Koło fortuny

.

Usiadłem w tramwaju na siedzeniu miękkim jak aksamit. Szybko jednak wstałem gnany moralną powinnością ustąpienia miejsca starszej pani stojącej nade mną – jak mi mi się wtedy wydawało – z dużym wysiłkiem. Sapała jak lokomotywa z wiersza Tuwima. Posturą przypominała mamuta z bajki pod tytułem „Epoka lodowcowa”. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że podłoga tramwaju skrzypi pod jej naporem. Przeczucie zbliżającej się katastrofy zmusiło mnie do rychłego ustąpienia miejsca

– Chociaż chyba to ustąpienie miejsca i tak za wiele nie da – pomyślałem wtedy uświadamiając sobie beznadziejność tej katastroficznej sytuacji – tramwaj pod tą panią, jak ma się rozlecieć, to rozleci się tak czy inaczej i nie będzie miało znaczenia czy będzie siedziała czy będzie stała. – Ale wstanę – podjąłem męską i dżentelmeńską decyzję – chociaż oszczędzę pani wysiłków stania w chyboczącym się i chroboczącym tramwaju.

Ustępując miejsca chyba wstałem za szybko, bo jak tylko wstałem, to tak mi się zakołowało w głowie, że upadłem z tego zakołowania na podłogę. Starsza pani popatrzyła na mnie rozczulonym wzrokiem mówiąc: Nie nie, niech pan siedzi, na następnym przystanku wysiadam. Patrząc na nią z poziomu podłogi wydała mi się jeszcze większą kobietą niż była w rzeczywistości.

Też miałem w sumie na następnym przystanku wysiąść. Ale nie wysiadłem. Postanowiłem za to wysiąść trzy przystanki dalej, tam gdzie jest pogotowie, bo upadając na podłogę rozbiłem sobie głowę o pedał roweru przewożonego przez gościa czarnych w trampkach, spodniach w kolorze cytryny i białej koszulce z czerwonym napisem:

„Fortuna kołem się toczy. Rower jest lepszy – toczy się dwoma.”

Moje koło fortuny tamtego ranka wylosowało rozbity łeb, z którego krew się lała strumieniami.

 

Strumienie krwi nie uchroniły mnie przed atakiem kanara chcącego mi wcisnąć mandat za jazdę bez ważnego biletu, którego czas się skończył tam, gdzie miałem planowo wysiąść. Był nieczuły na moją zakrwawioną głowę. Widząc nieważny już bilet zażądał dokumentów celem ustalenia danych.

– Litości trochę – błagałem wyjąco – jak to tak można?

– Dokąd pan jedzie? – zapytał się patrząc na mnie, jak na bohatera wojennego, który właśnie oberwał odłamkiem pocisku w głowę.

– Do centrum krwiodawstwa, ale chyba już dziś oddałem wystarczająco dużo krwi – odpowiedziałem pokazując na krwawą plamę na podłodze tramwaju – teraz jadę na pogotowie.

– To ja proszę pana – odpowiedział – za tą szlachetność, bo oddawanie krwi, to czyn szlachetny, anuluje panu mandat.

Dziękuję!!! – odpowiedziałem z radością – po czym umarłem z wykrwawienia.

Średnia ocena: 2.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Marian 20.02.2019
    Niezłe.
    Są dwa błedy:
    1. "wzrokiem mówiąc: Nie nie, niech pan siedzi, na następnym przystanku wysiadam."
    Powinni być: "wzrokiem mówiąc:
    - Nie nie, niech pan siedzi, na następnym przystanku wysiadam."
    2. "gościa czarnych w trampkach"
    Powinno być: "gościa w czarnych trampkach"
    Generalnie, dobrze jest przeczytać uważnie tekst przed publikacją.
  • ART 13.03.2019
    Witam.
    Strasznie dziwny tekst. Trochę powtórzeń, trochę błędów. Sens opowieści też gdzieś mi ginie po drodze. Aż trudno coś więcej napisać. Daję 2/5 na zachętę i poprawienie błędów.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania