Poprzednie częściKAMIKAZE 1

KAMIKAZE 7

Saint Joseph, 26.10.2005

 

Godz. 15:59

 

Skółka

 

Liceum w Saint Joseph było szkołą, która mogła wydawać się niektórym zacofana. Opustoszałe klasy, stare meble, pozdzierany tynk w niektórych miejscach nie dawały w tym miejscu najlepszej atmosfery. Zawsze zazdrościło się uczniom z większych miast którzy mogą pochwalić się drużyną sportową, dobrze wyposażoną stołówką i nowymi sprzętami elektroniki. A u nas mieliśmy jedynie stare komputery, których używało się pod koniec lat osiemdziesiątych. Sale lekcyjne były często sprzątane ale te zniszczone, pomazane ławki dawały wrażenie jakby czas w tym miejscu zatrzymał się, i to w złym momencie.

 

Szesnasta. Zabrzmiał dzwonek, powodując poruszenie. Dzieciaki w moim wieku zaczęły szybko pakować podręczniki do toreb i plecaków. Choć nie, tylko plecaków bo na lekcji literatury, która właśnie się kończyła, byli dzisiaj sami chłopcy.

 

Wszyscy wyszli z klasy. Ja, szukając słuchawek z bordowym plecaku JanSport guzdrałem się i wyszedłem wraz z profesorem, mężczyzną noszącym zawsze kraciastą marynarkę. Pożegnałem się i życzyłem miłego weekendu, w końcu, właśnie się zaczął.

 

Deszczowych dni ciąg dalszy. Rower który zostawiłem na stojaku był cały mokry. Mój najlepszy BMX, jedyny który służy mi więcej niż rok. Wszystkie poprzednie rozwaliliśmy z Brianem podczas naszych wypraw do lasu, w celu zażycia odrobiny adrenaliny na tamtejszych górkach. Rowery powinny być mocne, nie wiem dlaczego mam do nich takie nieszczęście...

 

Jechałem w stronę domu, rezygnując z siadania na siodełku. Ulica na której znajdowały się sklepy, nie była ruchliwa. Mniej niż 15 samochodów stało zaparkowanych przy okazji chodniku na całej jej długości. W wystawach można było zobaczyć tanie rzeczy po dolarze, ubrania w lumpeksie czy antykwariat w którym wystawe zapełniały stare zegary i biżuteria z lat pięćdziesiątych. Mój ojciec, gdy jeszcze żył, przychodził tam kolekcjonowac karty ze sportowcami. Ceny niw były wysokie, w końcu to Saint Joseph.

 

Za zakrętem, minąwszy latarnie i przejście dla pieszych, zatrzymałem się przy delikatesach. Często kupuje tam hot dogi, częściej niż w knajpce z fast foodem gdzie ceny są już wyższe a jakość spada przy tym. Dilly jest najlepszą sklepikarką w mieście. Dba o porządek, ustawiając towar i piekąc swoje babeczki jest tak samo dokładna jak rzeźbiarz dbający o każdy szczegół arcydzieła.

 

Na wejściu widać było zastawione towarem czerwone regały ze żłobioną fasadą, Dilly wolała by ten sklep utrzymany był w stylu retro niż taki jak każdy inny w stanach. Ludzie wolą kolorowe meble i ciekawe dekoracje niż, tak jak w sklepie starego Prince'a oddalonym kawałek, surowe metalowe półki i smród przypalonych frytek po pięć dolców za porcję.

 

Dilly jak zawsze pogodna, w bandance na głowie, stała za ladą i już przygotowywała wystrój na Haloween. Babeczki z pomarańczowym kremem, ozdobione tak by przypominały dynie, ustawiła na paterze. Sztuczna krew w foliowych woreczkach leżała tuż przy kasie a girlandy ze strasznymi twarzami wisiały nad dużym oknem przy wejściu. Nie zabrakło masek, peleryn, i wampirzych zębów. Saint Joseph było w pełni gotowe na to święto.

 

-Dzień dobry, Dilly. Nie chciałbym pani przeszkadzać, ale czy maszynka do hotdogów działa?

- Tak, Skółka. Pewnie jak zawsze ostry sos, dla ciebie i Briana? - uśmiechnęła się kobieta i juz zamierzała przygotować mi jedzenie.

- Nie, tylko dla mnie. Brian ma jakiś kłopot z ojcem, musiał wcześniej wyjść ze szkoły.

- Pewnie James leży nieprzytomny w lesie, tak jak ostatnio...

Dilly westchnęła, wkładając gumowe rękawiczki i uruchamiając grill. Była troskliwą kobietą, każdemu życzyła dobrze. Z wyjątkiem ojca Briana. Był jednym z jej stałych klientów, ale tych co zawsze przychodzą po alkohol. Wiedziała że jest uzależniony, sąsiedzi też wiedzieli. Tylko dlaczego nikt nie pomyślał o Brianie i jego mamie. Można coś zrobić. Ale wszyscy zadają sobie tylko pytanie co. Szeryf Perez nic nie wskórał, został tylko wygoniony przez Jamesa i zwyzywany od tych co wtrącają nos w nie swoje sprawy.

Za oknem właśnie popędził zielony radiowóz. Szybko, jakby gdzieś niedaleko stało się coś złego.

 

Saint Joseph

 

Godz. 17:00

 

Bruce Fisher

 

- Szlag! Pierdolona kupa złomu! - zakrzyknął Chciwy Joe, co dziwne bez zająknięcia i w pełni sił. Cudotwórcze działanie kokainy, jak myślał Bruce, siedząc spokojnie w fotelu kierowcy i przyglądając się z zadowoleniem jak Joe kopie w koło z dziurawą oponą.

 

Podczas gdy jechali wylotówką z miasta, nie zdołali nawet dotrzeć w pobliże granicy Saint Joseph. Trzymali się polnych drożek, których niestety nie było na mapach. W pewnej chwili wkurwiony Joe po prostu wyrzucił mapy przez okno i zaczął przeklinać geodetów i tych co drukują mapy.

 

- Dobra Joey, zluzuj już - odezwał się trzeci z nich, ten który do tej pory drzemał na tylnym siedzeniu. Ten, co był najważniejszy, prychnął w myślach Fisher. Bo był starszy, bardziej doświadczony, drwił dalej, aż w końcu przeniósł wzrok na Mingo. Stacey, tak naprawde ale o imiemiu mężczyzny już wszyscy zapomnieli. Tak jak o nim samym. Nie licząc stróży prawa z całej wschodniej części Ameryki.

 

Mingo miał kiedyś wszystko. Rodzinę, która była dla niego najważniejsza...

- Joe, do cholery! - rzucił jeszcze raz Stacey, podnosząc się do pozycji siedzącej i wracając ze świata wspomnień. Można było teraz zobaczyć jego twarz, i stwierdzić że mógłby być bratem bliźniakiem Nicolasa Cage'a. Gdyby nie dłuższy zarost i bardziej ostre rysy twarzy, które nadawały mu złowrogi wygląd. Mógłby być szefem mafii, alfonsem. A był tylko prostym rabusiem, którego życie zmusiło do trudnych wyborów.

 

Najmłodszy w końcu się uspokoił. Odszedł kawałek, do miejsca gdzie trawa sięgała mu do pasa i wtarł w dziąsło odrobinkę białego proszku. Podniósł w końcu głowę, i spuścił z tonu. Miał wrażenie że napady agresji mogły przyczynić się do spowolnionego tempa gojenia rany. Nadal ledwo chodził... Ale kopać w oponę jak widać potrafił.

- Co robimy Fisher?

 

Bruce zignorował pytanie. Joe kucnął przy otwartych drzwiach samochodu. Bruce zetknął na niego i kątem oka zobaczył zdarty lakier z tyłu, za drzwiami. Pewnie wczoraj, gdy wyjeżdżali spod sklepu.

 

Ale co za różnica, po co patrzeć na estetykę. Ta fura i tak dalej nie pojedzie. Szykuje się kolejna noc pośrodku niczego, pomyślał czyszcząc sztylet. Zostało na nim jeszcze trochę krwi...

Następne częściKAMIKAZE 8

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania