Poprzednie częściKorreadan - Prolog

Korreadan - Rozdział 1.2. O sile męskiej przyjaźni

— Daren! — wydusił z siebie kapitan wojowników, widząc swego druha, który trzymał ostrze przy gardle żołnierza. — Daj spokój, schowaj miecz.

 

Chwilę to trwało, nim Therwill poukładał sobie w głowie, jakie kłopoty jego przyjaciele mogli na siebie właśnie sprowadzić. A oddział jego butny, zaraz to już do napaści kolejnej się zbierał. Palce zaciskali na rękojeściach, chrząkali i głowy przekrzywiali. Wiatr zaś szeptał im do uszu zachętę do jatki, zapach krwi i łajna przypominał, że duch w nich się burzy. Nieważne, czy to walka z bandą orczą, czy awantura o honor. Liczyło się, że przyjaciele poszli obić mordy takim kundlom. Żaden też prócz Elreda i ich dowódcy nie myślał, że na hetmana samego Daren z Remką się przeto rzucili. Upojeni jakoby wściekłością, za obrazę z ust owego wojownika, doskoczyli swych pobratymców i sukno w barwie wina darli na zbroi tamtego. A krzyk zduszony i uderzenia bolesne, jakie z uciskanej piersi mężczyzny się wydobywały, jeszcze większą uciechą wojowników napawały.

 

— Psie zdradziecki! — wołał Remka. — A żeby cię mrok pochłonął! — krzyczał i wymierzył kolejną pięść z determinacją.

 

Daren za to wciąż, mimo rozkazu Therwilla, trzymał swój miecz blisko gardła katowanego mężczyzny. Przyglądał mu się z nieznaną sobie do tej pory zawziętością, jakby obraza, na jaką pozwolił sobie tamten, była mu bluźnierstwem najgorszym. Krew sączyła się z rany na skroni i mieszała się z błotem, kiedy głowa i tułów mężczyzny orały ziemię.

 

— Za łachudrę mnie masz, mówiłeś? — cedził przez zęby, przekładając w dłonie rękojeść ostrza. Błysnęły ćwieki na jego skórzanym mankiecie. — Parszywe to czasy, kiedy nie ceni się rodowej krwi.

 

Wyprostował się i splunął na ziemię. Na chwilę się opamiętał, jakoby mu czujność i rozsądek wróciły i sam zrozumiał, jakich kłopotów się nabawił. Widząc jednak, jak się kompania rzuciła na nieprzyjaznego im wojownika, zjeżył mu się głos na głowie

Za nimi wszczęło się zamieszanie, a w niebo unosiły się i jęki waleczne, i piski panien, które trwodze tej się przypatrywały. Stały przy palenisku we trzy, trzymając się mocno za dłonie. Tahira oddech wstrzymywała i wypuszczała z piersi powoli. Wpatrzona w punkt jeden, gdzie jej brat stał, niczym mantrę powtarzała szeptem prośbę, aby się opamiętał. Z każdą sekundą martwiła się coraz bardziej, że krzywda jakaś mu się stanie. Druga panna krzyczała wniebogłosy, by przestali, bo problemów sobie narobią, ale nikt z obecnych na te wrzaski uwagi nie zwracał. Nina zaś tylko pobladła, ścisnęła dłonie obu dziewcząt i w myślach prosiła, aby jej ukochany sam tej burzy nie dał się porwać. Przed oczami miała już obraz srogi, gdzie Therwill pada na trawę raniony przypadkiem i jeśli bogowie nie będą łaskawi, może i umrze przez głupotę własnych kamratów. Spojrzała na niego błagalnie, jakby chciała na nim wymusić, by się do sprzeczki tej nie mieszał.

 

— Therwill ich powstrzyma — rzekła cicho, jakby samą siebie chciała zapewnić. — Nie pozwoli im na większą burdę.

— Oby, moja droga, obyś miała rację — odpowiedziała na to Tahira z westchnieniem i obie teraz śledziły kapitana.

 

Ten zaś wahał się jeszcze, czy rzucić się do swych kamratów i odżegnać ich od bitki, czy też może czekać, aż ci zamęczą pędraka. Spojrzał niepewnie po reszcie wojowników, ale widząc, że i oni gotowi by ruszyć, westchnął ciężko i zrobił krok w stronę przyjaciół. W głowie mu jednak wciąż myśl krążyła, że ryzykuje. Wszak hetman miał rację. Therwill był jedynie synem młynarza, któremu szczęście sprzyjało od narodzin. Choć teraz sądził, że kompanię miał pechową i za jakiś błąd młodości, mu za karę takich towarzyszy zesłano. Jednakże, jeśli i on zbrojnie przeciw hetmanowi wystąpi, przyjdzie mu przed królewską gwardię się stawić i z czynów nieprzemyślanych się tłumaczyć. Gdyby miał nazwisko, sprawę dałoby się pod dywan zamieść i skończyłoby się jedynie na żartach, kto komu mocniej gardę obił.

Jako zwykły żołnierz z ludu, bez rodziny, wychowany przez zielarkę z Południa, nie mógł liczyć na ułaskawienie.

Westchnął ponownie, głową pokręcił. Nie zatrzyma już bandy mołojców, a uciekać od przyjaciół nie przystoi.

Tymczasem drugi, który towarzyszył zaatakowanemu, patrzył jeno z niepokojem, ale by pomóc, nie ruszył. Póki stał z boku, słowem się nie wtrącał, był nawet bezpieczny. Cofnął się o krok i spojrzawszy ku polanie, gdzie pozostali z jego oddziału zaczęli żywo przyglądać się zdarzeniom, niepostrzeżenie oddalił się z miejsca bójki. Nogami przebierał chyżo, aż kurzyło za nim, i poleciał wezwać straż, z którą wcześniej przebywał na polu.

 

— Biją hetmana! — wołał, ale głos mu w gardle grzązł. — W łyka go wezmą! Pomóżcie!

 

Tamci zaś wnet pojęli, co się zadziać musiało i z miejsc powstali, tworząc obraz tłuszczy rozzłoszczonej. Straszliwie wyglądali, gdy z uniesionymi rękoma biegli na wprost, ryczeli srogo i oręże w dłoniach dzierżyli. Gotowali się w sobie, wszak rasą byli narwaną. A że nieco ponad dziesiątka ich poszła, sądzili więc, że przewagę mają i szybko zastraszą oddział Therwilla. I kiedy tak tabun mołojców stanął twarzą w twarz z wojownikami, nie było sposobności, aby zaniechać rękoczynów.

Popołudniowe słońce oblało walczących, którzy ze swoistą dla siebie fantazją miecze ku górze wznosili i z łoskotem je na tarcze nieprzyjaciół zrzucali. Świst i zgrzyt stali niósł się przeraźliwie, a towarzyszyły tym dźwiękom jęki straszne i okrzyki bitewne. Wtem też znienacka huk samopałów wstrząsnął wszystkimi i Therwill zrozumiał, że niegroźna sprzeczka zamieniła się już w ponury bandytyzm obu stron. Remka łoił tych, co dosięgnął, Fandi wirował pomiędzy zbójami i tylko jego rudy lok raz po raz kapitanowi przed oczami błysnął. Mohir stał nieco z boku z dumnie piersią wypiętą i niczym jaśnie pan jakiś przerzucał swoją klingę między dłońmi i ciosy zadawał. Nawet Andres odrzucił swój strach i niepewnie, czasem nawet niewprawnie przyłożył to jednemu, to drugiemu.

Sam jednak oberwał kilka razy i strużka krwi spływała mu z nosa.

 

— Nie szkoda ci ładnej buzi, Therwillu? Do wesela się nie zagoi — zaśmiał się Daren, gdy obaczył, że dowódca dzierży miecz i rękojeścią uderzył jednego z wojowników w kark.

— Szkoda mi twojej głowy, przyjacielu — odrzekł mu tylko i wygiął się do tyłu, by uniknąć trafienia kamieniem.

 

Rozejrzał się. W zamęcie dostrzegł, jak dziewczęta lękliwie stoją przy palenisku. Nie mógł Ninie pozwolić, by dłużej się przyglądała tym kłopotom. Nie dla niej widok spoconych i umorusanych błotem i krwią ciał wojowników, którzy mają więcej honoru niż rozumu. Za to oblicze ukochanej rozpraszało go wielce i strach mu w serce zaglądał, że tłuszcza rozzłoszczona zaraz i do panien doskoczy.

 

— Nina! Odejdź stąd! Uciekajcie! — zawołał, wierząc, że młoda wojowniczka posłucha. — Chodu! — dodał, widząc, że panna nie drgnęła i tylko z obłąkaniem jakimś oczyma strzelała.

 

Zwrócił się jednak w środek zamieszania i zamachnął się mieczem. Nim sam wymierzył cios, poczuł tępy ból w prawym boku. Był on na tyle silny, że upadł na kolana i oczy mu na chwilę jakby mgłą zaszły. Uniósł głowę w górę i ujrzał przed sobą masę ruchliwą i ciemną, która nad nim się nachylała, trzymając gruby kij. Czuł oddech ciepły, nierówny i warkot z krzywionej przegrody nosowej.

 

— I na co ci było, waćpan, jatkę wszczynać? — usłyszał znajomy już głos. — Mówiłem, żeś łachudra i drużyna twoja to garść psubratów.

— Lepsze z nas łachudry, niż z ciebie wojownik — odparł mu Therwill i zwrócił ku niemu wzrok rozsierdzony. — Bij nas, oskarż o napaść, ale król kiedyś się dowie, że knujecie z Południem. — I splunął na ziemię.

 

Wojownik, na którego wcześniej rzucili się Remka i Daren, teraz stał nad Therwillem, wyraz zaś jego zakrwawionego lica przypominał wściekłego watażkę, chęcią zemsty przepełnionego. Pomyślał sobie kapitan, że ten wyglądał jako upiór straszny, ale więcej go postawa mężczyzny bawiła, niźli strachu napędzała. Zdusił w sobie chęć zaśmiania się z niego i zacisnął palce na rękojeści swego miecza, wyczekując chwili, aż wojownik zbliży się nadto.

Ten zaś podniecał się coraz bardziej. Oczy mu teraz ogniem zapłonęły, krew do policzków napłynęła i czerwony zrobił się na twarzy, choć powiekę jedną już miał spuchniętą i skroń rozciętą. Zdawało się, że gniew w nim tak wielki się burzy, aż rozum tracił całkowicie.

 

— Może i się dowie, ale wpierw za ten basarunek na mnie, na hetmana wojsk północnych, Rogeretha z Gandellonów, przyjdzie wam może nawet i na szafot pójść — parsknął i rozkoszował się zrazu swoją ripostą. — Zuchwale sobie ze mną pogrywasz, Therwillu z młyna. Myślisz, że król ci uwierzy, kiedy się dowie, żeś się z hołotą rzucił na wyższego rangą? Mniejsza z tobą, zbyt ja potężny i ważny jestem, co by się psem cherlawym przejmować. Ale zniewaga, to zniewaga. Nic mi po niej, ale sam zważ — urwał na chwilę i z szelmowskim uśmiechem spojrzał na swój oddział. — Co powiedzą inni żołnierze, kiedy ja odpuszczę?

— Żeś zrozumiał, że nie warto zadzierać z moją kompanią, jeśli nie chcesz rzyci mieć obitej — odrzekł mu Therwill ze spokojem.

Rogereth zapieklił się w sobie na moment, ale zaraz też powagę przybrał i kontynuował.

— Oni by wszyscy poszli za Willhartem, gdyby się tylko ujawnił, że chodzi wśród żywych. Jedyny ze swojej dynastii, który odziedziczył charakter. W ogień by horda cała za nim skoczyła. Jeśli więc ja, ukorzę się przed żołnierzem bez nazwiska, odstąpią od mojej komendy i jego wypatrywać będą. A na to, nie pozwolę, choćbyś miał tu nie dziesiątkę, a dwudziestkę, czy nawet trzydziestkę mołojców. Jestem Gandellonem i jeszcze dziś zapłacisz za ten wyskok! — krzyknął.

 

Therwill jednak odpowiedzieć nie zdążył. Padł jak głaz, kiedy tamten mu żerdzią głowę zdzielił. W ostatniej chwili, nim przed oczami mu ciemność stanęła, dostrzegł, jak Tahira przytrzymuję Ninę przed rzuceniem się w stronę walczących.

— Uciekaj, miłości — wymamrotał rozedrgany rozpaczą i stracił przytomność.

 

Upadek ten zobaczył też Daren i jeszcze większa wściekłość w nim urosła. Zawył niczym zwierze ranione i rozjuszony podbiegł do swego przyjaciela, przeklinając w myślach, że wszyscy dali się porwać tej burdzie. "Niechże bogowie mu sił dodadzą i pamięci odbiorą, co by na mnie się nie zeźlił, że to moja wina" przeszło mu po głowie, kiedy przykląkł nad Therwillem. Poluzował mu kołnierz i przyłożywszy palce na szyję przy krtani, odetchnął z ulgą, gdy wyczuł puls.

 

— Nie dasz się tak łatwo sieknąć, przyjacielu — stwierdził z uśmiechem. — Ale głowa będzie cię bolała. Remka! — zawołał, odwracając się w bok. — Musimy zabrać stąd kapitana, co by mu większa krzywda się nie stała!

 

Naonczas, Brand, co elfim wzrokiem i słuchem się szczycił, głowę pomiędzy bijącymi się wytknął i na pole spojrzał. Zaniepokoił go ruch z oddali i przyjrzawszy mu się lepiej, zaraz też krzyknął:

 

— Straż! Straż biegnie! Zaprzestańcie!

Wojownicy zrazu nie zareagowali na jego słowa, toteż zdenerwował się na to Brand jeszcze bardziej. Brodą poruszył, miecz za pas schował i złapawszy za fraki Fandiego, który właśnie przerzucił innego przez ramię, zawołał do niego:

— Złapią nas! To gwardia królewska!

 

Zielone oczy Fandiego błysnęły lękiem.

Spodziewali się wszyscy, że takie może być zakończenie owej burdy, jednakże liczyli na pomyślność i sprawiedliwość po ich stronie. Brand szybko ocenił sytuację. Dowódca bezwładny, Daren był przy nim, Mohir, Andres i Elred i tak się słabo trzymali w tej bójce. Przeciwnik zaś napastował ich z pełną mocą i szybko jatki nie skończą. Straży się nie wystraszą, prawdą będzie, jak ogłoszą, że Daren i Remka ich pierwsi zaatakowali. Uciekać? Hańba by to była. Należałoby sposób jakiś znaleźć, aby tamtych przepędzić, gniew zagasić i hałastrę pokonać. Nic mu jednak do głowy nie przychodziło.

Więcej jednak rozumu miał Remka, chociaż, uznano, że to nie mądrość była, a szaleństwo. Wydostawszy się z zawieruchy niemal bezszelestnie, gdy z Darenem wyciągnęli swego kapitana, zauważył proch strzelniczy, który leżał na skórze przy ich obozie. Ciemny pył, iskrzący się w blasku niedalekiego ogniska, zdawał się wojownikowi podszeptywać pomysł zgoła ciekawy i zarazem straszny. Zaszumiało mu w głowie egzaltacją i myśl mu nawet nie przeszła, że może jego zamiar szkód narobi więcej. Odgarnął z czoła kasztanowy pukiel, który opadł w emocjach i pochylił się do Darena.

 

— Odsuń się — polecił i okiem mrugnął jednym zawadiacko.

— Przeto Therwilla chcę ocucić.

— To zrób to nieco dalej, druhu, bo tu zaraz pogrom będzie! — ostrzegł Remka i popędził w stronę paleniska, aż się kurzyło za nim.

 

Przyjaciel nie miał zamiaru zastanawiać nad słowami niższego kamrata. Spojrzał jeno podejrzliwe, ale zaraz też potrząsnął ramionami nieprzytomnego kapitana. Pomiędzy czarnymi kłakami zauważył strugę świeżej krwi, która niepokojem go napełniła. Nie mógł ocenić, jak duża była rana w tym błocie, ale póki oddech wyczuwał, był dobrej myśli. Wsunął więc dłoń z boku, pod kolczugę przyjaciela, gdzie widział kilka wyłamanych metalowych oczek, ocenić pragnąc, czy krew się i stamtąd nie sączy. Poczuł wtem zapach miły, który lawendę mu przypominał. Uniósł wzrok, a oczom jego ukazał się widok panny dorodnej o puklach brązowych i spojrzeniu pełnym cierpienia, jakim to obdarzała wojowników.

 

— Żyje? — zapytała Nina.

— Żyw jak niedźwiedź jakiś, tylko omdlał — odpowiedział jej. — Budź się, towarzyszu miły! — mówił Daren i po raz drugi potrząsnął przyjacielem.

Therwill jednak oczy dalej miał przymknięte i tylko ruch warg niemrawy zdradzał, że oddycha.

Nina przyklękła, głowę ukochanego oparła o kolano i sięgnęła do kieszonki ukrytej w połach sukni, kiedy Daren przyglądał się jej z żywym zainteresowaniem. W dłoni zalśniła szklana buteleczka z przejrzystym płynem, którego zapach był tak silny, że przenikał przez korek. “Lawenda” pomyślał mężczyzna. Gdy otwierała fiolkę, woń była jeszcze bardziej wyrazista i w nozdrza uderzył go teraz również rozmaryn i spirytus. Wszystko wydawało mu się wówczas wyjątkowo jaskrawe, dźwięki głośniejsze i nawet błoto zyskało uderzający smród.

 

— Co to? — zapytał oszołomiony.

Nina przytknęła butelkę pod nos Therwilla.

— Żabi Balsam — odpowiedziała spokojnie. — Lawenda, rozmaryn, spirytus i suszona żabia skórka. Matka przyrządza ten napar dla dam dworu. Zapach przywraca przytomność.

— Lepiej nie wspominaj mu o tej żabie — stwierdził Daren, przywołując w pamięci ich szczeniacką przygodę.

Nie rzekł jednak nic więcej, widząc, że powieki jego kapitana uniosły się niemrawo. Może by po chwili coś odpowiedział, ale huk przeogromny i kłęby dymu, jakie się nagle poderwały i otuliły wszystkich, powaliły go teraz na kolana.

 

***

 

Zaczął kasłać. Tumany kurzu i popiołu, które ledwie godzinę temu opadły na jego twarz, wciąż pokrywały włosy, usta i skórę. Miał wrażenie, że nawet w uszach słyszał szelest piasku, co właściwie doświadczeniem było przyjemnym, gdybym wspomnieć, że jeszcze przed momentem wciąż przeraźliwie mu świszczało.

Rozejrzał się.

Wiedział, że przybiegli do domu Niny i jej matki, ale nie potrafił sobie w głowie ułożyć drogi, jaką przebyli. Pamiętał ciemność i nagłą eksplozję, jakby to niebo jasne na pół się nad nimi rozrywało i ziemia rozstąpić miała. A potem, jak przez mgłę, doświadczał obrazów, które raz po raz mu się przed oczami urywały. Wojownicy podnosili się z ziemi, ubłoceni strasznie, Tahira szukała kogoś w polu, wreszcie popchnięta przez Darena ruszyła do przodu. I długa droga, z bolącym bokiem i strugą krwi z czoła spływającą i klejącą powieki. Te zaś gdy wytrzeć ręką próbował, podrażniał jedynie brudem na palcach.

I przeciągły, nieprzyjemny dźwięk w uszach, przez który nie słyszał nic, co dookoła się dziać miało.

 

— Co tam się, na bogów wszelakich, stało? — zapytał wreszcie Therwill.

Miał wrażenie, że gardziel mu ochrypła.

— Daj pokój, mówić hadko! — jęknął Daren i głowę na piersi zwiesił.

Siedział i on w izbie na drewnianym zydlu. Tahira zaś za nim, kark mu masować próbowała i jeno warkocz swój lniany, teraz splątany z kępkami popiołu, odrzucała co chwilę na plecy.

Kapitan wyprostował się, rad nawet że na skórach miękkich go usadzili i wzrokiem po zgromadzonych wodził. W chacie było ciemno.

— Nie ma Remki. Mały to jegomość, ale ruchawy zawsze, miecz za pasem katowski, to i w oczy się rzuca — zauważył. — Został on?

 

Cisza.

 

Fandi stał na progu, drapiąc się za uchem i chrząkając raz po raz. Rozerwany rękaw latał przy tym żałośnie, aż Nina cicho rzekła, że jak koszulę zostawi, to rozdarcie zaszyje. Podziękował więc, w pas się skłonił i wreszcie Therwillowi odpowiedział:

— Złapali go. Jego i Mohira.

— Masz ci los, brak tego drugiego tak mi aż nie doskwiera — parsknął dowódca.

 

Dostrzegł też i leżącego nieopodal na stole Elreda. Pled mu pod plecy podłożono, pod głowę poduchę z puchu i skórą nogi zakryli. Wstał więc kapitan, choć bok go bolał obity i twarzy spokojnej starca się przyjrzał. Wpierw go jednak swąd przypalonego mięsa uderzył. Czuł jego miarowy, powolny oddech, ale ilość oparzeń napawała Therwilla lękiem.

Lat wiele spędził z Elredem na służbie. Elred zaś w wojsku, jeszcze więcej.

 

— Śpi — rzekła Nina i uniosła dzban z wodą. — Podałam mu syrop z maku i melisy. Nie będzie go bolało, kiedy…

— Będzie konał? — dokończył Therwill i pięścią o blat drewniany uderzył.

Zacisnął usta i lico mu burzą zaszło. Dziewczyna niepewnie podała ukochanemu naczynie, ten jednak odsunął się i patrzył w przesłonięte okno.

— Matka zrobi wszystko co w jej mocy, by do tego nie doszło. — Jej głos brzmiał nieswojo. — Znasz ty Redę, niejednego już z ramion śmierci wydarła. Sprowadzimy medyka.

— Tydzień jadłem i piłem za korony tego wojownika — powiedział z uśmiechem Fandi, jakby mrok w jego serce zawitać nie pragnął. — Opowiedział mi tyle swych przygód, żem ciężko sądzić, aby psikus Remki miał go życia pozbawić, o nie!

Na te słowa Therwill oblicze ku niemu zwrócił i wykrzywił się w niemym krzyku złości.

— To więc Remki wina? — wycedził przez zęby.

Rudowłosy skulił się w ramionach.

— Tako rzec można — odpowiedział mu ciszej i spokorniał. — Wrzucił proch do ognia i wszystko wybuchło. Masa popadła, my wyciągnęliśmy swoich, tylko Fitzellon oczywiście uciekł w drugą stronę, co mu na dobre nie wyszło, bo go straż króla złapała. — Therwill prychnął. — Ale księżna Alanda zapewne o jego skórę się upomni. Gorzej z Remką, bo oprych to głupi i zamiast iść z nami, to zbierał z pola łupy, jako to zwał i go pojmali.

— Do Przystani Czterech Wiatrów zabrać go mieli — wtrącił wreszcie Daren i dłoń siostry przytrzymał, którą nagle dreszcze przeszedł. — Jeśli do jutra tamci Remki o napaść nie zaskarżą, to kamrat nasz jeszcze przed kolejną nocą zdąży jakąś dziewoję zbałamucić we wsi.

— O ile hetman do króla nie pójdzie i nie opowie, jak żeście obaj na jego życie nastawali — zauważył Therwill i bez mocy opadł na skóry. — Nic to, do księcia Elhida iść trzeba. On nam dobrodziejem do tej pory, prosić księcia trzeba, by się wstawił za tą dwójką.

 

Nina nogą tupnęła i dzban ze stukotem odstawiła.

— Głupiś! Ledwo coś oczy otworzył, na nogach się więcej niż dziesięć kroków nie utrzymasz, a do zamku chcesz biec? Jeśli hetman już jest u króla, ledwo ty i Daren bramę przekroczycie, a was aresztują — fuknęła i ręce na piersi skrzyżowała.

 

Lico jej powabne przybrało teraz wygląd poważny i gdyby nie braterska więź, jaka w sercu dowódcy się tliła do swych druhów, pewnie by rozsądku posłuchał. Wstał jednak, a za nim drużyna się wyprostowała i wszyscy marszem z izby poczęli wychodzić. Szedł więc Fandi, któremu Remka niczym brat rodzony się zdawał, Daren, bo za Therwillem to by w ogień skoczył. Brand westchnął, szepnął Ninie, że zgadza się z nią zupełnie, lecz służba ważniejsza i pozwolił młodemu Andresowi się o ramię oprzeć i we dwójkę z chaty wyleźli.

 

Tahira spojrzała na Ninę i tylko głową żałośnie pokiwała.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Isteri'Luene 26.04.2020
    Tan rozdział czytało się zdecydowanie lepiej, nie miałam problem ze zorientowaniem się w akcji – przynajmniej w pierwszej połowie. W drugim fragmencie niestety, nie do końca jasne było przejście między pierwszym elementem akcji, a drugim, niemniej szybko odnalazłam się ponownie.

    Jeszcze jedna uwaga – jak już zdecydowałaś się na szyk przestawny, bądź konsekwentna. Bo, jak na razie tan wygląda, że dwa zdania są pisane inwersją, dwa kolejne bez, i dwa kolejne znów inwersja.
  • Tail 27.04.2020
    Dziękuję! Masz rację, to przejście było trochę mało udolne, wciąż nad nim myślę,jak je poprawić;)
    Bardzo mi miło, że odwiedziłaś mnie raz jeszcze i obiecuję się odwdzięczyć, jak tylko czas mi na to pozwoli. Zostały mi już ostatnie trzy dni pracy przed kilkumiesięcznym wolnym;p
    Co do zaś szyku przestawnego - wtrącając zdania o pomiędzy z prostszą budową, chciałam w ten sposób "zelżyć" tekst. Zaobserwowałam taką technikę u kilk twórców,którzy też miewali skłonności do stylizowania ;P
  • Isteri'Luene 28.04.2020
    Tail Faktycznie są osoby, którym lżej się dzięki temu czyta, jednak ja jestem tym typem, który musi mieć konkretny rytm, więc mnie irytowało po prostu kiedy się zmieniał ?
  • Tail 27.04.2020
    Dziękuję! Masz rację, to przejście było trochę mało udolne, wciąż nad nim myślę,jak je poprawić;)
    Bardzo mi miło, że odwiedziłaś mnie raz jeszcze i obiecuję się odwdzięczyć, jak tylko czas mi na topozwoli. Zostąly mi już ostatnie trzy dni pracy przed kilkumiesięcznym wolnym;p

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania