Krok w przód (długie)

Czerwony fotel skrzypi lekko, gdy zapadam się zmęczony w jego objęcia, jakby wraz z moim ciężarem pochłonąć miał wszystkie moje doświadczenia i emocje. Pogrążam się w mroku własnych myśli, zdając sobie sprawę że to właśnie ten fotel jest głównym partnerem mych rozważań i przemyśleń. Dwie istoty idealnie niepasujące do otoczenia, puste światło wśród nicości, wprawiamy w ruch koło które usilnie próbuje wtoczyć się na samą górę piramidy, gdzie czeka je już tylko długa droga w dół. Dzisiaj jest on wyjątkowo cichy. Idzie burza.

Mój własny pokój zapewnia mi schronienie. Nie mam jednak na myśli tego prymitywnego prostopadłościanu, gdzie z każdej strony co chwila dobiegają mnie odgłosy kapitulacji. Czy można ich jednak winić? W dobie dzisiejszych odkryć, “chwila” stała się jedynie pojęciem względnym, nadużywanym i bezczeszczonym na coraz to nowe sposoby. Tak oto chwila przyjęła nieczułą formę, mogącą oznaczać dowolny okres czasu. Patrzymy, lecz nie mamy pojęcia że możemy coś dostrzec. Słyszymy, ale są to jedynie drgania które wlatują jednym, a wylatują drugim uchem. Po to w końcu mamy dwoje uszu, czyż nie?

Siedząc przy oknie, czując ciepło kaloryfera lekko głaszczącego mój policzek i patrząc na poruszające się na linii wzroku samochody, liczę że gdzieś tam ciągle tli się iskierka. Że nie są to tylko bezmyślne komórki próbujące dotrzeć z punktu A do punktu B. Może właśnie w tym czerwonym audi, ktoś właśnie zachwycił się czymś równie banalnym, co lądujący samolot. Paradoksalnie, stając się coraz “większymi”, zatracamy łączność z tym co piękne, stajemy się niewolnikami własnej obojętności.

Patrząc się obojętnie na jezdnię, nie dostrzegamy, że właśnie setki elementów pracują jedynie po to, abyśmy my mogli sunąć po jezdni gdziekolwiek chcemy. Tuż obok nas dzieje się coś niesamowitego - ziemia z ogromną prędkością obraca się, by słońce mogło przypiec ją dokładnie z każdej strony. Zza horyzontu wyłania się coś pięknego. Kula “płonącego” wodoru, zapewniająca nam życie, liże promieniami powierzchnię ziemi, kąpiąc nas w swym blasku. Nam jednak wystarczy skrawek drogi, którą jak codzień podążamy by powtarzać cykl raz za razem, a to wszystko po to by zarobić na życie. A gdyby tak zatrzymać się na chwilę i dostrzec piękno tego co mamy na wyciągnięcie ręki?

Moje oddech staje się chrapliwy i urywany, gdy wraz z zachodzącym słońcem próbuję przebić wzrokiem nadchodzącą ciemność. Podnoszę z trudem zmęczone dłonie, i drżącymi palcami przykładam swój inhalator do ust, oczekując zbawczego ukojenia w tej nieskończonej i nierównej walce. Niczym spragniony człowiek na pustyni, naciskam na tubę, nie chcąc uronić ani odrobiny. Pusto. Nic nie szkodzi.

Ręce bezwładnie opadają na oparcie fotela. Inhalator powoli wyślizgując się z palców obija się od mojego miękkiego ciała jak od gąbki, po czym już bez przeszkód ląduje miękko na grubym dywanie. Śledząc jego lot, natrafiam wzrokiem na parapet wyciosany z grubego kamienia. Po kilku minutach przygotowań, jestem w stanie wyciągnąć rękę i oprzeć ją na zimnym jak lód kamieniu. Nie zdejmując ręki z parapetu, rozkoszując się dreszczem przepływającym przez moje ciało, zamykam powoli powieki.

Ze wszystkich stron dobiegają mnie odgłosy zabawy. Gdzieś z lewej, na rozgrzanej do czerwoności blasze skwierczą wesoło kiełbasy, dla których jedynym przeznaczeniem jest zaspokoić głód ludzi zebranych wokół, wesoło gawędzących na tematy równie poważne co i luźne. Z naprzeciwka dobiega do mnie dobrze znany rytm dziesiątek stóp, bez opamiętania tańczących do puszczanych - najpewniej z głośników - piosenek, jakby losowo wybranych z wszystkich epok. W jednej chwili skoczny pop, przeradza się w smutną balladę, a wszystkie drgania ustają, gdy objęcia zacieśniają się na odległość dostatecznie dużą by można było jedynie złapać oddech. Otwieram oczy, jestem sam. Widzę spocone ciała, przyklejone do siebie, tak że nie wiadomo gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. Widzę uśmiechy ludzi którzy choć na chwilę uciekają od codzienności, zanurzając się w nurt zabawy. Widzę też smutek. Smutek obojętności w oczach ludzi, którzy zanurzeni we własne myśli, nie zwracają uwagi na to co ich otacza. Dostrzegam dziewczyną, która podobnie do mnie siedzi samotnie, spoglądając na tą ulotną chwilę, czerpiąc z niej całymi garściami, rozkoszując się nią.

Nie jestem już sam. Nagle na całą tą scenę zapada kurtyna, która odgradza nas oboje od zewnętrznych doznań. Znikają ludzie i grill. Znikają tańczący i wszelka muzyka. Zapada cisza, a za kurtyną jesteśmy tylko my dwoje, spoglądając na siebie niepewnie. Chcę wstać, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Łapię się kurtyny wiedząc, że jeśli teraz tego nie zrobię, to już nigdy nie będę w stanie widzieć i słyszeć nic poza tą starą, zakurzoną kotarą. Trzymając się kurczowo stawiam krok za krokiem. Ławka na której siedzi dziewczyna, zdaje się oddalać równomiernie do każdego zrobionego kroku. Czyżby to był lekki uśmiech na jej twarzy? Przez resztę drogi każde moje posunięcie jest też walką z własnymi myślami. Czy był to uśmiech przyjazny, czy może śmieszą ją moje niezdarne podchody? Podejmując ostatni wysiłek docieram do celu, czując się niczym maratończyk, któremu właśnie udało się wygrać wyścig. Z tym że ja jeszcze niczego nie wygrałem. Podnoszę wzrok a nasze oczy spotykają się. Niczym armata wyrzucam z siebie niezrozumiały potok słów. Mój umysł wydaje się pusty, każda myśl wpadająca do środka wywołuje echo, ciągnące się bez końca po pustych pokojach. Niepewnie wyciągam swoją dłoń w jej stronę, nie mogąc oderwać wzroku od jej oczu. Cisza przeciąga się, gdy patrzymy tak na siebie nieruchomo. Ale te oczy. Powoli i nieubłaganie zapadam się w głębokie morze tych brązowych tęczówek, tonąc i czując delikatne, przyjemne mrowienie wypełniające całe moje ciało. Czy właśnie tak czują się osoby, które zaraz ma pochłonąć woda? Jej palce powoli opadają na moją wyciągniętą dłoń. Są tak delikatne że mija kilka sekund nim orientuję się co właśnie miało miejsce. Z bólem serca odrywam wzrok od jej oczu, upewniając się że to co poczułem jest prawdą, a nie jedynie wymysłem moich zagubionych myśli. Ostrożnie, niczym antyczny obraz o nieocenionej wartości który w każdej chwili może się porwać przy nieuważnym ruchu, podnoszę jej dłoń do góry. Doskonale mnie rozumiejąc, z gracją wstaje a nasze ciała na moment stykają się, gdy razem płyniemy w stronę grającej dla nas muzyki. Wszystkie kurtyny z hukiem spadają na ziemię, zaś pośród nich my - wirujemy bez końca w rytm jedynie nam znanej muzyki, wiedząc że tak już będzie zawsze.

Stopy zapadają się głębiej w gruby wełniany dywan, gdy z trudem podnoszę się z fotela. Dysząc i sapiąc, wspierając się na oparciu niczym człowiek trzymający krawędzi urwiska, udaje mi się unieść, pozostawiając mojego towarzysza rozmów. Spoglądając na scenerię z innej perspektywy, zdaję sobie sprawę jak samotny widok stanowił ten fotel, przez tyle lat zajmujący jedno i to samo miejsce. Podobnie do mnie. Dziwi mnie jak wiele szczegółów potrafię na nim dostrzec, pomimo niesprawnego już do końca wzroku. Z tego zawsze byłem dumny. Jako dziecko potrafiłem odczytać malutkie litery reklam, które zazwyczaj wisiały w autobusach, podczas gdy ja siedziałem po drugiej stronie, ciekawsko rozglądając się na wszystkie strony. W tego typu zabawach nie miałem sobie równych, dlatego już od połowy szkoły podstawowej, nikt nie przyjmował moich wyzwań. Gdy z rodzicami przeprowadziliśmy się na wybrzeże, często odwiedzałem plażę. Jak większości dojrzewających chłopców, moim hobby było przesiadywanie na plaży i wykorzystywanie swoich umiejętności, do wyłapywania walorów estetycznych w moim otoczeniu. Może to właśnie wtedy zacząłem doceniać wyjątkowość przemijalności i piękna chwili?

Zdaję sobie jednak sprawę, że te wszystkie dostrzegane detale nie były zasługą mojego pielęgnowanego przez lata ostrego wzroku. To jedynie siła grawitacji, którą wyznawcy kultu czasu zwykli są zwać starością, przyciągała mnie niczym kochanka, swoją nieubłaganą mocą. A ja, nie mogąc się jej oprzeć, zapadam się w sobie, pochylając coraz bliżej upragnionego celu - ziemi, czekającej jedynie by złapać mnie w swoje objęcia i już nigdy z nich nie wypuścić. Dzięki temu potrafię teraz dostrzec wyraźną plamę z kawy, niegdyś nieostrożnie niesionej przez kobietę białym fartuchu. W swej wściekłości i nieopamiętaniu, sprawiłem że prawdopodobnie przeżyła wtedy najgorsze chwile swojego życia. A to była zwykła kawa - nic co mogłoby spowodować wybuch złości z mojej strony. Co mogła poradzić na to, że sprzedawca w pobliskiej stołówce pomylił zamówienia i zamiast cappuccino wręczył jej latte? Wtedy jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Jako jedyna osoba w pokoju, stała się dla mnie ośrodkiem zgromadzonej przez wiele miesięcy ciszy złości, wynikającej ze starczej niemocy. Nie wiem, czy została przeniesiona, czy też może zwolniła się, nie mogąc wytrzymać presji i zdając sobie sprawę że to jednak nie zajęcie dla niej.

Stękam, dyszę i charczę, gdy centymetr za centymetrem, przesuwam fotel bliżej parapetu. Dywan utrudnia zadanie, ale upór nie słabnie, gdy fotel wreszcie obija się o wiszący pod oknem kaloryfer. Inhalator z cichutkim stuknięciem, uderzony przez jedną z nóg fotelu, zsuwa się na długowieczne panele. Ledwie łapiąc oddech, stoję opierając się o fotel. Prawie godzina mija nim wreszcie dochodzę do siebie, a mój oddech zamienia się w tradycyjne świszczenie. Wyciągam moją prawą nogę, stając niepewnie na siedzeniu z czerwonego materiału. Przesuwam klamkę i łapiąc się otwierającego okna, gromadzę wszystkie siły do tego ostatniego wysiłku. Podnoszę swoje słabe ciało, czując jak grawitacja ze wszystkich sił walczy z moimi trzęsącymi łydkami, próbującymi unieść ten starczy worek mięsa.

Kurczowo trzymając się framugi okna, staję nareszcie na upragnionym parapecie. Moje bose stopy stykają się z zimnem kamienia. Ale mi to nie przeszkadza. Rozkoszuję się doznaniami i zimnem promieniującym w górę mojego ciała. Staram się poczuć każdy atom pod moimi stopami, każdą nierówność będącą tak wyjątkową i niepowtarzalną. Mijają sekundy, gdy na swojej twarzy zaczynam czuć powiew chłodnego, porannego wiatru. Zamykam oczy.

Znów jesteś przy mnie, leżymy razem ten ostatni raz. Nasze ciała stykają się w każdym punkcie, a ręce wędrują szukając tak dobrze znanych zakątków. Topimy się w jedno, zastanawiając się jak kiedykolwiek mogło być inaczej. W końcu było nam to przeznaczone. Zanurzamy się w pięknym spektaklu brzydoty, niczym ten zimny kamień, nasze wady czynią nas wyjątkowymi i każde dla drugiego jest całym światem. W ciemności dostrzegam jej brązowe oczy - dokładnie takie jakie zapamiętałem. Za każdym razem gdy w nie spoglądam tonę, niezmiennie od upływającego czasu. Sunąc dłońmi po jej luźnej skórze, docieram do włosów. Ostatnie kępki siwych włosów zostają mi w dłoni, lecz ja natrafiam na gładką i gęstą teksturę jej fryzury, którą tak dobrze znałem już od naszego pierwszego spotkania. Nagle jesteśmy znowu na środku placu, nasze ciała spowijają gorące promienie, gdy powoli tańczymy, a liczy się tylko ona. Tylko Ona.

Wyciągam rękę przed siebie, nie otwierając oczu. Wiatr świszcząc owija moje ciało, jakby szepcząc “dalej, dasz radę”. Moje palce wpijają się we framugę, gdy nogi zaczynają trząść się z zimna. Silniejszy podmuch sprawia że prawie tracę równowagę, a resztki zębów zgrzytaja o siebie, czy to z zimna czy to ze strachu.

Właśnie wtedy w moją dłoń wsuwają się palce. Te palce, tak delikatne, tak dokładnie poznane przez wszystkie lata spędzone razem. Lekko zaciskając się na mojej dłoni, nienachalnie ciągną mnie w stronę spotkania z ukochaną. Świst przeradza się w ciche, powtarzające się “Już dobrze. Już dobrze”.

Cały strach znika, gdy razem robimy krok w przód.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania