Kartki

KARTKI

 

Warszawa. Ostatni dzień lipca.

Stoimy w długiej kolejce, aby wykupić wędliny na kartki. Na bilety - jak to mawiał elegancko pewien prezenter w dzienniku telewizyjnym - upoważniające do zakupu określonego towaru. Widocznie słowo „kartki” brzmiało zbyt kompromitująco. Ostatni dzień takiego handlu. Od jutra ma być tak zwane uwolnienie cen, zamrożonych przez peerelowskie władze na kilka lat. Nie będzie kartek, które jeszcze dzisiaj miętosimy w spoconych dłoniach. Będzie wolny rynek. A może wolnoamerykanka? Uczucie niepewności i bezradności. A nawet lęku. Jakie będą nowe ceny? Czy będzie dostatek żywności przy naszych zarobkach?

Ludzie zmęczeni. W kolejkach stoimy już ponad dziesięć lat. A mnie dodatkowo męczą skojarzenia polityczno-historyczne. W powietrzu, może to subiektywne, mgiełka jakiegoś nastroju trudnego do określenia. Szczególnego rodzaju, nieznana dotychczas, patriotyczna atmosfera załamująca się w kontekście fatalnej rzeczywistości. Jutro rocznica powstania warszawskiego. Na Placu Krasińskich kończą pomnik dla uczczenie tego faktu historycznego. Wreszcie można. Jutro będzie oficjalne i uroczyste odsłonięcie. Mówi się o tym na mieście. Z ulicy dobiegają do moich uszu słowa komentarza, że pomnik jest nieprawdziwy. Tam jest przedstawiona kobieta z dzieckiem na ręku schodząca do włazu kanalizacyjnego. To nieprawda, tak nie było. Kanałami przechodzili tylko żołnierze powstania. Cywilom wręcz nie było wolno. Mówi to kobieta bardzo pewna tego, co mówi. Czyżby uczestniczka powstania?

Stoimy w sklepie przy rogu ulic Nowy Świat i Wareckiej. Naprzeciwko wylotu ulicy Ordynackiej. Przez otwarte drzwi widać na bruku włazy kanalizacyjne. Z nich czterdzieści pięć lat temu wychodzili lub raczej wyłazili, wypełzali powstańcy ze Starówki. Czterdzieści pięć lat po tym wydarzeniu. Ogromne braki na rynku, kartki żywnościowe, potworne kolejki!

Kilka dni wcześniej w księgarni przy Alejach Jerozolimskich - niedaleko stąd, za rogiem Nowego Światu - kupiłem książkę kucharską pod znaczącym tytułem - „Co dzisiaj jeść i jak gotować” autorstwa M. Halskiej. Z karty tytułowej bije pośrednio okrutnym, ironicznym komentarzem: Rok wydania... 1942! Jest to wznowienie. Wydanie drugie. Nawet przejrzane i uzupełnione. Czy to wznowiono w roku 1942, czy obecnie? Nie piszą. Ze wstępu do książki wynika, że chodziło przede wszystkim o to, aby zastąpić droższe produkty tańszymi, produkty niedostępne – dostępnymi, realizując przy tym oszczędność opałową.

Dokąd myśmy zaszli?

Szczególnie natrętne są myśli z „gdybaniem”. I jedna: Gdyby powstanie zakończyło się pomyślnie, nie byłoby takich kolejek i kartek. Nie ma w niej nawet trybu przypuszczającego. Jest pewność.

Tłoczymy się w kolejce w irytującej rezygnacji, bo na hakach sklepowych pustki. Informacje o dostawie ciągle sprzeczne. A może już w ogóle nic nie przywiozą. Przyspieszą wolny rynek z dnia jutrzejszego. Przewrotnie jak zwykle. A może to już nie przewrotność, tylko wielka „szpara” między tym, co chcieliby, a tym, co mogą.

Sprzedawczynie coś tam tłumaczą. Mają być dostawy po sto kilogramów. Sto podzielone na dwa i pół, bo tyle kilogramów mięsa i wędlin wypada na przeciętną kartkę, to czterdzieści. Tyle osób dostanie swoją cząstkę na miesięczną wegetację. Jeżeli doliczymy osoby z przywilejami i niemało cwaniaków, to będziemy musieli czekać chyba na trzy dostawy.

Po głowie plącze mi się natrętnie zdanie wyczytane jeszcze w dzieciństwie z jakiegoś opisu napaści Brandenburczyków na osadę słowiańską: „I słychać było płacz dzieci, krzyk kobiet i przekleństwa walczących mężczyzn”. Dzieci już płaczą, bo kobiety ze swymi pociechami na rękach, uważając się za uprzywilejowane, parły na pierwsze miejsca w kolejce. Mówiono, że co sprytniejsze wypożyczały sobie dzieci nawzajem. Inne kobiety ostro się nie zgadzały z takimi przywilejami oraz praktykami i przeklinały przy tym lepiej niż mężczyźni. Mężczyźni na razie z ponurymi twarzami milczeli.

Przede mną i za mną różne fizjonomie. O, twarz chyba niespełna pięćdziesięcioletniej kobiety. Typowej histeryczki. Przesadny makijaż na bladej i chudej twarzy. Zaciśnięte, wąskie i sine usta niestarannie umalowane pomadką. Wzrok ostry, ale i trochę nieobecny. Coś tam wojowniczo wykrzykuje. W dłoniach portmonetka i kartki. Obok mnie, właśnie obok a nie w kolejce, stoi chyba cwaniaczek, wmawiający wszystkim dookoła, że tutaj stał od rana. Był najbardziej gadatliwy. Najwięcej on opowiadał: o armii kwantuńskiej, o zamachu na Kadafiego, o sterroryzowanym statku wycieczkowym, o możliwości lotu na Marsa. Wokół niego utworzył się krąg słuchaczy z kolejki. Była rozrywka. Za tę rozrywkę będzie później cwaniaczek żądać zapłaty - miejsca w kolejce.

Najczęstsze są jednak twarze zmęczone, pozornie spokojne, ale czujne i gotowe w każdej chwili do bezwzględnej walki o swoje prawa.

Pojawiła się wreszcie skromna dostawa. Tłum spryciarzy runął na lady. Osoby z kolejki odpierały jego natarcie, broniąc swoich wystanych miejsc. Rozległy się niesamowite wrzaski. Kobieta o twarzy histeryczki straciła zupełnie panowanie nad sobą. Dostała spazmów, z otwartej portmonetki w bezradnych i roztrzęsionych rękach wysypały się na podłogę pieniądze razem z kartkami. Dzięki pomocy młodej sąsiadki z kolejki, przy niespodziewanie wyrozumiałej aprobacie tłumu, nieprzytomna kobieta dostała swoją jałmużnę poza kolejnością. Z wielkim uznaniem pomyślałem wtedy o warszawiakach

Kolejka jak sprężyna wydłużała się i skracała konwulsyjnie. W zależności od liczby wciskających się w nią spryciarzy i osób uprzywilejowanych. Nie miałem wielkiej nadziei na realizację kartek.

Ale się udało.

Kiedy stwierdziłem, że jest to możliwe, zacząłem się niepokoić o sposób przechowania pięciu kilogramów wędlin. U syna na sublokatorce w Warszawie nie było lodówki. Własny dom był oddalony o setki kilometrów. Trzeba będzie żreć w bezsensowny sposób. Taka właśnie jest na ogół logika kartkowego handlu. Towaru jest mało, a do tego nie ma możliwości racjonalnego jego wykorzystania.

Na drugi dzień raniutko wstałem i ruszyłem podekscytowany na miasto. Sklep, w którym wczorajszym popołudniem „prasowaliśmy się” wiele godzin, był otwarty. Kupujących nie ma, bo na hakach pustki. Na półkach leżały jeszcze wczorajsze konserwy turystyczne z mielonką wieprzową. Nie pytałem o cenę. Bałem się odpowiedzi.

Ruszyłem w stronę Starówki. W kierunku przeciwnym do podziemnej trasy powstańców sprzed czterdziestu pięciu lat. Próbowałem „wyczuć” ich pod stopami, jakoś powiązać tamte dni z dzisiejszymi.

Po drodze mijam sklepy mięsne. Jedne zamknięte, inne bez wędlin. Plac Zamkowy. Dom, w którym mieszkał kompozytor Jarzębski; tablica pamiątkowa na ścianie. Obok sklep garmażeryjny. Wchodzę. Nie ma kolejki. Rzut oka na oszkloną ladę. Za szkłem leży pokaźny kawałek kiełbasy. Gruba w sztucznym flaku. W przekroju jak mielonka, trochę lepsza od mortadeli. Obok cena. Szybki rachunek. Porównanie do pensji.

I ulga. Nie jest jeszcze tak źle. Da się wytrzymać.

Kupiłem pół kilograma, mimo że w domu pięć. Chodziło o sprawdzenie „mechanizmów”. A nuż jest w tym jakieś szalbierstwo. Może to bujda, może sen.

Nie, wszystko działało poprawnie.

Wróciłem do syna z kiełbasą kupioną „normalnie”.

I w lepszym nastroju.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Canulas 01.03.2019
    Bardzo dobry kawałek tekstu. Podoba mi się. Szkoda, że z anonima, bo gdy spadnie, to przepadnie.
  • Bogumił 01.03.2019
    Hm, czegoś takiego bym nie wymyślił. Ale bardzo zgrabnie to napisane i tak realistycznie.
  • Wrotycz 01.03.2019
    Porządnie napisane, spoko lektura.
    Szczególnie mi się podoba uchwycenie momentu bezradności po zapowiedzi wycofania tych " biletów".
    Pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania