Kamienica grozy

P

„Cokolwiek złego może uczynić wróg wrogowi, lub nienawistny znienawidzonemu, nieopanowany umysł wyrządzi sobie większą krzywdę”

Budda Siakjamuni

 

Marek przekroczył - po raz kolejny dzisiaj - próg swojej nowej sypialni. Pomalowana błękitem oceanu i intensywnością magnolii, wywołała na jego twarzy szeroki uśmiech.

Rozejrzał się wokół i zawiesił na jednej ze ścian obraz Nowego Jorku – symbolu wielkomiejskości, gwarności i szybkiego, bezkompromisowego życia, które tak bardzo cenił.

Chociaż miał jedynie dwadzieścia siedem lat, był już uznanym skrzypkiem. Dostał wielką szansę od Filharmonii Gdańskiej, więc zmuszony był opuścić swój rodzinny Toruń

i zamieszkać na stałe w Trójmieście.

Z rozrzewnieniem wspominał, jak został właścicielem dwupokojowego apartamentowca w kamienicy, przy Alei Grunwaldzkiej 2. Dziwiła go jedynie cena, za jaką nabył to nowoczesne, przestronne mieszkanie. Nie odzwierciedlała stanu, w jakim apartament się znajdował. Marek uznał po prostu, że miał szczęście. Nie było powodu zastanawiać się nad domniemanymi przyczynami takich, a nie innych kosztów.

Był szczęśliwym posiadaczem mieszkania numer siedem. Gdy już zawiesił obraz na ścianie, który pasował do wnętrza jak ulał, zaniósł swoje torby do dębowej, brązowej szafy w salonie.

Kolorystycznie przypominał on nowojorskie apartamenty, znajdujące się niedaleko Central Parku. Marek jednak dobrze wiedział, że Gdańsk jest równie piękny i wart, aby spędzić tutaj resztę swojego życia. Modre ściany idealnie kontrastowały z białymi meblami i beżową, skórzaną kanapą. Nagle jego uwagę zwróciło jakieś niecodzienne zjawisko.

Miał wrażenie, że po ścianie przemknął niewyraźny, blady cień.

Dziwne, pomyślał.

Był gotów zostać tu na stałe. Ubrania znajdowały się w szafie, instrumenty

w sypialni. Idealnie, wszystko na medal. W pewnym momencie usłyszał pukanie do drzwi. Pospieszył do nich i otworzył je, a przed oczyma ukazał mu się korpulentny, niewysoki mężczyzna, z charakterystyczną, rozwianą łysiną. Był spocony i miał twarz czerwoną od wysiłku.

 

 

Marka zaintrygowało, co tak zmęczyło nieznajomego. Może wchodzenie

po schodach? Patrząc na jego sylwetkę, przydałaby mu się dieta i to nie byle jaka.

Skrzypek czuł odór mężczyzny na całej klatce schodowej.

-Widzę mamy nowego sąsiada – wypowiedział nieznajomy, dokładnie poprawiając lnianą, jasną marynarkę, którą miał na sobie. Całkowicie gryzły się z nią czarne, dresowe spodnie.

-Tak, właśnie się wprowadziłem. Nazywam się Marek Czyż, miło mi – odpowiedział skrzypek, wyciągając w stronę mężczyzny rękę.

-Mirosław Sokolski, mnie również jest miło – uścisnął prawicę Marka.

Skrzypek wyraźnie zauważył, iż jego sąsiad jest poirytowany. Nagminnie starał się naciągać na barki marynarkę, jak gdyby ciągle z niego spadała. Obsesyjno-kompulsywne gesty wprawiały w zdziwienie Marka.

-Ciekaw jestem, ile pan tutaj pomieszka – wypowiedział na głos Mirosław, a jego błękitne oczy zalśniły.

-Słucham? – zapytał Marek, zaskoczony tym, co właśnie usłyszał.

-Niech zgadnę, tanio pan kupił, tak? Sprzedawca zapewne się spieszył, wyjeżdżał gdzieś i dlatego oddał prawie za bezcen? Tak było?

Po plecach skrzypka przeszedł lodowaty dreszcz. Mężczyzna mówił głośno i wyraźnie, jakby czytał z otwartej księgi, jaką były oczy Marka. Skąd wiedział?

Dwudziestosiedmiolatek przełknął ślinę i odkaszlnął.

-Nie, nie. Ja dostałem to mieszkanie w spadku, po bardzo dobrym znajomym – skłamał, przewracając oczyma na prawo i lewo, ale korpulentny sąsiad nie dał się oszukać.

-Powiem panu tylko tyle, że w tym mieszkaniu miały miejsce różne, dziwne rzeczy – stwierdził, podnosząc palec do góry. Marek zupełnie nie zrozumiał, ani tajemniczego gestu, ani tego, o czym mówił Sokolski.

-Nie rozumiem. Jakie rzeczy?

-Dziesięć lat temu, dokładnie w tym apartamencie mieszkał pisarz Grzegorz Jagódkiewicz. Wydał świetną powieść psychologiczną. Nieco później, kiedy trafiła na listy najlepiej się sprzedających, no wie pan, tych… - Mirosław miał na końcu języka odpowiednie słowo, ale jąkał się, strzelając co chwila palcami i trzymając się za czoło, po czym ponownie podniósł palec do góry i dokończył to, co chciał powiedzieć – Bystsalerów.

-Bestsellerów – poprawił go natychmiastowo Marek, a Sokolski pokiwał głową.

 

 

-Tak, właśnie, bestsellerów. Dokładnie wtedy, zaledwie kilka dni po niesamowicie radosnej dla niego informacji, popełnił samobójstwo – dokończył swoją wypowiedź Mirosław, a skrzypek otworzył szeroko oczy.

-Samobójstwo? Dlaczego?

-Nikt tego nie wie. Człowiek podobno oszalał. Bredził coś o identyfikacji z bohaterem literackim do takiego stopnia, że zatracił poczucie realności. Przychodziła do niego taka jedna pani, pomoc domowa. Miała swoje klucze i znalazła jego zwłoki, zwisające z żyrandolu.

Wyobraża sobie pan coś takiego? – zapytał Sokolski, kręcąc głową, jakby zaraz miała odpaść, przeturlać się po korytarzu i spaść po schodach w dół.

Skrzypek kolejny raz przełknął ślinę i podziękował za mrożącą krew w żyłach informację. Zamknął drzwi, po czym wrócił do salonu. Zastanawiał się, dlaczego sprzedawca nie poinformował go o tak drastycznym fakcie.

Będzie mieszkał w miejscu, gdzie popełniono samobójstwo. Ta myśl wstrząsnęła nim kilkakrotnie. Teraz nie miał czasu na zastanawianie się o przeszłości poprzedniego właściciela apartamentu. Musiał udać się na próby do filharmonii i wróci dopiero wieczorem. Miał cień nadziei, iż sąsiad jest jedynie autorem fikcyjnych historyjek. Może lubi przyprawiać kogoś o gęsią skórkę? Marek poznał w życiu różnych ludzi.

Wiele osób czerpało nieopisaną satysfakcję, gdy wzbudzali strach u innych. Skrzypek z miłą chęcią zadzwoniłby po mężczyzn w białych kitlach i nakazał im zabranie ze sobą pana Sokolskiego, ale, na całe szczęście, nie wierzył w ani jedno jego słowo. Musiał mieć trzeźwy, otwarty na muzykę umysł, a wiara w bajki o samobójstwie znanego pisarza na pewno nie umożliwiłaby mu uspokojenia się.

Po powrocie z ciężkich, wyczerpujących prób, Marek przekroczył próg swojego mieszkania. Słabe, białe światło księżycowe, wpuszczane przez okna w salonie, oświetlały przejście z przedpokoju do pokoju gościnnego.

Skrzypek stanął jak wryty. W głębi salonu ujrzał ponownie cień. Wysoki, człowieczy cień. Serce podeszło mu do gardła.

Czyżby ktoś się włamał? Marek uświadomił sobie, że nie ma czym się bronić. Rozejrzał się po przedpokoju, gdzie znalazł kwiatową wazę koloru miodowego.

 

 

Chwycił ją po cichu i postawił dwa kroki w stronę wejścia do salonu, gdy nagle drzwi wyjściowe zamknęły się, a on usłyszał odgłos przekręcającego się zamka.

Ktoś zamknął go od wewnątrz, w swoim własnym mieszkaniu.

Podbiegł, jak najciszej się dało, do wyjścia i próbował złapać za klamkę. Szarpał nią

z całych sił. Bez szans. Ani drgnęły. Ślina napływała mu do gardła. Czuł, jak serce w klatce piersiowej łomocze ze strachu. To nie mógł być przypadek.

Teraz albo nigdy, pomyślał i zaryzykował. Wbiegł z rozpędem do salonu i zapalił światło.

Mocna, żółta żarówka rozjarzyła się intensywną poświatą. W pokoju nikogo nie było.

Postąpił kilka kroków naprzód, w stronę balkonu.

Niespodziewanie żarówka pękła i rozprysła się po pokoju tysiącami słabych, białych iskier. W salonie zapanowała ciemność, smagana lekką strużką światła księżycowego.

Marek wrzasnął ze strachu i podbiegł w stronę balkonu.

Z przeciwległego kąta mieszkania, z absolutnych ciemności wynurzył się jakiś mężczyzna. Skrzypek chciał rzucić w niego wazonem, ale uświadomił sobie, że jego ręce są bezwładne, jak kukiełki, której ktoś obciął sznurki.

Mężczyzna miał zamiast oczu dwie, czarne dziury, z których strumieniem kapała krew.

Muzyk nie wierzył w to, czego był świadkiem. Nieznajomy pojawił się znikąd.

Ubrany w stary, sfatygowany sweter i czarne spodnie garniturowe, prezentował obraz najgorszych boleści. Jego twarz wyglądała na pociętą skalpelem, ale Marek nie był pewien, co mu się stało.

-Wynoś się stąd – warknął nieznajomy, ale głos, którego używał, brzmiał jakby dochodził gdzieś z najgłębszych otchłani piekieł.

Marek zebrał się w sobie i cisnął w niego wazonem. Poszczególne kawałki szkła utkwiły mu w twarzy i czarnych dziurach zamiast oczu.

Zakręcił się wokół własnej osi i runął na sosnowy parkiet, uderzając też plecami w ścianę.

Skrzypek wykorzystał chwilę przewagi i rzucił się w stronę kuchni. Zdołał złapać zapalniczkę w czerwonym, przezroczystym i plastikowym opakowaniu, po czym odpalił ją.

Ogień złożony z tysięcy syczących i gorących języków sprawił, iż mężczyzna, który zdołał powstać z ziemi, pisnął i odsunął się od Marka.

Ten jednak nie wahał się i delikatnie machał zapalniczką, starając się nie ugasić płomienia.

 

Nieznajomy nie miał zamiaru się poddać. Wyskoczył w powietrze i rzucił się z rękami na Marka. Popchnięty, stracił kontrolę nad zapalniczką, która wypadła mu z uścisku i runęła na zielony, puchaty dywan.

Obaj patrzyli, jak drobne płomyki ogniste przeistaczają się w dziką zwierzynę, zwaną pożarem. Buchające języki, oszalałe z gorąca, skutecznie odstraszyły mężczyznę na krótką chwilę. Marek musiał jednak myśleć o przetrwaniu, a tajemniczy nieznajomy nie chciał po prostu odpuścić.

Skrzypek dobiegł do wejścia na balkon i szamotał się z białymi, drewnianymi drzwiami. Mężczyzna nie mógł dopuścić, aby muzyk się wydostał.

Wyciągnął się, jakby był z gumy i chwycił Marka za nogawkę od spodni. Uchwyt był na tyle silny, iż skrzypek runął na ziemię bezwładnie, a koszmarny nieznajomy prowadził go nieuchronnie w stronę, buchających z szaleństwa, języków ognia.

Chłopak nie chciał spłonąć żywcem. Starał się szamotać.

Mocno szarpnął nogą, iż mężczyzna stracił równowagę i wpadł prosto w centrum pożaru.

Zewsząd dochodziły głośne piski. Niesamowicie intensywny jęk mężczyzny, palonego żywcem. Ku zaskoczeniu Marka, nie stracił sił i ogień nie spalił mu mięśni.

Wyszedł z tego prawie cało, ale stał się chodzącą pochodnią. Biegł, ile sił

w nogach, popychając skrzypka w stronę balkonu.

Siła, z jaką wyłamał drzwi balkonowe, była nie do opisania. Wymachując rękami

i nogami, jęczał w niebogłosy i przypilił Marka do żelaznej balustrady, chroniącej przed upadkiem w dół. Muzyk zrozumiał, że nawet, jeśli zdoła wyrwać się z demonicznego

i piekielnie gorącego uścisku mężczyzny, złamie sobie kręgosłup, skacząc przez balustradę na ziemię.

Nie miał innego wyjścia. Albo spotka go śmierć na balkonie, albo na samym dole.

Nic go nie ocali. Może jedynie cud. Tak czy siak, trzeba skoczyć.

Ostatkiem sił odepchnął palącego się mężczyznę od siebie, przypiekając sobie skórę dłoni, po czym chwycił balustradę i przeskoczył przez nią.

Przez długie chwile miał wrażenie, że znajduje się gdzieś poza granicami świata, wysoko w niebie. Niczym spadochroniarz, który zaraz będzie zmuszony otworzyć narzędzie ratunku, białe skrzydła pomocy.

 

 

Niczym skoczek narciarski przemierzający długie metry w powietrzu, ustalając pośpiesznie strategię lądowania.

Jak ptak rozpościerający skrzydła, przesuwa się ponad ziemskim łez padołem, spoglądając na małe, ledwo widoczne składanki chromosomów.

Z każdą sekundą nieubłagalnie zbliżał się do twardego podłoża. Ranny ptak opada coraz bardziej i zderzy się z ziemią. Skoczek dotknie jej nartami, a spadochroniarz walnie

w nią z impetem. Uderzył głową i sam usłyszał trzask kręgosłupa.

Obudził się w swoim łóżku, z niesamowicie intensywnym krzykiem. Otarł czoło

z potu. Dotykał ciała, chcąc się upewnić, że wszystko jest na swoim miejscu.

To był tylko sen. Promyki słońca wdzierały się do jego apartamentu, komunikując radośnie o nowym, lepszym dniu. Spojrzał na cyfrowy zegarek, który stał na szafce nocnej.

Była godzina ósma nad ranem. Za dwie godziny ma próby w filharmonii.

Wziął szybki prysznic, ubrał się odpowiednio do swojego miejsca pracy, zjadł niskokaloryczne śniadanie w postaci miski musli z jogurtem truskawkowym i wyszedł

z apartamentu.

Na klatce schodowej dojrzał korpulentnego mężczyznę, ubranego w jasną, lnianą marynarkę i czarne, dresowe spodnie. Nerwowo poprawiał swoje odzienie wierzchnie.

-Widzę mamy nowego sąsiada – powiedział radośnie, ale Marek skrzywił się.

Miał wrażenie, że się znają, chociaż widział go pierwszy raz w życiu.

Przypadek?

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania