Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Karuzela

Widzi, jak kręci się niepowstrzymanie, a pęd, do spółki z późnowiosennym wietrzykiem, unosi kolorowe sukienki i faluje złote włosy. Błękit nieba, szarość muru. Stłumiony łoskot, ostry wystrzał, śmiech, radosny, niezmącony. Nie odrywa od niej oczu, nie może oderwać od niej oczu, ani nadziwić się tej błogiej wesołości, patrzy więc i patrzy, wodzi wzrokiem za obrotowym ruchem, zahipnotyzowana, trwa przy zimnym betonie, w którym maleńki otwór wpuszcza do środka to lepsze, świeższe powietrze. Błękit nieba, radosny, niezmącony śmiech, kolejny łoskot. Naraz się przebudza. Ciemno, śmierdzi wilgocią i zgnilizną. Wsparta na brudnych dłoniach, ostrożnie wstaje, stara się wybadać otoczenie, dojrzeć choćby wiązkę światła. Pierwsze kroki robi powoli, by nie dać o sobie znać, by nikogo ani nie spłoszyć, ani nie przywołać, bo nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, nigdy, nawet tutaj, ani nie zbudzić, jeśli kto zdoła w ogóle zasnąć. Ciemno, śmierdzi wilgocią i zgnilizną. Ponieważ pamięta drogę, wcale nie błądzi, wie, że za tamtą wnęką jest wyjście na zalane słońcem ulice, które pękają pod naporem fałd gruzów. Ale ono jest zbyt niebezpieczne, przez zwykłe mieszkanie. Słyszy bicie własnego serca, głęboko oddycha, na skórze czuje mdłą warstwę sadzy i kurzu. Na przemian krztusi się, dławi, kaszle i zatyka usta w obawie, że ich znajdą, że odkryją bunkier i że będzie po wszystkim. Ale nikt nie nadchodzi, dlatego raz po raz umyka od progu do progu, ku klapie, bo wejście pod ziemią zawalone, tyle że znowu się cofa, niepewna. Pusta przestrzeń pod niskim stropem, szelest kruszącego się sufitu. Pamięcią wraca do początku, do dnia, kiedy cichy alarm rozpoczął odwet, dzięki któremu mogła zacząć uciekać. Ale zaraz odpędza wspomnienia, bo wie, że uratować może ich jedynie niezmącone skupienie, a zgubić – chwila nieuwagi. Ciemno, cisza, coraz więcej wilgoci, zgnilizny i swądu. Nie ma prądu, wody i żywności. Ale i tak najbardziej boi się nastąpić na trupa. Ale tutaj nie powinno jeszcze być żadnych, bo my tu wszyscy, jak zjawy, nie potrafimy nawet umrzeć, bo tu jest nasz schron, o którym jeszcze nie wiedzą. Wiedzą tylko o zalanych słońcem ulicach, które bombardują, ostrzeliwują, palą. I ich boi się także, tych zbombardowanych, ostrzelanych i płonących ulic, na które musi w końcu wyjść, jeśli naprawdę chce uciec. Nie mówi jednak o tym nikomu, nikomu z niczego się nie zwierza, tak naprawdę to wcale nie mówi, tylko myśli. To jest jej język, to jest jej świat poza ciałem, jej obraz, jej terytorium. Myśl.

 

Ciemno, cicho. Nadstawia uszu, ale oprócz bicia własnego serca nie słyszy nic, tu wewnątrz przynajmniej chyba nikt jeszcze nie wstał. Nie chce się z nikim żegnać, dlatego pod wpływem impulsu kuca i wchodzi w tunel, tą otchłań, która dzień za dniem męczy ją swą złowieszczą bezdennością, nastręcza się, mami, łudzi. Teraz jest nawet niżej niż przedtem, bo – krzywo wykopany – łukiem wygina się w dół. Duszno, pot na czerwonym czole. Nie ma przy sobie nic, na wszelki wypadek wszystko, co miała, zakopała, chociaż sama nie wie, po co, skoro nie spodziewa się przeżyć. Nie wie też, co ją tak gna, czemu nie zostać i nie czekać tylko wyroku. Tak byłoby łatwiej, w gromadzie do tego, może wręcz lepiej po tylu tygodniach, miesiącach, latach. Bo przecież nie wróci tu i nie odkopie swych bezwartościowych skarbów, które tak zapobiegliwie utkwiła w ziemi. Barkami trze o chropowaty strop, krzyże łupią z bólu. Kości odwapnione, słabe, łamliwe. Ma wrażenie, że lada moment wszystkie je połamie i że zostanie tu już na zawsze, zgięta w pół, osierocona siedemnastolatka wyzbyta nadziei. Że w końcu wysadzą i Miłą, a ją, leżącą tu bez ruchu, zmiażdży osypujący się grunt. Dlatego przyspiesza kroku, zbliża się do klapy. Czuje już nawet spalenizny dziedzińca. Nie ma pomysłu, boi się. Koszmar jawą, dzień nocą. Strach, którego nigdy jeszcze nie doświadczyła. Śmierć, ogień, samotność. Wyciągnięte ręce mrowią, pod zamkniętymi powiekami kłuje biel czerni. Wreszcie uderza o twardy materiał. Jest na miejscu, tędy tu weszła. Kiedy dokładnie, ma zapisane w dzienniku. Bo, owszem, dziennik to jedyna rzecz, którą niesie, której nie może zostawić, zakopać, stracić. Sprawdza, czy jest bezpieczny pod dziurawym swetrem z najlichszej wełny, którym przehandlowała ubiegłej zimy dwie porcje zupy, bo wolała umrzeć z głodu niż zimna. Ma w nim każdy dzień i plan bunkra, wie więc, że może być zgubą tych, którzy zachowali dotąd zrządzeniem losu życie. Ale trzyma go pod pazuchą, jest na razie schowany, niedostępny, tajemny. Czuje, że dłużej nie da tak rady.

 

Koniec tunelu. Szczury kwiliły ponuro dokoła, ale do ich towarzystwa zdążyła się przyzwyczaić dawno temu. Właściwie, one wskazują drogę ku wyjściu, gdy się wychodzi, a gdy się wchodzi, prowadzą dalej w głąb. Są potężne. Raz jednego widziała w świetle zapałki. Przerażona, niemal krzyknęła. Ale nic nikomu złego nie robią, rzadko zbliżają się do żywych, raczej ich unikają, bo prawda jest taka, że boją się nas bardziej niż my ich, i tak nawzajem się siebie boimy, zamknięci w klatce, skazani na siebie sąsiedzi. Słyszy bicie własnego serca, głęboko oddycha, krztusi się, dławi, kaszle. Duszno, pot na czerwonym czole. Jest o krok od śmierci i ognia. Zalane słońcem ulice, fałdy gruzów, których tylko się domyśla, bo zdążyła wejść w ciemność, nim stłumionym łoskotem zaczęły nań zalegać, klapa. Pchnąć ją tylko, i jest się na zewnątrz. Ale jeden ledwie szmer, kamień o kamień, ułamek żelastwa, patyk, i ją mają. Im dłużej się zastanawia, im więcej możliwości śmierci widzi, tym bardziej chce z powrotem w głąb, w ciemno, w duszno, zgniliznę, swąd, wilgoć. Ryzyko, którego nie dostrzegała na górze, poczęło ją obezwładniać. Bo wcześniej widziała tylko szansę, powodzenie, życie, choć wcale ich nie czuła. Widziała, tak, ale nie czuła. Aż tu nagle ta klapa do śmierci albo do życia. Ryzyko, na które musi przystać, żeby ocalić skórę. Bez niego nie może na to liczyć. Musi, musi, musi. Musi wyjść. Jest o krok od ognia. Słyszy bicie własnego serca, głęboko oddycha, krztusi się, dławi, kaszle, boi, panicznie się boi. Ma siedemnaście lat, więc po prostu się boi. Każdy by się bał, nawet rabin, nawet prezes Judenratu. Aż tu nagle ona, dziewczyna, siedemnastolatka. Pociera lewe ramię prawą ręką. Nie jest jej zimno, tylko ma gęsią skórkę z nerwów. Może bandyta już wie, skąd wyjdzie, i czeka tuż za sekretnym przejściem, paląc papierosa. Przypomina sobie sen. Widzi, jak kręci się niepowstrzymanie, a pęd, do spółki z późnowiosennym wietrzykiem, unosi kolorowe sukienki i faluje złote włosy. Błękit nieba, szarość muru. Stłumiony łoskot, ostry wystrzał, śmiech, radosny, niezmącony. Nie odrywa od niej oczu, nie może oderwać od niej oczu, ani nadziwić się tej błogiej wesołości, patrzy więc i patrzy, wodzi wzrokiem za obrotowym ruchem, zahipnotyzowana, trwa przy zimnym betonie, w którym maleńki otwór wpuszcza do środka to lepsze, świeższe powietrze. Radosny, niezmącony śmiech, kolejny łoskot. Naraz, nieodwołalnie zdecydowana, pcha klapę. Jaskrawe światło kłuje, ale i ośmiela, no bo co może się zdarzyć w taką pogodę. Pusto i cicho. Jest południe, przecież oni też muszą odpocząć, przecież to, co tu robią, jest wyniszczające. Nadal pusto i cicho, oczy dokoła głowy. Rozgląda się lękliwie niczym wiewiórka, drży, głęboko oddycha, ale w porę się powstrzymuje, bo zza winkla wychodzi szturmowiec. Gdyby ruszyła w poprzek ulicy sekundy wcześniej, niechybnie by ją zdjął. Przyklejona wciąż do kruszącego się tynku, zamiera. Wie, czego chce, zna swój cel, słyszała nawet, albo i to się jej przyśniło, że niektórzy wyszli, przeszli na drugą stronę, ukryli się nie do znalezienia i dzięki temu przeżyją. Wie, że też tego chce, to ma za cel: wyżebrać u samej siebie przetrwanie. W swej młodzieńczej nieświadomości odkryła, że najwięcej zawsze i wszędzie zależy od niej. Oczy, uszy, ręce, nogi, zęby, usta. Narzędzia uciekinierki, złoża życia. Jej własne oczy, ręce, nogi, zęby, uszy i usta. Nie da im zniszczeć, nie da im zgnić, nie teraz, za młodu. Niech starość robi z nimi co chce, moja starość. Niech młodość dostarczy je starości, nie podda się, nie zdezerteruje jak tchórz. Nie jestem tchórz. Nie jest.

 

W matowym od brudu oknie kamienicy naprzeciw śledzi jego niespieszny chód. Twarz ma cały czas odwróconą, nie może jej zobaczyć. Ponieważ się oddala, ponieważ tej twarzy nie odwraca, ponieważ wreszcie znika, puszcza się biegiem Zamenhofa. Pot na czerwonym czole. Dyszy, opadła z sił, niedożywiona. Ale jest bliżej muru, choć droga wciąż daleka. Wie na pewno, że do bunkra nie ma powrotu, że teraz nie może zawrócić. Wcześniej nie miała nawet czasu przyjrzeć się Miłej, dlatego spogląda ostatni raz na budynek, w którym na tak długo znikła, który tak długo był jej domem, którego podwórze zawsze takie było gwarne. Wcale nie wygląda, jakbyśmy tam w środku czekali dzień po dniu, a oni o tym nie wiedzieli. Jest taka sama, jak ta, której matowe okno odbijało z trudem szturmowca. Ale nie ma czasu na widoki. Ruch się liczy, ku wyjściu. Nie może stać w miejscu, bo ją znajdą i wywiozą albo w najlepszym razie zastrzelą. Rozgląda się, panicznie boi. Strach jej nie opuszcza, żyje w nim nieprzerwanie, oswoiła go wręcz. Trzeba jej trzymać się blisko ścian, nisko przy piekącym podłożu, jak się da, wchodzić do ruin, szukać cieni w kątach niezajętych jeszcze pożarem. Dym w kolorze węgla rozrzedza błękit nieba, przyćmiewa słońce, którego promienie nie rozlewają się więcej po zawalonych fałdami gruzów ulicach, dezorientuje. Krztusi się, dławi, kaszle. Duszno, pot na czerwonym czole.

 

Nasłuchuje. Cicho, tylko żar skwierczy. Niewielu już tu zostało, a ci, którzy zostali, nadal się chowają, i to za nimi ten szturmowiec chodzi. Takich jak on zaś jest wielu, wystarczająco, by wyplenić robactwo do cna, co do jednego wykorzenić. Nagle dochodzi ją żargon, który nawet we śnie wywołuje dreszcze. Zdecydowana ruszyć dalej, zastyga. Najpierw głos, potem głosy. Pośród żargonu, który nawet we śnie wywołuje dreszcze, lament. Wraca powoli na róg i najostrożniej się wychyla. Widzi dwóch bandytów, tyłem. Oboje patrzą w dół. Jeden przytrzymuje przewieszony przez ramię karabin, drugi szarpie za włosy kobietę w brudnobiałej halce, która zdesperowanymi dłońmi próbuje zluzować uścisk, niczym skazana nierządnica wije się na żwirze, szurając oń gołymi stopami. Krzyk jest coraz rozpaczliwszy, coraz głośniejszy. Śmiech też. Drugi w końcu ją puszcza, pierwszy wymierza. Kobieta klęka, płacze, chlipie, błaga o litość, wznosi modlitwy, aż się zrywa i biegnie ku najbliższemu zagłębieniu. Pierwszy, niewzruszony, nie przestaje celować, miarowo podąża za nią lufą, po czym wypala, a ona pada z przeszytą czaszką. Na połamane pukle broczy krew. Ciszej, nawet żar nie skwierczy, jakby sam wstrzymał oddech i przyglądał się scenie. A potem trzeci bandyta wyłania się zza winkla i bez widocznego rozkazu miota w zwłoki ogniem. Nie może na to patrzeć, mimo że już dość się napatrzyła, ale i nie może przestać. Teraz wszyscy trzej, ramię w ramię, rechoczą. Dzięki Bogu nie wpadli na pomysł, żeby najpierw ją podpalić, a dopiero potem zastrzelić, albo w ogóle oszczędzić nabój. Ale to nie miało już znaczenia, ani że Boga, jakiegokolwiek, wspomniała nadaremno. Żar na powrót skwierczy wszędzie, jest duszno, pot ma na czerwonym czole, dyszy, płacze, wraca na drugą stronę, byle jak najdalej od tamtego. Chce też zostawić za sobą Umschlagplatz, bo tam jeszcze gorzej. Nie jest pewna najbliższego wyjścia, nie zna dzielnicy tak jak bandyci, nigdy nie szmuglowała, zawsze bała się wędrować, rzucać w oczy. Wolała siedzieć po cichu. Najdalej poszła na Bonifraterską, gdzie ją zobaczyła. Dlatego teraz ciągnie właśnie tam, choć nie pamięta drogi. Może wciąż się kręci, jakby nigdy nic, może jeszcze ją ujrzy, może – waha się, wzdraga własnych myśli – sama na nią wsiądę i poczuję wiatr we włosach. Przecież naprawdę ją widziałam. Inne dziewczynki się na niej kręciły. Może to tylko sen. Może to wszystko jest tylko złym snem, z którego zaraz się obudzę. Oprzytomniwszy, instynktownie kuca, wchodzi pod zadaszenie, łapie oddech. Znowu cisza, znowu usypiają naszą czujność. Wie, że nie może się jej poddać, że jeśli stanie, to uśnie, że ją wtedy schwytają, wyprowadzą na dziedziniec, jak tamtą niewinną nierządnicę, i zastrzelą albo spalą, albo – jak tamtą niewinną nierządnicę – i jedno, i drugie. Boi się, panicznie się tego boi. Niewyobrażalnie boi się spotkać bandytę. Nie samej śmierci, której nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, ale bandyty, który żargonem przywoła do siebie, szarpnie za rękaw i bez litości wystawi na słońce, by pod jego przyćmionymi czarnym dymem promieniami umarła, w wieku siedemnastu lat. Nie może wyrównać oddechu, krztusi się, nogi ma jak z waty. Wie, że nigdy już nie będzie się tak bała, wie, że nie przejdzie, że za następnym rogiem znajdzie bandytę, że ją złapią, wyrwą włosy, zgwałcą i zabiją. Nie wierzy dłużej, że komukolwiek udało się ukryć po drugiej stronie nie do znalezienia. Wie, że więcej nie zobaczy, jak kręci się niepowstrzymanie pod błękitnym niebem. Mur ją zwycięży, mur nigdzie jej nie puści, nie spęka, nie runie. Wie, że ten mur trwalszy jest od horacjańskiego spiżu, o którym nigdy nie czytała i o którym może już nie przeczytać. Zwłaszcza że eksplozja jest potężniejsza niż jakakolwiek dotychczas. Dociera do niej, że to synagoga pada. Nie ma więcej czasu, to miejsce zaraz zniknie, nie ma więcej czasu. Biegnie, nie oglądając się na boki, pot ma na ogorzałym czole. Bandyta musiał czekać w stróżówce na rogu. Gdy mija go, depcząc donośnie, zwinnie się wychyla i stara złapać ją za ramie. Wtem uświadamia sobie, że strach jest wyłącznie wyobrażeniem, że pryska, gdy się urzeczywistni. Wtedy strachu już nie ma, jest tylko ratowanie skóry, jest zapalenie płuc, jest sport. Nie zdąża nawet spojrzeć mu w twarz, słyszy jedynie, jak pędzi zażarcie, wyzywając żargonem, po czym się zatrzymuje. Wie, że musi uskoczyć, w przeciwnym razie upadnie jak tamta niewinna nierządnica. Dyszy, płacze, krzyczy bezgłośnie. Nim dochodzi ją wystrzał, jest już za drzwiami. Chce wymiotować, nabrzmiałe dłonie opiera o kolana. Ale od razu rusza dalej, bo nie może zostać w środku. Spali ją tu żywcem. Wystarczy, że przyciśnie guzik i do kości ją tu spali, albo zwoła do tego swojego kamrata, nieważne. Po prostu nie może zostać w środku. Przez witrynę na wysokości klatki schodowej wraca na płonące ulice. Może go tym zmyli, może zyska przynajmniej pół minuty. Nie ogląda się za siebie. To byłby największy błąd. Nie patrzy w tył. Ale znów jest tuż za nią, słyszy miarowy tupot. Nie ma pojęcia, dlaczego ją tak goni, zamiast do skutku próbować zatrzymać kulą. Ale to pewnie taka zagrywka. Detonacją na Tłomackiem pewnie chcieli wszystkie niedobitki wypłoszyć, zagonić na plac i masowo rozstrzelać. Dlatego mnie goni, dlatego tak o mnie zabiega. Nogi ma jak z waty, traci czucie w mięśniach, dłużej tak nie może. W końcu odważnie obraca głowę i w kilku niestrąconych szybach, jak w tamtej matowej od brudu, dostrzega zarys jego sylwetki. Wcale nie jest tak blisko, w tym ciężkim mundurze i w tych ciężkich butach brakuje mu kondycji, na tyle, że ponownie zwalnia i zaczyna mierzyć. Tym razem nie ma gdzie uciec. Odskakuje w lewo, gdy naciska spust, a potem w prawo, bo nie przestaje celować. Stoją teraz naprzeciw siebie. Z przeraźliwym grymasem i zmrużonym okiem kroczy w jej kierunku, a ona przywiera do ściany. Nie odrywając odeń wzroku, stara się pokaleczonymi dłońmi wymacać klamkę albo zdartymi podeszwami nastąpić na studzienkę. Bandyta zaczyna się uśmiechać, chyba gratuluje sobie pod nosem, cały czas ma ją na muszce. Dzieli ich ledwie kilka kroków. Nic nie słyszy, nic nie widzi. Czuje powiew, który faluje włosy. Przypomina sobie sen. Ponad głowami błękit nieba zastępuje coraz czarniejszy dym, który niepostrzeżenie ich rozdziela. Bez namysłu sięga po kamień, o który się potyka, i ucieka. Nie ma procy, ale wie, co z nim w razie konieczności zrobić. O tym akurat czytała i słuchała, u babci w Miedzeszynie, tym innym świecie bez swądu, wilgoci, zgnilizny i czarnego dymu. Kiedyś trzymała książki, kiedyś uczyła się rozumieć, co w nich pisze. Ciemno wszędzie, ani śladu po bandycie, szczypie ją pod powiekami.

 

Zgubiona, przystaje i ściera z czerwonego czoła pot. Głód, którego nie czuje, młodość, której nie zazna. Nie widzi, nie marzy, nie myśli nawet, tylko żałuje, że nigdy nie szmuglowała, że zawsze bała się wędrować i rzucać w oczy, bo gdyby była szmuglowała i dawała rzucać się w oczy, to by nie miała teraz problemu z wyjściem, to by wiedziała, którą szczeliną na wolność. Nigdy też tak jej nie ulżyło, jak na myśl o braku rodziny, na którą musiałaby baczyć, o którą się martwić; że nikt nie zginął w jej obecności; że nie patrzyła na niczyje ciało bez życia; że po prostu wszyscy zniknęli, porwani za bety na rampę, skąd w wiadomym kierunku i celu. A ponieważ tego nie widziała, było jej łatwiej znieść stratę. Po prostu zniknęli, po prostu ich nie ma. Nie przeżywa tego, ślad po nich został suchy i czysty, ślad pamięci, niezatarty, ale bez jątrzącej się rany. Jest więc sama, o siebie tylko musi dbać, egoistka, buntowniczka, uciekinierka. Droga przed nią podejrzanie pusta i coraz cichsza. Tyle że wcale jej to nie uspokaja, bo nieprzerwanie czuje czyhającą za plecami groźbę, bo nie pamięta, którędy do karuzeli. Dym zalega coraz gęstszy, coraz czarniejszy. Ściska dziennik, traci oddech, panicznie się boi.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • jolka_ka 15.07.2019
    Załóż Pan konto ;)
    Długie, ale całkiem całkiem w moim guście.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania