Poprzednie częściKAMIKAZE 1

KAMIKAZE 4

Saint Joseph, 25.10.2005.

Godz. 21:45

 

Gałęzie drzew powiewały targane niczym huraganem. Burza dopiero nadchodziła, od zachodu nad miasto nadciągały pioruny i jeszcze większe krople deszczu.

Na tle chmur zahuczała błyskawica. Rozcięła niebo na pół i uderzyła w rzekę Missouri, która była granicą między dwoma stanami.

Ruch na drodze krajowej prowadzącej do miasta ustał kiedy ulewa przybrała na sile. Nikt nie zatrzymywał się na stacji benzynowej ani w Motel 6, jedynym hotelu na trasie aż do Platt City czy Kansas.

Właściciel, którym był stary wdowiec o trudnym do zapamiętania nazwisku, nie mając innych zajęć, zliczał utarg z całego tygodnia. Był dopiero czwartek ale wywnioskował że jeśli sprawdzi się prognoza pogody, jutro także burze odstraszą mu gości.

Przeliczał gotówkę której miał w kasie sporo, mimo ery kart i płatności zbliżeniowych. Przekładał z ręki do ręki banknoty, pod nosem zliczając sume.

Stojąca na blacie lampka nocna zgasła na chwilę. Spojrzał na nią. Na szczęście neon przed budynkiem i dwie stojące nieopodal latarnie dawały wystarczająco światła by nie pomylił się w rachunkach. Nim zaczął wyzywać pracowników elektrowni, doszedł do wniosku że dzisiejszego wieczoru dużo osób będzie narzekało na awarię lub brak prądu.

Gdy zauważył nowe źródło światła na parkingu, przyjrzał sie bardziej. Podjechał samochód, co momentalnie poprawiło mu humor. Schował do kieszeni kamizelki pieniądze i wyczekiwał pierwszego klienta od kilku godzin.

Z Jeepa koloru granatowego wysiadł wysoki mężczyzna. Starzec nie dostrzegł jego twarzy, chował ją pod kapturem bluzy.

Właściciel motelu obserwował jak obcy obchodzi dookoła auto. W środku, zauważył jeszcze trzy sylwetki. Trwały rozmowy, chyba dość ostre kłótnie, co wywnioskował z gestów.

Ten w bluzie wszedł do skromnej recepcji. Zlustrował obie strony szerokiego pokoju i zatrzymał w końcu wzrok na zaciekawionym jego zachowaniem emerycie.

- Mają państwo tu mapy? Panie, takie problemy przez ten deszcz. Toż to koniec świata!

Młody i przemoknięty do suchej nitki wytłumaczył że razem z braćmi są w trasie niecały tydzień. Teraz, w rejonie Saint Joseph, padły mapy w telefonach, internet szwankuje...

- Tak, na zapleczu. Proszę poczekać. Wie Pan, dawno nikt nie pytał, nie wykładamy nawet - zaśmiał się siwowłosy i poprawił kaszkiet. To prawda, dawno nie sprzedał mapy ani kompasu. Wszystko w telefonach, choć nie rozumiał tego postępu...

Odwrócił sie, kierując swe kroki w strone drzwi do małego pokoju socjalnego z którego jest przejście do magazynku. Nie zdziwiło go że zapytali tu a nie obok. Stacja paliw, choć codzień ma większy ruch, stoi zamknięta od kilku godzin bo w skrzynkę z bezpiecznikami uderzył piorun.

Zniknął na zapleczu. Nie widział jak z samochodu wysiadają pozostali mężczyźni, a spokojny wyraz twarzy faceta w bluzie, ustąpił miejsca grymasowi pogardy...

 

Skółka

 

Brian był niższym ode mnie chłopakiem. Różniło nas dużo rzeczy. On miał w życiu kilka dziewczyn, ja jeszcze żadnej. On był zapraszany na imprezy, a mojego imienia nie znała większość ludzi w szkole.

 

A jak już, kazdy wołał Skółka. Nie wiedzieli że nazywam się Robert a pseudonim Skółka nadała mi babcia gdy jeszcze żyła. Wyśmiała tak trzy jaskółki, które potajemnie wutatuował mi Brian. Tatuaż mam na karku, mama zauważyła go dość szybko chociaż chowałem go często pod chustkami i szalikami.

Nie była zła, spytała tylko jak zniosłem ból.

Brian pędził swoim rowerem przede mną. Był szybszy, chociaż włosy przylgnęły mu do czoła i zasłaniały widok. Na stojąco jak ja, pokonywał swoim bmxem kolejne kilometry pośród drzew. Las nieopodal Saint Joseph był naszym ulubionym torem wyścigowym. Pełen sosen, które tu dominowały nad krzewami i pełen dołów które służyły nam za skocznie.

Brian pierwszy zatrzymał się przy ulicy. Droga stanowa biegła przez ten las i kawałek dalej od nas, łączyła się z Oakland Avenue,jednej z dwóch alei w miasteczku. Są tam domy bogaczy, zadłużonych w kredyty hipoteczne albo ludzi wysoko postawionych, pracujących najczęściej w delegacji bo żadna z dobrze prosperujących firm nigdy nie otworzy filii w mieście nie przekraczającym 20 000 mieszkańców.

- Ślamazara!

Krzyknął Brian. Gdy wyhamowałem obok niego, westchnąłem i uśmiechnąłem się.

- Gdyby nie to błoto byłbym pierwszy - odpowiedziałem szybko, starając ske ukryć przed przyjacielem jak szybko oddychałem ze zmęczenia. Podejrzewałem że obaj złapiemy grype po tej jeździe. Deszcz przybrał na sile, powinniśmy siedzieć teraz w domu.

- Zapomnij, Skółka - parsknął blondyn i odgarnął grzywke. Jego kraciasta kurtka była cała mokra. Tak samo jak całe moje ubranie - Spadamy stąd. Kto pierwszy pod twoim domem!

Ruszyliśmy. Jednym z pocieszających faktów był brak ruchu. Każdy bał się piorunów, chyba że był idiotą jak ja i mój kumpel.

Brian znów był kawałek przede mną. Pedałowałem jak najszybciej. Teraz już nie mogę zrzucić winy na błoto. Brian zawsze był szybszy. Jest niższy, co za tym idzie lżejszy i do tego trenuje też lekkoatletyke w liceum. Na kondycję nie może narzekać, w przeciwieństwie do mnie który wole spędzać czas kreatywnie przy perkusji.

- Nawet ciężarówki nie jeżdżą! - krzyknął Brian, odwracając na chwilę głowę. Do mojego domu zostało już niecałe dwa kilometry.

Faktycznie, nie minął nas żaden samochód choć dystans przejechaliśmy nie mały.

Bliżej miasta, gdzie były już studzienki kanalizacyjne, woda spływała niczym wodospad a ulice byly zalane. Poziom wody mógł mieć kilka centymetrów.

- Co za dzień - sapnąłem gdy już zwolniliśmy, będąc w sąsiedztwie. W domkach paliły się światła, znaczy że prąd wrócił.

Rowery czuły opór wody. Zatrzymaliśmy się na polnej dróżce, prowadzącej na farme by odpocząć. To nie był dobry pomysł by wychodzić z domu. Byłem pewny że kolejny tydzień spędzę w łóżku i na antybiotyku.

Pożegnaliśmy się. Podałem Brianowi rękę i odwróciłem się by odjechać w strone swojego domu.

Wtedy zobaczyłem. Pierwsze przejeżdżające auto od kilku godzin. I to w biednej dzielnicy, do tego...

Terenowy samochód pędził. Kierowca mógł być naćpany albo wypił za dużo. - Zjedź w droge, bo cie trzaśnie! - Krzyknąłem do Briana który już odjechał kawałek.

- Co?! - wrzasnął, odwrócił się i...

Fala wody zalała mnie i jego. Czerwone światła auta znikały w oddali. Przestraszeni spoglądaliśmy na siebie.

Samochód pognał w dal, jakby kierował nim sam diabeł.

Następne częściKAMIKAZE 5 KAMIKAZE 6 KAMIKAZE 7

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Xeromancer 03.03.2019
    Skółka... jakoś swojsko brzmi. Ale opowiadanko fajne.
  • Wrotycz 04.03.2019
    Klimat jest. Akcja się rozwija. Trzeba czekać na cd.
    Interpunkcja kuleje, literówki.
    Niemało - tu łącznie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania