc widział zarys dzikich zwierząt, jeleni, królików, wiewiórek i innych futrzanych czy łuskowatych fantastycznych zwierząt, Noah czasem przystawał i podziwiał je oraz sam las, jego barwy z każdą porą roku inne i wszystkie zapierające dech w piersiach.

 

Najbardziej jednak przemawiał do niego ten spokój, niczym niezmącona cisza należąca tylko tutaj, i do stworzeń mieszkających w tym cudzie natury.

 

Podziwiał wszystko, biegnąc już w połowie parku, obok pięknej rzeczki lśniącej złotem, odbijającego się w niej jasnego słońca, pomimo upału tu w lesie było chłodno, za nim rozpościerał się bujny las który schodził ku dołowi ze wzniesienia na którym była ścieżka.

 

I kiedy Noah tak podziwiał cuda Forest Park'u, nie zauważył dość sporego uskoku w ścieżce, i właśnie ten krok, a raczej potknięcie przerodzi się w krok który zmieni jego życie.

 

Stopa Noah lekko się przekrzywiła pod bolesnym kątem wpadając w wyrwę, to plus cala prędkość z jaką biegł a także spadek równowagi do zera sprawiły że niczym wystrzelony z procy zaczął lecieć z lekkiego acz wysokiego wzniesienia.

 

Tak lecąc w stronę lasu, i myśląc sobie jakim jest idiotą przebył pół drogi w dół w powietrzu, aż na ziemię sprowadziła go gałąź pobliskiego drzewa, która akurat trafiła go w głowę aż ujrzał tańczące gwiazdki, potem zaczęło się toczenie, Noah tylko obracał się wokół własnej osi i obijał o drzewa i korzenie.

 

Pierwszy największy cios w głowę, a potem dodatkowe po drodze zamroczyły go tak że nie dał rady sklecić żadnej myśli, nawet nie czuł bólu, po prostu toczył się jak blok sera zrzucany z góry na jakieś święto w nie pamiętał którym kraju.

 

Ale jakimś cudem wyprostował rękę i ostatkiem świadomości złapał się korzenia sosny, szarpnęło nim ale trzymał się, akurat pechowo lewą ręką, tą która po wypadku była głównym celem rehabilitacji.

 

Mimo że sprawna często odmawiała posłuszeństwa, niby nic takiego, zawsze myślał po co mu lewa, mańkutem w końcu nie był, ale akurat teraz by się kurwa przydała !!

 

Nie wytrzyma, ręka zaczęła drżeć i poczuł rwący ból w dłoni w końcu nie dał rady i puścił, miał nadzieję że zostanie w miejscu, jednak spadek był większy niż się wydawało i zamiast się zatrzymać zaczął powoli się zsuwać dalej jakby coś go przyciągało.

 

Noah tego nie wiedział ale coś go naprawdę przyciągało, a tym czymś był ogromny największy w tym lesie dąb, gdyby Noah mógł pomyśleć uznał by że to największe drzewo jakie widział. Zatrzymał się akurat u podstawy dębu zaraz przy wylocie dziury która w nim była, ciemnej niczym niekończąca się otchłań.

 

Noah leżał cały pobijany i pocięty przez ostre patyki i kamienie, czuł znajomy ból pękniętych żeber, po jednym razie ekspertem nie był ale stawiał że dwa czy trzy maks, dodatkowo miał skręcona kostkę i chyba złamaną rękę ale nie był pewny, jak na parę gałązek niezłe się poturbował.

 

Ubranie miał całe poszarpane i brudne, telefon zgubił gdzieś po drodze na dół, koszula podarta i czerwona od krwi, spodnie tak samo.

 

Z dziur w koszuli było widać jego świeże rany jak i stare blizny, jeszcze czerwone szramy na rękach, ramionach i plecach których nie było widać bo leżał na nich, wyglądały jak cienkie i grube kreski czerwonej farby na płótnie z ciała, lewe ramie od początku do szyi aż do łokcia było poważnie poparzone.

 

Miał też długą prostą linię idącą od mostka prawie do pępka, linia ta była dowodem że po wypadku jego organy wewnętrzne były zmasakrowane i wymagał poważnej operacji, musieli zatamować spore krwawienie z serca, nerka była zmiażdżona a część jelita cienkiego była poszarpana.

 

Operacja trwała dziesięć godzin, lekarze robili co mogli i tylko dzięki ich talentowi oraz chyba sile wyższej Noah przeżył.

 

Dzięki temu oraz temu że organy do potrzebnych przeszczepów o idealnej zgodności były akurat pod ręką, a dokładniej ich dawcy.

 

Wszyscy oprócz Noah zginęli na miejscu w wypadku samochodowym, byli jego krewnymi więc lekarze natychmiast przemienili tą tragedie w okazję, zbadali ich krew i wszyscy oprócz Edgara Ambrose'a, Taty Noah byli zgodni.

 

Krwi Sarah użyto do transfuzji, nerkę oraz naderwane jelito dostał od Johna, zaś jego ukochana mama Anna oddała mu swoje serce.

 

To były właśnie powody dla których nigdy się nie poddał, bo te organy, te kawałki ciała dającego mu życie należały do jego rodziny, dzięki nim przeżył, żył bo oni zginęli.

 

Tata Mama John i Sarah odeszli a on został, nie widział za jakie grzechy ale przeżył sam jeden, a oni nawet po śmierci uratowali mu życie troszcząc się o niego do końca, i wiedział ze nadal to robią.

 

Oddał by wszystko żeby być teraz z nimi, żeby razem z nimi umrzeć tego dnia, ale on został.

 

Właśnie dla nich, dla pamięci, miłości i oddania do nich, on Noah Ambrose został sam, bo wiedział że oni się cieszą że żyje.

 

Wiele raz chciał się zabić i do nich dołączyć ale pewnie gdyby tak zrobił rozczarował by ich, zmarnowałby szansę którą mu dali z ostatnim tchnieniem, musiał żyć żeby ich nie zawieść.

 

Ten świat mu tego nie ułatwiał, wręcz utrudniał, ale on nie poddał się, czuł że na niego patrzą i cieszą się każdym dniem gdy żyje oddycha i chodzi po ziemi, mimo że była to męczarnia. Ale teraz cały pobijany nie wiedział czy jest z nim średnio źle czy bardzo źle, to był długi lot na dół, gdyby teraz umarł mógłby przynajmniej spokojnie do nich wrócić i było by jak dawniej.

 

Tata siedzący przy stole czytający jakąś książkę albo artykuł medyczny, mama gotująca ich ulubione danie, czyli krewetki w panierce orzechowej w sosie paprykowym i do tego sałatka z pomidorami i mozzarellą. Rozmawiała by z Sarah o jakiś dziewczęcych sprawach, nigdy nie rozumiał o czym ale sam dźwięk ich głosu i śmiechu mu wystarczał, a on z Johnem albo by grali na konsoli, bądź kłócili kto jest silniejszy Thor czy Hulk, a to wszystko w ich wielkim salonie w starym domu.

 

Miał nadzieję że tak to będzie wyglądać, ale najpierw musiał odejść a na to się zanosiło.

 

- Przepraszam że zmarnowałem to, wiem że byście chcieli abym dłużej żył, chociaż zdążył mieć to czego dla mnie pragnęliście - zaczął bardzo cicho płakać jakby nie chciał zakłócić spokoju tego miejsca - Przepraszam że was zawiodłem, chciałem was uszczęśliwić ale chyba pora na mnie...

 

Kocham was - Noah już nie mógł powstrzymać łez udało mu się tylko ledwo unieś rękę w stronę nieba, natychmiast zemdlał z uśmiechem na ustach.

 

*****

 

Zanim Noah zemdlał nie zauważył że wokół niego zaczęły się zbierać przeróżne zwierzęta z całego lasu. Wiewiórki, króliki, jeże, jelenie i łanie, przeróżne ptaki we wszystkich barwach, a nawet nietoperze, żaby węże, motyle i pszczoły, i masa innych.

 

Wszystkie one zebrały się wokół Noah, scena wyglądała trochę jak przedstawianie Simby przez Rafikiego w ,,Królu Lwie" tylko mniej dostojnie, a bardziej niepokojąco i smutno. Nagle wszystkie zwierzęta jakby stanęły na baczność w bezruchu, i bez żadnego szelestu rozstąpiły się tworząc na prawo od Noah i Wielkiego Dębu który nie wiadomo kiedy zaczął jakby się rozrastać na wszystkie strony i pulsować drogę.

 

Wtedy coś zaszeleściło w powietrzu właśnie nad tą drogą, były to liście które zaczęły spadać z drzew same z siebie wirując, najpierw daleko od siebie bez ładu i składu po prostu jakby coś walło w pobliskie drzewa.

 

Potem jednak zaczęły się kręcić coraz szybciej i zbliżały się w jeden punkt, bliżej i bliżej ziemi i siebie nawzajem, aż stworzyły jedną jasno zieloną kule.

 

Zaraz jednak kula nabierała kształtów nie zajęło to długo aż zaczęła przypominać coś co gdyby Noah to zobaczył, to zwalił by to na poważnie obitą głowę, albo że coś przyćpał, ponieważ liście ukształtowały się na kształt człowieka, małego wielkości dziecka ale człowieka.

 

Humanoidalne liście zaczęły iść w kierunku Noah po drodze kawałki kory i ziemi, oraz trawy i mchu zaczęły odrywać się i lecieć w kierunku istoty formując z ziemi i mchu workowate spodnie przewiązane w pasie żółtawym sznurkiem, a z kory coś na kształt poncza ozdobionego dziwnymi wzorkami.

 

Ten dziwny twór już w pełni ukształtowany wolnym krokiem podszedł do nieprzytomnego Noah, w tym momencie wszystkie zwierzęta z pozycji baczność przeszły do ukłonu, nawet węże skuliły się w sobie, a owady opadły bliżej ziemi.

 

Istota pochyliła się nad twarzą Noah przyglądając mu się błękitnymi oczami koloru jeziora w piękny zimowy poranek. Przyłożył zieloną niewielką dłoń do czoła Noah, trzymał ją tak parę sekund nie ruszając się ani o milimetr. W tym czasie zwierzęta podeszły bliżej istoty, ta nagle zabrała szybko rękę i odsunęła się płosząc je lekko.

 

Patrzyła na Noah i nagle z matczyna troską starła mu z oczu resztki łez i odgarnęła włosy, potem zrobiła coś czego niektórzy by się spodziewali, a niektórzy by się zdziwili, ale istota wsunęła ręce pod ciało Noah i bez żadnych problemów podniosła go i zarzuciła sobie na ramię, bez problemów jak rodzic dziecko.

 

Odwróciła się do zwierząt i kiwnęła im głową, wtedy one odbiegły i rozproszyły się po lesie, a ona sama odwróciła się do dębu który gdy nikt nie patrzył przybrał kształt drewnianej bramy z ostrymi korzeniami po bokach, ciemna dziura najpierw niewielka teraz robiła za ogromne wejście niczym to w średniowiecznych zamkach, nadal czarna jak smoła dziura przedtem wielkości króliczej nory, teraz dałaby radę spokojnie przepuścić słonia.

 

Liściasty człowieczek z Noah na ramieniu zaczął wchodzić w ścianę mroku ale zanim zniknął przemówił.

 

- Spokojnie biedaku tobą zajmę się ... połamane me Naczynie - poszedł w mrok, i gdy tylko zniknął wszytko wróciło na swoje miejsce, nawet krewi resztki ubrań jakby wsiąkły w ziemię, nikt już nie zobaczył Noah Ambros'a, a przynajmniej nie takiego samego.

 

Tak właśnie jedno potknięcie, czysty przypadek losu zmieniło się w krok ku lepszej przyszłości, przyszłości pełnej wyrzeczeń, bólu, straty, trudności i walki.

 

Ale też pełnej przygód, przyjaźni, miłości i dobra, przyszłości z której jego rodzina mogła na zawsze być dumna, i która zmieniła zniszczonego chłopaka w symbol wiary i nadziei.

Następne częściJeden krok 3 Jeden krok 4 Jeden krok 5

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Nefer 06.02.2020
    Zajrzałem i tutaj, w nadziei, że tekst się rozkręci. Tak się jednak nie stało, fabuła nadal toczy sie leniwie, w sposób mocno przewidywalny (bohater przejdzie w jakiś sposób do innego świata). Moim zdaniem, poświęcasz zbyt wiele miejsca na szczegółowe i nużące opisy zbędnych szczegółów (np. wyliczanie potraw podanych na śniadanie). Jeżeli chciałeś zaznaczyć niedogodności życia w ośrodku, wystarczyło wspomnieć, iż posiłek okazał się, jak zawsze, monotonny, niesmaczny itp. Podobnych fragmentów trafia się więcej. Zastanawiam się też, czy osoba po przeszczepie serca może uprawiac wysiłkowy rodzaj sportu? Językowo nadal piszesz poprawnie pod względem ortografii oraz interpunkcji, ale z wieloma powtórzeniami wyrazów (np. czasownik "być", chociaż nie tylko) i błędami gramatycznymi czy stylistycznymi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania