Poprzednie częściKambion#1 - Prolog

Kambion#1 - Rozdział 5

Natiel zgubił trop. Nie mógł uwierzyć, że w ogóle do tego doszło, przecież czuł dobrze aurę i nagle zniknęła. Pluł sobie w brodę, że dziewczyna – pół demonica – zniknęła najpierw z pola jego widzenia, a następnie przestał całkowicie wyczuwać jej obecność w lesie.

Przecież nie mogła od tak zniknąć bez śladu – powtarzał sobie bez przerwy i miał szczerą nadzieję, że ta dziewczyna nie zrobiła sobie żadnej krzywdy. Nie wybaczyłby chyba sobie kolejnej porażki. Z drugiej strony, gdyby Kamael lub jakikolwiek inny z jego pobratymców dowiedział się o jego podstępnym ratunku Kambiona, mógłby stracić skrzydła, co doprowadziłoby do jego upadku. Sam nie mógł się zdecydować, co było gorsze – utrata kolejnego podopiecznego, czy też strata wszystkich przywilejów danych aniołowi od Boga. Za nic nie umiał sobie wyobrazić wiecznego życia w Czeluściach.

Anioł latał więc po lesie, młócąc skrzydłami powietrze z całych się, by nabrać pędu, nie prze¬jmując się tym, że jakikolwiek śmiertelnik go dostrzeże. Latał tak do późnej nocy i nie natrafił na żaden ślad, czy też chociażby ciało rudowłosej dziewczyny. Nie znalazł jej. Było tak, jakby zapadła się pod ziemię. Nie wiedział, co dalej zrobić, czuł się kompletnie bezsilny.

Dla Natiela było to jednak bardzo dziwne uczucie, gdyż rzadko go doświadczał. Właściwie doznał go dopiero po raz drugi w całej swojej egzystencji. Pierwszy raz był, gdy nie dopilnował swego podopiecznego i ten zginął. Te emocje były tak ludzkie, zupełnie nie pasujące do natury anioła. W ko¬ńcu do jego obowiązków należała ochrona niewinnych, chciał chronić tę dziewczynę, jakby była jego własnym dzieckiem, a była jego zachwycającym odkryciem. Niestety znowu zawiódł. Zawiódł przede wszystkim samego siebie, nie umiał sobie z tym poradzić. Nade wszystko pragnął udowodnić samemu sobie, że stać go jednak na opiekę godną prawdziwego anioła stróża, jakim właściwie był, to część jego oblicza darowanego od Pana. Natiel szczerze zwątpił we własne zdolności, zwątpił w samego siebie. Uznał bezradnie, że już zupełnie do niczego się nie nadaje.

Anioł postanowił w końcu wrócić do chatki, w której udzielił schronienia pół demonicy. Nie wiedział, co ze sobą począć po porażce. Czuł się bardzo osamotniony w swoim jestestwie, nikt by go teraz nie zrozumiał. Tęsknił za Arkadią tak bardzo, że to aż bolało. W takich chwilach jak ta pragnął dostąpić blasku boskości, której niezmiernie mu brakowało. Stwórca od dawna nie dawał mu żadnych wskazówek, że postępuje właściwie, że nie popełnia żadnego błędu. Nie dawał także odczuć swojej obecności, co doprowadzało go powoli do obłędu. Odczuwał niewysłowiony strach i brak miłości, z której przecież powstał. Nie mógł robić tego, co tak bardzo kochał. To była jego kara. Zdawało mu się, że nie potrafił już nikogo chronić, że odebrano mu tę zdolność na zawsze.

Z zamyślenia wyrwało go wezwanie Kamaela, było to niczym przyciąganie jego ducha, przeczucie nakazujące mu działać. Miał pojawić się w wyznaczonym przez dowódcę Potęg miejscu. Kamael zwoływał swoją niewielką armię zastępów anielskich, co oznaczało, że szykowała się kolejna misja „ratowania świata” przed siłami zła.

Ale czy aby na pewno ratowali świat? To bardzo go zastanawiało. No bo… jak można przywracać porządek na świecie wyznaczony przez Boga, podczas gdy sami właściwie czynili zło, sami go zaburzali? Czym tak naprawdę różnili się od istot, na które polowali?

Natiel coraz częściej zadawał sobie te same pytania i coraz bardziej przerażało go to, że odpowiedzi zdawały się być aż nazbyt jasne dla jego umysłu. Czuł w swym sercu wielki niepokój. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bezradny Stróż pragnął uwolnić się nawet za wszelką cenę spod władzy szaleńca, który już dawno zatracił się w tym, co czynił.

Niezależnie od tego, co Natiel sobie myślał w tamtej chwili, musiał się pojawić tam, gdzie mu kazano. Wyszedł z chatki i wzniósł się w powietrze ku niebu. Aby ludzie nie mogli go dostrzec, stał się niewidoczny dla ludzkiego oka, przybrał zupełnie duchową egzystencję, pozbywając się swej cielesności.

Anioł, lecąc, obserwował i podziwiał otaczający go świat śmiertelników. Z zachwytem przyglądał się zaśnieżonym drzewom tworzącym rozpościerający się na kilka kilometrów gdzieniegdzie przerzedzony las. Zarówno iglaste, jak i liściaste drzewa mieszały się ze sobą lub gładko przechodziły z jednego rodzaju do drugiego. Dostrzegał wśród nich dziką zwierzynę taką jak sarny, dziki, zające, bażanty i wszelakiego rodzaju fruwające wokół niego ptactwo. Wydawało mu się, że zobaczył nawet lisa czającego się na swój posiłek, skradającego się.

Na twarzy anioła pojawił się uśmiech.

Po jakimś czasie ten widok zastąpiony został przez budowle, betonowe ulice z pędzącymi po niej wszelkiego rodzaju pojazdami cztero-, czy dwukołowymi.

Ten drugi obraz nieco go przerażał.

Ludzie nie mogli zobaczyć swojego własnego świata tak, jak on go widział. Zdawał mu się być nadzwyczajnie piękny, niesamowity, zachwycający. Żaden człowiek jednak nie umiał szanować tego, co darowane mu zostało od Stwórcy, powoli niszcząc to, co najlepsze w przyrodzie, zastępując ją murami i betonem. Zanieczyszczali swoje własne środowisko, zaśmiecali je.

Oczywiście nie tylko to doprowadzało ten świat do końca swojego żywota.

Ich postępowanie względem siebie i Boga było coraz to bardziej karygodne. Stwórca dał im wszystko, co najlepsze, a jeśli nie był za to szanowany, mógł w każdej chwili postanowić odebrać to, co ofiarował swoim dzieciom. Był nimi od dawna wielce rozczarowany. Niestety ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji.

To napawało Natiela niewysłowionym smutkiem, gdyż kochał każdego człowieka niemal z ta¬ką samą siłą, co jego Pan.

Anioł wyleciał za miasto, za którym rozpościerały się liczne pola i okoliczne wsie przylegające do miasta. Prawie żadnych budynków wokół, żadnych hałasów i zgiełku miasta, żadnych samochodów, żadnego życia, pomijając zająca w okolicy, który przestraszył się Natiela, który przybrał ludzką postać znienacka przy lądowaniu na zaśnieżonej polanie, który w nagłym popłochu uciekł w podskokach. Zaraz za nim pojawił się blond włosy anioł o imieniu Ithuriel. Wylądował gładko tuż obok Natiela i kiwnął mu głową na powitanie.

Ithuriel odziany był w szatę sięgającą samej ziemi, podobną do tej, którą na zwykle nosił Natuel, jednak nie w tej chwili. Przewiązana była w tali pasem, a miała barwę śnieżnej bieli. Na plecach znajdowały się otwory, w których znikały jego ogromne skrzydła. Były one bardziej imponujące niż te, które dostał Natiel. Wielkość i kształt skrzydeł anielskich świadczył o przynależności anioła do danego chóru. Anioły należące do Potęg miały majestatyczne skrzydła, lecz nie tak okazałe jak na przykład te Archaniołów, które były postawione najwyżej w hierarchii aniołów. Na głowie miał kaptur, a równo ostrzyżone włosy sięgały Ithurielowi ramion.

Ithuriel należał do skrytych i małomównych aniołów. Natiel zdawał sobie sprawę, że sam w przeciwieństwie do swojego pobratymca zachowaniem przypominał bardziej człowieka, gdyż spędził w całym swoim żywocie z nimi sporo czasu. To normalne wśród Stróżów. Ithuriel nigdy nie miał zaszczytu dostąpienia takich przywilejów i z pewnością nie będzie nigdy mu to dane. Anioł był po prostu urodzonym łowcą demonów i sumiennie wykonywał swoje zadanie, rzadko dzieląc się z innymi swoimi rozmyśleniami i poglądami.

Zaraz za nim pojawił się na polanie Kamael. Wylądował kilka metrów od towarzyszy i kroczył dumnym krokiem w ich kierunku niczym prawdziwy pan i władca. Postawa Kamaela sprawiała, iż każdy, kto miał okazję kiedykolwiek z nim działać, czy choćby nawet zamienić z nim kilka słów, traktował go z wielkim szacunkiem i dystansem, obawiając się kary z jego ręki. Nawet Natiel, który nierzadko nie popierał działań Kamaela, tak właśnie go traktował i niemal skłonił się do niego, oddając mu hołd, idąc za przykładem swojego kompana.

Gdy Kamael zbliżył się do swych pobratymców, wyjaśnił dokładnie powody, dla których zorganizował to spotkanie, jak i to, dlaczego nie zwołał reszty. Nie mieli trudnego zadania do wykonania, ponieważ Ithuriel już zdążył wytropić młodego Nefilima, który absolutnie nie zdawał sobie sprawy ze swoich anielskich korzeni, dlatego stał się dla nich absurdalnie łatwym celem. Nie potrafił jeszcze korzystać ze swoich nadprzyrodzonych zdolności, a więc był dla nich zupełnie niegroźny. Co innego, gdy będzie straszy. Gdyby nie odnaleźli go teraz i chłopiec by dorósł, samo mogliby stać się jego łupem, sam mógłby ich wszystkich wytropić i wymordować z zimną krwią.

Zadanie nie było dla Natiela trudne, przynajmniej z pozoru.

Na oko pięcio, sześcioletni chłopiec o kruczoczarnych krótko ostrzyżonych włosach był wychowywany przez zakonnice prowadzące sierociniec. Nie miał matki, ani jakiejkolwiek innej rodziny. Bawił się na osiedlowym placu zabaw z innymi dziećmi, a właściwie koło innych dzieci. Siedział w piaskownicy zupełnie sam i nikt absolutnie nie zwracał na niego większej uwagi.

Oprócz trójki aniołów, którzy obserwowali każde jego poczynanie z ukrycia.

Kamael czekał na odpowiedni moment, by wydać polecenie Natielowi i Ithurielowi. Dokładnie wiedzieli, co mają robić, jednak w pobliżu kręciło się na razie zbyt wielu ludzi, by zacząć działać. W końcu niedzielne popołudnie najlepiej pasowało na spacer z dziećmi na plac zabaw, czy do innych miejsc. A całej grupki dzieci pilnowała jedna z zakonnic, zapewne opiekunka z domu dziecka…

Natiel, patrząc na tego słodkiego brzdąca, czuł się dziwnie nieswojo. Oczywiście wyczuwał w chłopcu anielską aurę, co nie pozostawiało żadnych wątpliwości, kim był. Nawet jeśli musiał się przy tym mocno skupić, ponieważ była jeszcze zbyt słaba, by obdarzyć go wielką siłą i mocą. Takie rzeczy przychodzą z czasem. Może i był Nefilimem, jednak nie zmieniało to faktu, iż był też dzieckiem małym i bezbronnym. Napawało to anioła niewysłowionym poczuciem winy. Malec, nie był przecież winien tego, że spłodził go jeden z upadłych braci Natiela i właśnie dlatego jak każde małe dziecko miał prawo żyć i przynajmniej dorosnąć.

A Natiel miał właśnie odebrać mu taką możliwość…

Kamael, Natiel i Ithuriel naradzali się co do sposobu, w jaki mają to zrobić. Kamael często oddawał swoim braciom najgorszą robotę, chyba że było to coś naprawdę brudnego i sam chciał dopilnować, by wszystko poszło zgodnie z planem. Teraz jednak dowódca miał podejść do pilnującej dzieci zakonnicy, udając żebraka i zagadując ją, by Natiel mógł zabrać Nefilima pod jakimkolwiek pretekstem w tajemnicy przed jego opiekunką. Ithuriel miał dokończyć dzieła i zabić chłopca.

Tak też więc zrobili.

Natiel upewniwszy się, iż zakonnica odziana w długi do samej ziemi czarny habit, nie zwraca uwagi na pogrążone w zabawie pociechy, przystąpił do działania. Pochwycił jeszcze na krótką porozumiewawcze spojrzenie z Kamaelem. Ithuriel zniknął za to z pola jego widzenia, by dalej obserwować poczynania braci.

– Cześć – powiedział anioł do chłopca pogodnym głosem, kucając przy nim. – Co robisz?

Spojrzenie mocno niebieskich oczek padło na Natiela, aż temu ścisnęło się serce. Można było w nich dostrzec kawałek bezchmurnego nieba, na którym w pełni świeci słońce. Dzieciak był naprawdę uroczy, a jego rozpromieniony uśmiech onieśmieliłby niejednego. Między równymi ząbkami zabrakło górnej jedynki.

Stróż niemal uciekł z miejsca zbrodni, której zamierzał się dopuścić. Bo to była zbrodnia, inaczej nie umiałby tego nazwać.

– Lobię babki w piachu – odparł wesoło. Głos malucha zadźwięczał w uszach anioła niczym dzwoneczki. Chłopiec zamachał mu przed nosem plastikową łopatką i zgniótł nią jedną ze wspomnianych wcześniej babek.

– Dlaczego jedną zniszczyłeś? – spytał szczerze zaciekawiony Natiel, na krótką chwilę zapominając, po co tu był. – Przecież musiałeś się mocno napracować, żeby ją zbudować.

– Bzydka była – odpowiedział w zamyśleniu z ponurą miną. – Zlobię ładniejsą, o!

Malec złapał foremkę w kształcie rybki i zaczął sypać łopatką do niej na nowo wilgotnego pia¬chu. Wyglądał w oczach anioła na bardzo skupionego na tym, co robi, i mocno zapracowanego. Zdawać się mogło, że zapomniał zupełnie o otaczającym go świecie i miał swój świat, do którego nikogo nie wpuszczał.

Natiel zauważył, że chłopiec trzymał się raczej na uboczu. Nie biegał z innymi dziećmi, a gdy któreś z rówieśników podchodziło do niego, zaraz wybuchała kłótnia o zabawki, albo wcale nie chciał z nikim rozmawiać. Wszystkie zabawki musiały być jego i z nikim się nie dzielił, dlatego był sam w piaskownicy.

– Jak ci na imię? – spytał nagle Natiel.

– Ksysiu – powiedział maluch, nie spoglądając na Stróża. Po chwili jednak podniósł głowę i spytał: – A ty jak mas na imię?

Anioł uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było nawet krzty radości.

– Mam na imię Natiel i jestem aniołem – odparł szczerze. Uznał, że nie ma sensu ukrywać tego, kim był przed Krzysiem, skoro los chłopca i tak był już przesądzony i nie zdąży z nikim podzielić się jego tajemnicą. Natiel chciał, by dzieciak wiedział, kto go zabija, choć ten pewnie i tak nie będzie rozumiał, co się z nim dzieje.

Krzyś spojrzał na anioła z naburmuszoną miną.

– Nie jesteś aniołem! – Niemal to wykrzyczał, a Natiel struchlał w przestrachu, rozglądając się wokół, by upewnić się, iż nikt nie zareagował na poruszenie chłopca. – Nie mas sksydeł!

Natiel raz jeszcze rozejrzał się dookoła. Dostrzegł Kamaela, który za wszelką cenę usiłował odwracać uwagę zakonnicy, która miała już więcej nie ujrzeć małego Krzysztofa. Dowódca Potęg posłał Stróżowi ponaglające spojrzenie.

Spojrzenie Natiela na powrót spoczęło na chłopcu. Pochylił się do niego.

– Mam skrzydła, tylko ukryte – wyjaśnił anioł, szeptając przy tym, jakby była to wielka tajemnica. Emocja, które targały teraz Natielem, sprawiały, że z uśmiechu, który próbował posłać chłopcu, wyszedł dziwny grymas podszyty cierpieniem. Maluch jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Nie mogę ich nikomu pokazywać, ale dla ciebie zrobię wyjątek. To będzie nasz sekret, dobrze? – powiedział konspiracyjnie.

Natiel wyciągnął rękę do Krzysia, a ten z szerokim uśmiechem odwzajemnił ten gest, wplatając swoje drobne paluszki między palce anioła. Ten podniósł się z kucek i pociągnął za sobą chłopca, zabierając go z placu zabaw. Nikt go nie zatrzymał, nikt nie zwracał uwagi na to, że obcy mężczyzna zabiera dziecko. Stróż znalazł zaciszne miejsce między blokami, wiedząc, że ich śladem podąża Ithuriel, Natiel odczuł jego obecność. W pobliżu nie było nikogo, oprócz Natiela i Krzysia.

Czas tego malucha dobiegł końca.

Anioł ukucnął obok dziecka, łapiąc malca za ramiona. Dobył się na najbardziej szczerszy uśmiech, na jaki tylko było go stać. Spojrzał w radosne oczka, wiedząc, że w jego własnych jest tylko rozpacz i cierpienie, którego nie dało się opisać. Pochylił się, by złożyć pocałunek na czole Krzysia.

– Patrz! – powiedział Stróż, odsuwając się nieco.

Z pleców anioła wystrzeliły ogromne skrzydła. Krzysiu patrzył na to z nieukrywanym zafas¬cynowaniem. Oczy i buzia szeroko mu się otworzyły na ten widok.

Natiel zdawał sobie sprawę z tego, że widok tego chłopca nie da mu spokoju do końca jego egzystencji, jeśli w ogóle ten koniec kiedykolwiek nastąpi. Nieśmiertelność niestety ma swoje wady.

Za plecami Krzysia stanął Ithuriel z mieczem w ręku. Nie był to miecz z płomieni, którego najczęściej używali, nie był im teraz do niczego potrzebny, ponieważ wolą Natiela było, by nie odbierać dziecku możliwości na godny pochówek, na co Kamael przystał, nie rozumiejąc motywów swojego brata Stróża. Dlatego nie musieli nawet zacierać śladów swojego działania.

Natiel posłał Ithurielowi przerażone spojrzenie, wyrażające nieme błaganie o litość dla malca. Ithuriel, widząc spojrzenie pobratymca, wstrzymał się przed zadaniem ciosu ostatecznego, niczego nie rozumiejąc. Natiel pochylił się nad Krzysztofem, składając mu kolejny pocałunek na czubku głowy, a po policzkach zdruzgotanego anioła płynęły łzy bólu i rozpaczy. Odsunął się od chłopaka.

– Przepraszam, młody – powiedział łamiącym się głosem. – Wybacz mi, bo sprowadziłem na ciebie śmierć.

Natiel podniósł się z klęczek, odsuwając się o kilka kroków od szkraba, który w jego oczach niczym nie zasługiwał na taki los, jaki go spotkał. Kiwnął Ithurielowi głową na znak, że może już działać bez przeszkód, a ten wbił miecz w plecy Krzysia, przebijając go na wylot. Chłopiec nie krzyknął, jęknął tylko nieznacznie. Ithuriel znał się na rzeczy, jego precyzyjny cios od razu przebił serce, by zbyt długo nie cierpiał. Natiel widział, jak życie uchodzi z dziecka, a jego spojrzenie staje się puste. Ithuriel wyciągnął ostrze z ciała i maluch padł jak długi w dół, gdy jego nogi się ugięły. Natiel zdążył złapać go, nim ten uderzył o deptak. Stróż zapłakał, przyciskając martwe ciało siebie, plamiąc przy tym swoje ubranie jeszcze ciepłą krwią.

– Wykorzystałbym każdą inną możliwość, by oszczędzić to dziecko – dobiegł uszu Natiela chłodny bez żadnych uczuć głos Ithuriela. – Oczywiście gdyby jakakolwiek inna możliwość istniała – dodał.

Natiel w żaden sposób nie zareagował na jego słowa. Schował skrzydła i oparł się o chłodny mur budynku. Nie przestawał szlochać i tulić Krzysia do siebie, jakby to mogło zwrócić mu życie, jakby tym gestem mógł cofnąć czas i nie dopuścić do krzywdy malca.

Ithuriel stał chwilę nad załamanym bratem, a jego mina nie wyrażała, nawet cienia współczucia, bólu, czy nawet radości z powodu pokonania kolejnego demona. Potem jednak odszedł, zostawiając go samego z ciałem dziecka, które coraz bardziej stygło.

– Przepraszam – mówił Natiel ze ściśniętym gardłem. – Przepraszam. Wybacz mi, mały – powtarzał te słowa, kołysząc się w przód i w tym, jakby był szaleńcem w zakładzie psychiatrycznym, który postradał wszystkie zmysły.

Anioł siedział tam do samego zmroku, lecz później brakło mu łez i także odszedł, pozostawiając zimne ciało małego Krzysztofa między budynkami, w którym nie było nawet wspomnienia po ży¬ciu, które w nim było.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Paradise 17.12.2017
    Wciągnęło mnie totalnie :D znowu smutny rozdział, biedny Natiel... mam nadzieję, że odnajdzie Niki i wróci do niego wiara w siebie i swoje umiejętności :) zostawiam 5 i czekam na więcej :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania