Karnawał

R. obudziły rażące światła, które przedarłszy się przez zaciśnięte powieki kuły w oczy. R. był zmarznięty, miał wrażenie jakby ktoś wyciągnął z niego korek, a razem z nim odpłynęła z niego w wirze radość. Czuł się pusty jak wydmuszka, skądś dobiegała skoczna muzyka. . Okazało się, że jest zamknięty w klatce, bardzo wysoko podwieszonej pod sufitem. Gdyby pod nim znajdowała się spokojna rzeka, a R zrzucił go do niej ołowianą kulą by oszacować odległość klatki od tafli wody. Zdążyłby osiem razy przełknąć ślinę, wziąć siedem głębokich oddechów, zanim przy ósmym przełknięciu dobiegł by go cichutki plusk stopu ołowiu, który dopiero zanurkował by w rzece. Tylko, że tam gdzie ledwo sięgał wzrokiem nie było ciągnącej się w zygzakowatych kształtach rzeki. Tylko błyszcząca i pachnąca igliwiem posadzka, wyłożona niebieskimi płytkami. Po której przesuwały się jasne promyczki.

 

Klatka, w której przyszło być uwięzionym dla R. miała przystawioną(wyglądającą na stabilną) drabiną. Szerokość przeciętnego pokoju. Jej kraty pozwoliłby na przeciśnięcie się między nimi dla słonia, który nawet nie musiałby wciągać brzucha. Więc dlaczego R. proprostu z niej nie mógł uciec? Bowiem miał w sobie głęboko zakorzenioną urazą do wszelkiej maści drabin.

Gdy jako dziecko pewnego dnia lata, w czasie którego śłońce czule głaskało po głowie, zerwał się wiatr. Porywając czerwony latawiec z kolorowymi wstążkami. Dla R., który dostał go od babci, był to ostatni prezent jaki od niej dostał, zanim odeszła. R. miał pięć lat, nie zdołał utrzymać żyłki w małych, wilgotnych od potu dłoniach. Powiew niósł go jakiś czas, R biegł w szale za nim. Latawiec osiadł na dachu domu R. przy którym przystawiona była drabina. Drabina była stara, spróchniała, nadając się jedynie do spalenia. R. Wdrapał się na nią z wielkim wysiłkiem, pokonując każdy stopień ostrożnie. Chwycił latawiec za wstążki, wiatr znów zawiał silniej kołysząc drabiną. R. w ostatniej chwili nie zdołał złapać się zardzewiałej rynny. Drabina runęła razem z R na ziemie. Przygniatając go złamała mu obie ręce w kilku miejscach z przemieszczeniem. Wypaliło to w nim odrazą do drabin na całe życie. Więc, gdy tylko zbliżył się do drabiny zdeterminowany by po niej zejść, czuł dreszcz armii mrówek przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Spotęgowany przewracającym kości na wskroś bólem pod skórą rąk obraz cierpienia odpychał go od tego by zjeść z klatki. R. zaczął przeszukiwać kieszenie palta, które miał na sobie. Wyciągnął znalezioną we wewnętrznej kieszeni pękniętą lupe, które musiał omyłkowo zabrać z miejsca pracy. Zaczął się nią przyglądać dołowi. Ku swojej radości dostrzegł wesołych ludzi w przepięknych wieczorowych strojach, maskach karnawałowych. Kobiety na parkiecie w zwiewnych sukniach, tańczące w rytm żywej orkiestry. Przypominały ożywione gwiazdy przeplatające się ze sobą na tle niebie. Partnerujący im mężczyźni chłonęli od nich energią, samemu nabierając powabu. Pod ścianą od lewej stały stoły uginające się od przystawek, przysmaków i słodkich deserów. Stoły po prawej były niewyczerpanym źródłem schłodzonego alkoholu. R. zapragnął tym bardziej zejść i dołączyć się do zabawy. Zapragnął jak pani z niebieskimi piórami wpiętymi we włosy, objadać się torcikiem czekoladowym i czerpać z tego radość dziecka podjadającego łakocie przed kolacją , gdy nikt nie patrzy. Tysiąc wolt uderzało w jego serce, gdy tylko spojrzał na drabinę, “to takie głupie” rozpaczał. Nie mógł się przełamać. Wreszcie żal i gorycz R. wydostała się na powierzchnią, rozrywając eter. Darł się dziko i bardzo długo. Muzyka ucichła, a znią zastygł ruch na sali. Szampan w długich kieliszkach zmarszczył swe oblicze, niektóre kieliszki popękały. Po chwili podniósł się nerwowy szum wśród biesiadujących, którzy szukali źródła zamieszania. W końcu mężczyzna z sprawnym wzrokiem wskazał palcem ku sufitowi. R. bardzo chciał krzyknąć “POMOCY” lecz jego struny głosowe się nadwyrężyły, odmawiając wykonania rozkazu. Wtem ożywiony pojawiającą się nadzieją zaczął podskakiwać i wymachiwać by go ściągnięto. Wskazując na drabiną, klękając, składając ręce w błagalnym geście. Mijała minuta za minutą, krople potu coraz to szybciej zjeżdżały mu po czole, a siły na wymachy i wyskoki się kończyły. Opadł na kolana dysząc ciężko. Ludzie myśląć, żę ich pozdrawia tylko mu odmachiwali, mówiąc przy tym.

- Prawdziwy wariat, żeby się tam na górę wdrapać.- Stwierdziła pani mająca szafirowe piórka sterczące na głowie.

- Pewnie pijany, albo chcący się popisać przed znajomymi z pracy.- Dodał pan myślący tylko o tym jak znaleźć się z panią ze piórkami sam na sam.

- A może mu trzeba pomóc zejść?

- Jak wlazł sam to i niech zejdzie sam, pijaczyna patrzcie jaki czerwony na mordzie. Może wyjdziemy wspólnie na papieroska?- Kobieta, dopiero teraz spojrzała na twarz mężczyzny, którego profil był przeznaczony do bicia na monety.

-Ma pan rację, duszno tu nieco.- Wyszli we dwoje.

R. widząc, że pomoc nie nadchodzi i pewnie nie nadejdzie, w porywie frustracji poderwał się, powoli postawił stopy na stopniach drabiny, silnie ściskając jej boki. Powoli przesuwał się cal po calu ku dołowi, myśląc, że wszystko dobrze się skończy i wnet dołączy się do zabawy, nagle doznał napływu wspomnień, walących obuchem po głowie. Zacisnął powieki, nie mogąc zmusić ciało do najdrobniejszego ruchu. Członki stały się nieruchome i twarde jak słup wbity w ziemię. Zobaczył w myślach czerwony latawiec ze wstążkami płynący po niebie, przypominający jego z dzieciństwa, jednak inny. Większy, wydawałoby się zdolny by go unieść w przestworza i za jego pomocą wylądować gładko na niebieskich płytkach. Wyciągnął do niego ręce, by złapać kolorowe wstążki. Leciał długo, dłużej niż myślał, że będzie. Po tym jak wylądował, mimo wszystko widział ich z góry, coraz to mniejszych i odleglejszych.

 

KONIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Raven18 10.02.2020
    Szczerze miałem nadzieję na jakieś niekonwencjonalne zakończenie :/ no niestety

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania