Poprzednie częściKolekcjoner Dusz - Cz.1

Kolekcjoner Dusz - Cz.9

Minął tydzień od masakry miasta.

 

Wieść rozeszła się na wszystkie strony znanego świata.

Wszystkie drogi do puszczy zostały zamknięte, a wsie opuszczone. Niektóre były dość uparte, ale jedno moje pojawienie się na skraju lasu i zaklikanie szczękami z zasady wystarczyło by całe wsie opustoszały.

 

Nie ukrywałem się. Chciałem być zauważany. Choć już nikogo nie atakowałem, jeśli oczywiście sami mnie nie zaatakowali.

Stawałem na drodze karawanom kupieckim i samą moją obecnością sprawiałem że najchciwsi z nich, zawracali wozy i wybierali okrężną i znacznie kosztowniejszą trasę w zamian za swe marne życia.

Pobliscy lordowie i hrabiowie wysyłali na mnie drużyny łowców i najemników.

Większość z nich miała cenne informacje i umiejętności – więc dodawałem ich dusze do mej kolekcji, ci jednak którzy byli nic nie warci, kończyli jako ostrzeżenia, nabite na konary drzew wzdłuż mego terytorium.

 

Od czasu do czasu zapuszczałem się poza granice mego królestwa.

Jednego razu podszedłem aż pod kamienne mury pobliskiego miasta.

Stałem dokładnie dwieście metrów przed główną bramą, przez cały długi dzień, nie ruszając się o krok. Mimo że miasto miało potężny garnizon, strach spowodował że bramy miasta nie zostały otwarte tamtego dnia.

 

Oto mi chodziło. Wprowadzić strach i terror. Stać się legendą, bajką do straszenia dzieci, złowrogą pieśnią, symbolem rytuału, bóstwem. Wszystko to było przynętą na większą zdobycz.

Dziwiłem się memu postępowaniu. Przecież niedawno byłem jeszcze człowiekiem, a jednak się zmieniłem, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Może nawet mentalnie.

 

Z nowymi umiejętnościami zdobyłem umiejętność patrzenia wskroś czasu i przestrzeni. Widziałem więcej niż ktokolwiek mógłby podejrzewać, choć nie widziałem wszystkiego.

Widziałem zarówno własny pogrzeb, jak i Napoleona, widziałem galaktyczne Imperia, oraz żywoty chłopów, widziałem piękno wiary, oraz jej zdradziecki ogień, widziałem przedstawicieli destrukcji, oraz kreacji, potęgi pragnące miejsca pod słońcem, jak i monstra pożerające światy.

Miliony światów i miliony lat – to byłem w stanie zobaczyć, choć nie w całości, tylko fragmenty, obrazy, zapachy, dźwięki.

Wiedziałem że i ten świat zmierza ku tragicznemu wirowi samo destrukcji, a Ja nie miałem zamiaru do tego dopuścić.

 

Drugiego tygodnia po masakrze moja ofiara wpadła w mą sieć.

 

Niewielka armia, dowodzona przez przyjaciela „Bohatera” generała Tytusa, wyruszyła by mnie zabić, lub pochwycić.

Pięć setek dusz i to doświadczonych, zarówno magów jak i żołnierzy.

Widziałem jak ustawili się w szyku przed puszczą z zamiarem znalezienia i pokonania mnie. Jako władca Puszczy nie miałem zamiaru być nie uprzejmy. W momencie kiedy mieli ruszyć wysunąłem się z lasu i stanąłem na jego granicy.

Pozwoliłem bym zapadł im w pamięci.

Byłem zaskoczony, lecz żaden z nich nie uciekł, czy nie poczuł strachu. Trudno się dziwić, byli to weterani, walczyli z Bohaterem ramię w ramię z większymi potwornościami niż Ja.

Każdy z nich byłby wspaniałym dodatkiem do mej kolekcji. Każdy bez wyjątku był czystą, śnieżnobiałą perłą odwagi z niewielkim dodatkiem złotego honoru.

Czułem nawet lekki żal, że nie planowałem ich zabić…

Przynajmniej na razie.

 

Zaklikałem szczękami i schowałem się w lesie. Bez pośpiechu ruszyłem na moją niewielką wysepkę, gdzie postanowiłem na nich poczekać. Mimo wszystko byli oni kluczem, jaki miałem zamiar użyć by otworzyć stojące przede mną drzwi.

 

Siedziałem na mej wyspie obracając w palcach perłę z duszą Brutusa – przywódcy bandytów. Upewniałem się że perła jest czysta i lśni tak jak powinna. Ogniem nienawiści, rozpaczy, gwałtu i złamanego serca. Brutus nie był złym człowiekiem na początku, nikt nie jest, ale terror, strach, śmierć, zmieniły go. Był dość podobny do mnie. Człowiek nie wierzący w żaden system, żadnego Boga, żadnego króla, żadnego idealistę. Był realistą. Parszywym, ale mimo wszystko realistą.

Bardzo ceniłem sobie jego duszę. To ona jako ostatnia ugięła się pod moją wolą. Teraz, będąc częścią mej świadomości był bardzo pomocny w opanowaniu mego własnego człowieczeństwa.

 

Zaklikałem szczękami i „odezwałem” się do umysłów żołnierzy którzy już zdążyli mnie otoczyć.

- Byłbym wdzięczny gdybyście przestawali się ukrywać, jest to naprawdę żałosne, widzę i słyszę was tak czy inaczej.

 

Czekałem.

 

Po chwili na granicy jeziorka ustawił się krąg tarczowników. Mieli płytowe zbroje, szerokie tarcze i włócznie w dłoniach, na tarczach widniał symbol królewskiego gryfa.

Ich dowódca Tytus de Feared wystąpił przed szereg.

- Nazywam się Tytus de Feared! – Zakrzyknął. – Jestem generałem jego wysokości króla Felicjana de Rela, króla królestwa Re-zerii!

 

Powoli schowałem klejnot pod jedną z płytek odwłoku i ponownie „przemówiłem”.

- Wiem kim jesteś Tytusie de Feared – oznajmiłem. – Muszę przyznać że Ty i twoi ludzie mi zaimponowali. Nie czujecie strachu, nawet kiedy jesteście tak blisko. Choć trudno się dziwić, wasz ekwipunek jest przesycony magią, to dlatego moja złowroga aura nie burzy waszego spokoju. Przybyliście przygotowani, jestem jednak ciekawy, na co?

Zaklikałem szczękami i uniosłem się lekko. Czekałem. Tytus odpowiedział.

- Szerzysz terror i śmierć. Przybyliśmy cię zabić lub pojmać.

- Pojmać? A to ciekawe – udałem zdziwienie. – Czemu chcielibyście mnie pojmać?

Nastała chwila milczenia.

- Ponieważ nikt nigdy nie widział monstrum takiego jak Ty – oznajmił Tytus mierząc we mnie mieczem. – A skoro jesteś rozumny, to może sam nam to powiesz.

 

Zaklikałem szczękami zadowolony. Ciekawy ten Tytus, nie traci zimnej krwi, nawet rozmawiając z potworem. Fascynujący człowiek. Możliwe że szalenie odważny, albo szalenie głupi.

- Czym jestem, ci nie zdradzę, bo nawet to jest dla mnie tajemnicą – oznajmiłem zaskakując wszystkich. – Choć jestem pewny że ktoś nada jakąś nazwę monstrum takiemu jak Ja.

- Nie wiesz czym jesteś? – Niedowierzał Tytus.

Zaklikałem szczękami i odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

- Czy człowiek kiedy się rodzi, wie że jest człowiekiem? Nie, to jego rodzice informują go że jest człowiekiem, sam jeden, wie jedynie że jest istotą, że myśli i że żyje. Niestety kiedy się narodziłem, nie było nikogo kto by mi powiedział Czym jestem, jeśli jednak pragniesz, podam ci swe imię.

- Posiadasz je?

- Zdobywając świadomość, pragniesz indywidualności, a poznając i pożerając ludzi, dowiedziałem się że imię właśnie to zapewnia. Właśnie dlatego zdecydowałem się nadać sobie imię.

Znów milczałem. Tytus zastanawiał się przez chwilę i w końcu zapytał.

- Jak ono brzmi?

 

- Cartaphilus…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • krajew34 24.09.2018
    Powiem ci, że nawet nie wiedziałem kiedy skończyłem czytać ten rozdział, wciągnęło mnie bardziej niż myślałem
  • Kapelusznik 24.09.2018
    Dzięki
    Jutro kolejna część :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania