Kot cz. 1 (a)

Wieczór. Niebo prawie bezchmurne jeśliby nie wliczać obłoczka zasłaniającego pas księżyca jak przepaska na jego kraterowych oczach. Przyjemny chłód pierwszego dnia września wiał unosząc zapach minionej beztroski. Zmęczona godzinami spędzonymi z przyjaciółmi na świeżym powietrzu, wracałam na skróty pomiędzy kamienicami. Usłyszałam szelest przy śmietnikach, więc momentalnie się odwróciłam. Był to mały kotek, który podszedł do mnie miaucząc cichutko.

- Biedactwo... Gdzie twoja mamusia?- spytałam. Kotek w odpowiedzi zamiauczał głucho, patrząc wystraszony na mnie. Wzięłam go na ręce i wpatrzona w niego odwróciłam się, by ruszyć w dalszą drogę, jednak zamiast iść na przód cofnęłam się kilka kroków. Niespodziewanie ciemna postać wyrosła naprzeciwko. Ujęła mnie mocno świecąc w ciemności swoimi szarymi zębami oświetlonymi latarnią. Jedynie tyle było widać spod kaptura.

- Gdzie się wybierasz, dzwoneczku?- zabrzmiał w ciszy męski głos. Zaczęłam się wyrywać na próżno. Przyparł mnie do ściany kamienicy i z nożem przy mojej szyi zaczął mi się przyglądać z uśmiechem wiejącym dymem papierosowym i zgnilizną.

Płakałam, próbowałam się wyrwać, ale gdy tylko się szarpnęłam nóż wbijał się mocniej w szyję. Wciąż trzymałam małego kotka na ręku jak zaczarowana przyciskając go coraz mocniej do piersi co zaczęło drażnić mężczyznę. Rzucił go gdzieś w stronę sterty śmieci i zostałam zupełnie sama. Czas dla mnie ciągnął się niemiłosiernie, każda sekunda przeciągała się odbierając mi tchu. Złodziej, bo nim prawdopodobnie był mężczyzna, zręcznie przypierał mnie swoim obrzydliwym cielskiem do ściany, a ręką w której nie trzymał noża przeszukiwał moją torebkę. Jego uwagę przykuł jednak medalik na złotym łańcuszku. Poganiał mnie bym odpinała go szybciej, gdy znów usłyszałam szmer. Zapłakana i roztrzęsiona rozglądałam się z nadzieją, że ktoś jednak przyjdzie mi z pomocą. Był to tylko drugi kot. Za nim trzeci. Medalik z łańcuszkiem bestialsko zostały zerwane z mojej szyi, jakby były tylko foliowym woreczkiem śniadaniowym bez wartości sentymentalnej. Oba koty podchodziły coraz bliżej. Patrząc spode łba miauczały przeraźliwie. Pewnie nie podobało im się, że ktoś zajął ich terytorium.

Nadeszły dwa tuziny rozmaitych kotów. Podchodziły coraz bliżej, cicho jak mgła, by w końcu zamienić się w burzę. Ten maleńki, którego podniosłam z ziemi, wygrzebał się ze śmieci kulejąc lekko. Usiadł obok sterty odpadów i miauknął. Wtedy wszystkie koty rzuciły się mężczyźnie na plecy i oblepiły szczelnie. Z przerażeniem patrzyłam jak rozszarpują go nie wierząc we własne szczęście jednocześnie obrzydzona tym okrucieństwem. Co chwila jakiś kot rzucany był w dal po czym przybiegał z powrotem ze zdwojoną siłą szarpiąc mężczyznę. Usłyszałam spomiędzy jego jęków i wrzasków miauknięcie. Spojrzałam na dół i ujrzałam tego małego kotka upraszającego się łapką o moją drżącą nogę, o schronienie. Oderwałam się myślami od tego, co się wydarzyło i ignorując konającego złodzieja pobiegłam do domu z małym kotkiem na rękach.

Biegłam bez wytchnienia, jak najszybciej mogłam. Myślałam tylko o tym, żeby znaleźć się już w domu. Szyja bolała mnie, a cieknąca krew łaskotała spływając aż do futerka kotka, w którym kończyła swój żywot.

Byłam już na moim osiedlu. Biegłam tą samą drogą, którą zawsze wracałam ze szkoły. Już widziałam mój dom, upragniony bardziej niż zwykle. Zaczęłam płakać ze szczęścia, gdy nagle nadjechał samochód. Poczułam silny ból i zobaczyłam ciemność. W owym eterze ujrzałam siebie. Słyszałam przeróżne dźwięki, szmery, krzyki, piski. Było mi zimno, jakby przez ciało wiał arktyczny wiatr i wydawało mi się, że lewym bokiem leżę na czymś twardym, choć na siebie patrzyłam jak najbardziej z postawy pionowej. Usłyszałam za sobą zbliżający się pociąg. Odwróciłam się widząc pędzącą coraz szybciej i szybciej oślepiającą biel.

Nagle nastała cisza przeplatana szmerami i ocknęłam się na podłodze w pustym autobusie. Czułam się o wiele lżejsza, mniejsza, jakby pocięto mnie na plasterki i wrzucono do ciasno zawiązanego worka. Przez chwilę nie umiałam się ruszyć, a obraz był niewyraźny. Kiedy chciałam wstać nie potrafiłam złapać równowagi. Dziwiło mnie, że świat wirujący coraz wolniej i wolniej, jest taki duży i jakby inny. Próbując przypomnieć sobie, skąd się tam wzięłam, przyprawiłam się o ból głowy. Chcąc złapać się rękoma za nią, spostrzegłam, że wyciągam przed siebie futrzane kończyny z rudym, przerzedzonym futrem, które pozostawiało wiele do życzenia. Wołałam o pomoc, ale choć w głowie słyszałam swój głos, ze mnie wydobywało się przeciągliwe miauczenie. Zza siedzenia wychylił się starszy mężczyzna. Posadził mnie obok siebie przysiadłszy sobie przy drzwiach.

- Oj, biedactwo. Nie wiem, co narobiłaś, ale to chyba za duża kara. Pewnie należysz do niedoszłych samobójców? Alpinista? Nie przejmuj się, ktoś ci pomoże, ale nie ufaj wszystkim ludziom. Najlepiej wysiądź w swojej okolicy i poszukaj bliskich, którzy by cię przygarnęli. Na początku będzie ciężko oswoić się z nową postacią, ale potraktuj to jako nowe, interesujące doświadczenie. Ja muszę już iść. To mój przystanek. Nie zasypiaj i bądź czujny zwierzaczku.- zmierzwił moje rzadkie futerko i podszedł do drzwi, które otwarły się i zniknął.- Pamiętaj, stój przy drzwiach i wyczekuj swojego przystanku. Powodzenia- rozbrzmiał jego głos obok mnie, mimo braku staruszka.

Chciałam go zatrzymać, żeby pomógł mi zrozumieć co nieco ale potrafiłam tylko miauknąć.

Jechałam dość długo, choć nie miałam pojęcia, ile minęło czasu. Widziałam wiele miejsc znanych mi i zupełnie obcych. Autobus zatrzymywał się co jakiś czas, otwierał przestarzałe, skrzypiące drzwi i zamykał je odjeżdżając.

Na jednym z przystanków wsiadała kobieta ubrana w długie, jasne futro z niedźwiedzią głową zamiast kaptura, którego ślepia mrugały. Zimowe kozaki ze skóry węża, kąsały ją po nogach, szykowna uszatka, bodajże z szynszyli machających jej po twarzy ogonami okrywała głowę. Szal ze zwierzęcia rodziny łasicowatych drapał ją i rozszarpywał to, co miała na sobie ze złością. Próbowała z siebie ściągnąć ubrania, ale nie potrafiła. Miotała się po autobusie, aż opadła na fotel nie zauważając mnie. Syknęłam, gdy przysiadła mi na ogonie.

- O, mój Boże?! Co to za przybłędą? Nie ważne, odejdź kocie, nie mam siły się z tobą męczyć- kichnęła.- Przeklęta alergia na futro. I co się tak gapisz?- Zrzuciła mnie na podłogę.- Coś cię dziwi? Sam masz futro, więc nie powinno cię dziwić, że ja w taki 30 stopniowy upał też je mam. Paskudne zwierze. Nie powinno cię coś czasem rozjechać?

Odeszłam jak najdalej, gdy tylko uwolniłam swój ogon. Miałam wciąż na oku tamtą dziwaczną kobietę obawiając się, że mogłaby zrobić mi krzywdę. Zerkała na mnie i kichała złorzecząc pod nosem. O mały włos, przez jej szarpaninę z własnym futrem, ominęłabym swój przystanek.

Wyskoczyłam nieporadnie i upadłam ryjąc pyszczkiem w ziemię. Leżałam tak chwilkę nim ruszyłam chwiejnym krokiem w stronę domu mojej koleżanki niknąc w ciemności, to znów pojawiając się w strumieniu światła latarni.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania