Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Jestem porwana i taka rozerwana

„Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych”. Stop! To nieprawda, ja nie wierzę w nic! Jestem synem ojca-psychopaty i matki-psychopatki i to nie jest moje wyznanie wiary. Moje wyznanie znajduje się o tutaj, poniżej. I jako żywo zaraz je przedstawię. Moje credo – to ciągła pogoń za doznaniami zmysłowymi, moje credo – to bycie sobą, to życie zgodne z własną naturą, i to nawet, jeśli jest to natura bestii.

Majowy poranek roku dwa tysiące trzydziestego piątego był przepiękny. Inżynierowie pogodowi, ze swoimi długimi siurawkami, latawcopredatorami, komarodronami i innym cholernie męskim sprzętem nie mieli tego dnia ani tygodnia nic a nic do roboty, prócz odliczania minut i godzin do kolejnych przerw na: kawę, obiad, podwieczorek, a w końcu piwo w „Róży Wiatrów Neptunowych”. Najpierw z samego rana na czerwonym dywanie przez godzinę poczynając od czwartej piętnaście uwijały się sprzątaczki w specjalnych uniformach i z zamontowanymi na plecach odkurzaczami na baterie słoneczne. I to właśnie przenośne aparaty sprawiały, iż pospolite sprzątaczki, oderwane od ludu pracującego i reszty wesołej gromady Zdzisław, Wiesław, Lucyn czy Barbar wyglądały teraz niczym internacjonalne i intergalaktyczne kosmitki, działające dla dobra galaktyki. A po nich wraz z pierwszymi promykami słońca na krwistoczerwonym dywanie pojawiła się ona. Otoczona aureolą świateł i mgieł, fleszów błyskami, jęła się Jej Celebrycka Mość przebijać przez tłumy fanów i paparazzich niczym skondensowana wiązka światła, wytworzona przez połyskującą kroplę cybernetycznej rosy, a przebijająca się przez wonne opary tego śródziemnomorskiego miasteczka: pulsującego, dynamicznego, pełnego turystów i wiecznie żywego. Nastoletnia Latynoska, dziesiąty klon Jennifer Lopez, stworzony przez korporację BencVał, której olśniewający blask gwiazdy uformować się mógł li tylko za sprawą mediów, Intermatu i telewizji satelitarnej entej generacji, przybyła właśnie z planu zdjęciowego „Słonecznego coś tam”. I gdy tylko wygramolić się zdołała ze swej awionetkobarki, z przycumowaną butlą szampana Made in France na pokładzie, z tej opasłej, wielofunkcyjnej arkolimuzyny, czarnej i lśniącej i wypełnionej aż po same brzegi czarnymi w czerni gorylami, rzęsiste posypały się uśmiechy i oklaski ze strony gapiów. Ze strony gapiów na stronie, na symbolicznym strzępku intymności zwierzył mi się wówczas znajomy reporter, waląc prosto z mostu:

– Boże, ależ ona piękna! Myślisz, że jej się trochę? No wiesz...

– Czy sądzę, że przytyła? Hm, bo ja wiem?

Skąd niby miałem to wiedzieć? A jeśli nawet ta, do tej pory anorektyczna, jak trawa cherlawa, drobna kobita rozpulchniłaby swe członki, popuściwszy nieco pasa i zmieniwszy swych strojów rozmiar na większy, to przecież nie moja sprawa, no nie? I po tej chwilowej refleksji, mogłem w spokoju witać się z nową myślą, chorą myślą, która w przyszłości zaowocować miała spektakularnym porwaniem i długotrwałym więzieniem w mych skromnych, piwnicznych, domowych pieleszach, w moim własny Wilczym Szańcu. Bawiłem się przez moment przedziwną ideą, której nie powstydziłby się żaden seksoholik, a nawet – co tu dużo gadać – psychopata, że oto zbiegają się w czasie wspomniany przyrost wagi celebrytki z jej nieuchronnym porwaniem. I już układałem w głowie mapy skojarzeń, będące jednocześnie logicznym ciągiem z zasobnością portfela i lodówki jako swoistą praprzyczyną, mierzoną podług odpowiednich wskaźników ekonomicznych, z pierwszą przyczyną – hedonizmem, którego miarę stanowi poziom natężenia apetyciku celebrytki, z drugą przyczyną – żarłocznością, której miarą jest brak umiaru, z pierwszym skutkiem – bólem brzuszka (ból – powiązany ze stanami duszności, nudności i znieruchomienia – mierzymy poziomem natężenia dźwięku, gdy żarłok jęczy i burczy), z drugim skutkiem – tyciem, związanym z wieloma przymiarkami garderoby, szacowanym z analizy porównawczej zdjęć Before & After z albumu rodzinnego tudzież tego, znajdującego się na Facebooku – i wreszcie – z finalną konsekwencją w postaci grubaśności.

Na marginesie rad bym wskazać na cztery sprawdzone sposoby szacowania grubaśności, które odnoszą się do ludzkiej, a w szczególności damskiej anatomii. A mianowicie: do obwodu brzuchala i podwójnego podbródka, do masy ciała, do ilości pomarańczowej skórki na udach i pośladkach oraz oczywiście do wielkości amplitudy falującego zada podczas sprężystego chodu takiej czy innej brunetki albo blondynki, „baleronki” albo balerinki.

Celebrytka była niczym ptak: wolna, jak wolny może być tylko człowiek syty i bogaty, który żyje kosztem innych, bo czyż nie jest prawdą, iż szczęście – a wolność przez wielu uznawana jest właśnie za owo szczęście – czyż nie jest prawdą, iż szczęście jednych zależy od nieszczęścia drugich? Umysł mój stanął w obliczu przypuszczenia, iż fenomenu wolności niepodobna od Latynoski oddalić, chyba że za cenę ryzyka utraty jedynej, naprawdę ważnej wartości, jaką jest moja wolność osobista. Jednakże wolność celebrytki miałem za inną, jakościowo różną od mojej. „Flesza błyski, najlepsza whisky, wielkobudżetowe teledyski” – oto wolność, co masy zniewala, a przeto z prawdziwą wolnością w parze iść nie może. A i ten efektowny pozór postanowiłem w końcu zlikwidować. Nie będę się zanadto rozpisywał, wystarczy, że powiem, co zrobiłem w niespełna tydzień od zakończenia się imprezy. A więc niezwłocznie po zakończeniu się festiwalu, odurzoną narkotykiem piękność porwałem w ciemny loch.

Bla, bla, bla... bla, bla, bla. Mówię "bla, bla, bla", bo nie chcę się nadmiernie – jako się już raz rzekło – rozpisywać, a wiec powtarzam melodyjny piękny refren "bla, bla, bla" w kółko i do znudzenia. A tymczasem akcja się rozwija wartko i celebrytka tyje na potęgę, jak w "Wielkim żarciu", pałaszując pizzkę za pizzką i dudląc wińsko na umór. Pojawia się nawet coś w rodzaju sztokholmskiego syndromu, z czasem oczywiście. I tak dzień po dniu: bla, bla, bla... bla, bla, bla.

Aż wreszcie któregoś razu porwana (obżarta aż do nieprzytomności, omal mdlejąca w ramionach mych silnych, ale jeszcze całkiem świadoma) pozwoliła sobie zaproponować pewną zabawę, będącą w jej mniemaniu odskocznią od kulinarnych tortur i wielkiego, naprawdę wielkiego żarła. Była to zabawa w teatr, w Śnieżkę. Propozycja mi się spodobała i z marszu stałem się wiedźminem złym zły czar rzucającym naprzód na jabłko, a potem – za jego smakowitą przyczyną – na celebrytkę, to znaczy na królewnę, która teraz leżała przede mną lubieżnym i pulchnym masywem swego ciała obrócona, niby jakaś Babia Góra ze skóry z rozstępami. Dość powiedzieć, iż pomysł gry, tak rozmyślnie wykoncypowany w bólu i w pocie, miał się stać w przyszłości jedną z największych bolączek porwanej, albowiem uległa zmianie fabuła podstarzałej bajki i jabłko nabrało formotwórczej mocy wprawiania wszystkich napotkanych anorektyczek z Cherlawego Lasu w wilcze apetyciki. Kiedy więc Snow White zanurzyła swe siekacze w magicznym prezencie, nastał absolutny koniec jej (diety). I jak głosi legenda, to królewskie nasienie mogło paść… się nawet przez trzy dni z rzędu. Jednak nie dłużej, bo oto nagle, ni z tego, ni z owego... BUM!

– A co to za hałasek? – zapytał zza krzaka cherlawy rapujący krasnoludek Półdupasek, będący gwiazdą trzeciego planu i odwalający właśnie chałturę jako świniopasek (czyli coś takiego, jak ja) na lichej polance w pobliżu Cherlawego Lasu.

– Ach! To Śnieżka padła, odpadła, pękła niczym przedmuchany balonik i wyprowadziła się na łono Abrahama: Heaeven Hills 90-210, Bosom of Abraham.

I to już był koniec bajki, gdyż zalała mnie mętna rzeczywistość. Poszukiwano mnie listem gończym, a za mą głowę wyznaczono nagrodę. Nie ustawano przy tym w apelach: „odezwij się i powiedz chociaż, czy żyje”. Ale ona nie żyła, a ja umierałem z tęsknoty za nią i pragnąłem ukryć się przed samym sobą oraz kryminalnymi w ostatnim miejscu, gdzie mogłem czuć ją, te gorące perfumy pochodzące wprost z jej rozpalonego wnętrza z czasów, gdy jeszcze żyła. I wnet właśnie w tych sokach na dnie szamba nieopodal domu niechcący spocząłem jako topielec.

A więc raz jeszcze to powtórzę, zanim ostatecznie wybrzmi osławione “bul, bul, tonę”: „Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych”. A nie! Nie, nie! To nieprawda! Jestem synem ojca-psychopaty, matki-psycholki i to nie jest moje wyznanie wiary. Moje wyznanie znajduje się poniżej. Moje credo – to ciągła pogoń za doznaniami zmysłowymi, to bycie sobą, to życie zgodne z własną naturą, i to nawet wtenczas, kiedy naturę ową charakteryzuje zdziczenie i bestialstwo. Wierzę w bestię! Kocham bestię! Bestia – to ja!

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • konfiguracja 05.06.2019
    Długo na diecie od kalorii i seksu? :)
    Całkiem, całkiem futuro, śmiesznie jest. Czwóreczka.
  • maciekzolnowski 05.06.2019
    Thanks! Na pewno parę spraw udało mi się skutecznie schrzanić, bo to był mój jeden z pierwszych starych tekstów. Dawne dzieje! Szkoda gadać. Na pewno mogłem Boga w to nie mieszać, na pewno mogłem opisać bohaterów nieco dokładniej, na pewno mogłem omówić moment porwania, tortur oraz zgonu, na pewno, na pewno, na pewno! Ale jest jak jest i może być tylko lepiej, może mogę to jeszcze poprawić, może mogę podłubać tym swoim dłutkiem rzemieślniczym i lepiej, i więcej, i bardziej po prostu skuteczniej. Kto wie? Kto może wiedzieć? Ale jest za to śmiesznie i czyta się, ba, śmiga potoczyście, a to już coś, to już coś, czyż nie? Pozdrawiam! MZ

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania