Krokodyl

Wybrałem się na ryby. Jak zwykle. Nic w tym nowego ani nadzwyczajnego. Przy moich gabarytach i trybie życia potrzebuję systematycznego polowania. Tym bardziej że bywa i doba, i dwie o suchym pysku, bo te małe zwinne gnojki potrafią mnie często wymanewrować.

Stanowisko zająłem wygodne, w moim zbiorniku najlepsze. Bo tak tu u nas przyjęte jest, że przy pewnych proporcjach szacunek się należy i jedynie czasami strząchnąć trzeba jakimś niedorozwiniętym uzurpatorem. Ot tak, by mieć spokojny dzionek i wieczór, i niezakłócany przez konkurencję pozwalać robić swoje.

Rzecz jasna, o mojej miejscówce wie każdy i mimo środków zaradczych, takich jak rwanie żyłek, czy łamanie wędzisk, do amatorów rybiego mięska jakoś to nie przemawia i zwalają się pod moje ukochane trzcinowisko wszelakiej maści mięsarze, kolarze, dygnitarze, sportowcy i najgorsi tzw. turystyczni. Czyli: facet z wędką, a baba z patelnią. I jakkolwiek, te pierwsze typy, uznaję za wbudowane w folklor łowiska, tak ci ostatni często przeszkadzają i zwyczajnie płoszą mi rybki. A to już jest nie fair. Tylko, co ja mogę...

Leszczyk mi uciekł. Przyznaję wstyd i nie tłumaczy mnie fakt, że patrzyłem akurat w drugą stronę. Takie rzeczy nie powinny mi się przydarzać, a na dodatek w niedzielę, gdy wędkarzy przybyło bez liku i co trzeci z babą na dokładkę. Jedna właśnie włazi do wody. Po kolana już brnie i w moją stronę, roździawa, nic sobie nie robiąc z faktu, że to nie jej rewiry.

— O, żeż ty...! — myślę sobie, a nawet otrzymuję poparcie od jej wędkowej połówki.

— No! Helka! Co ty wyprawiasz...?! — drze się, płosząc narybek w promieniu kilometra, wędkarz zakichany. — Jak ja mam, na tego grilla, coś złapać...?!

— Zadzwonimy, to Marek kupi w dyskotece sandacza, jak coś! — odwrzaskuje Helka obojętnie, zamaczając uda. Mnie w to graj, sandacza wolą, ich prawo. Sam, bez bicia przyznaję, taką dwukilówką bym nie wzgardził, bo dawno nie widziałem w jadłospisie i by mi na dłużej starczyła. Ale treść dalsza wywodu, była nie do przyjęcia. — Ja i tak szczupaków nie lubię! A tu ich zresztą, podobno i nie ma...!

No dobra, nie wrzeszczała całkowitej nieprawdy. Może i nieelegancko, ale niektórych uzurpatorów po strząchnięciu... No, chyba mnie rozumiecie? Dwa w jednym, czy jakoś tak. I spokój święty od takiego i kałdun zapełniony.

Helka stoi już po pas i przy samych trzcinach.

— A co mi tam! — myślę sobie. — To jeden ruch ogonem...!

Uznałem, że uda Helki, to jak na mój gust za gorące, ale otarłem się po całości. Baba zamarła, zadygotała, a ja uznałem, że jak dotąd to jeszcze wrzasku prawdziwego nie słyszałem.

— O Jezu...!!! — Nie mam pojęcia, czego oni chcą od tego faceta, chociaż słyszę o nim od ikry. — Kroookooodyyyl...!!! — A po tym nastąpiło z tysiąc podobnych wykrzykników, z prośbami bądź wyrzutami do różnych, ziemskich i pozaziemskich matek, a ja wróciłem dostojnie na swoje miejsce. Te z brzegu niewidoczne.

Helka wybiegła z bajora i nie uciszyła się.

— Ty po policję dzwoń! — wydyszała, przerażona cała, a wędkarz... się roześmiał.

— I może, po wojsko jeszcze...?! — zakpił z kobiety bezdusznie, a to mnie ubodło z dekacza i podpłynąłem ja sobie pod tego turystę, ocenić jego sprzęt.

Marek budujących cały zestaw nie wymienię, bo wy ludzie za kryptoreklamę to zaraz uznacie, ale wyglądał na nie lichy. Jak turyście przystało, świeciło się to wszystko i błyszczało. Wprost w oczy biednym autochtonom, którzy wprawdzie leszczynówki już dawno porąbali na opał, a włókna szklane na pastuchy poprzerabiali, ale gdzie ich wędeczkom do turysty żywcówki... Aż korciło, by mu ją szpanerowi połamać.

— Ja chcę do domu! — zażądała tymczasem Helka.

— Ocipiałaś...?! — nie zgadzał się połowiec. — Marek z Justyną już jadą, a może i Robert z Gośką dołączą! Przecież cieszyłaś się na ten wyjazd...?! — stwierdza z pretensją.

— Tam jest krokodyl! Widziałam na własne oczy! — łże w żywe oczy Helka, bo w tym bagnisku tylko okonie jako tako coś jeszcze widzą.

— Jakaś rybka się o ciebie otarła, a ty tragizujesz — stwierdza on. — Albo zielsko jakieś...

Zielsko...?! — pytam. — Ja ci dam, k... zielsko...! — I zaczynam się rozglądać moją linią naboczną za uczepionym do haczyka nerwusem.

Bo wiedzieć musicie, że te, jak tylko ich zaczepić, z miejsca drgać zaczynają, co ja czuję natychmiast, a i całe młode tałatajstwo zaraz się zjawia przy takim. Tylko że z nimi, szast-prast i gnojka w wodzie nie ma na stanie.

No i...? A jak! Już widzę młodego w wieku pół kilo, jak się zabiera za karaska. I raz, i dwa i karasek ocalał, i szamoce się oto w pobliżu mojego oka, próbując z przerażenia uzasadnionego bezskutecznie zamknąć swoje. No, bez takich...?! Wyrażam zdumienie rozmiarami tej... hmm, przynęty, zakupionej chyba w jakimś sklepie akwarystycznym. Przecież w razie jakiegoś nieszczęścia, tysiąc pokoleń szczupaków nie dałoby mi żyć, po śmierci, za skuszenie się na złotą rybkę.

Odpływam dostojnie, a przy trzcinkach mych ukochanych, prosto mi niemalże w pysk, wpada nieostrożny leszczyk.

I już wita się ze szczupaczkiem (jak i wy, tak i my także ze sobą się żremy), a ja spływam w toń głębszą, by moich gości spokojnie przetrawić. I po kilku metrach to czuję...

Nie pierwszy raz w moim życiu, coś mnie wewnątrz uwiera i zabrania płynąć w wybranym przeze mnie kierunku. Co innego jednak wiedzieć, a co innego przywyknąć. Mnie zaakceptować tego stanu, nigdy się nie udało. Reaguję natychmiast.

Odbicie od dna i szarża na całego. Wyskakuję w całej okazałości nad wodę, rozdziawiam paszczę i...

— O Jeeezuuu!!! — niesie się po wodzie, okolicy, najbliższym miasteczku i Stolicy, niekłamany podziw pani Heli. By zmienić natychmiast ton na oskarżycielski, wspomagany dodatkowo wskazującym paznokciem. — To on!!! To on mnie dotykał! Zrób coś!!! Miiichaaał...!!!

Trzepnąłem ze łba akuratnie przy napiętej do wizgów żyłce i... nic. Jakbym próbował zrywać szarpnięciem nylon do rozwieszania gaci. Kątem oka widzę amatora na moje mięsiwo i o mało mnie krew nie zalewa.

Starszy od najstarszych szczupaków i wszystkich okolicznych małpoludów, niejaki Stacho z Zawziętych. Gość przyjeżdżający na bajoro raz na miesiąc z obciachowym sprzętem wędkarskim, ubrany niczym kołchoźnik i polujący jedynie na mnie.

Jak ja się dałem tak głupio podejść?! Leszczyk przy trzcinach...?! Dobre sobie... Wystarczy, że z głębi wychynę, a te już w mule siedzą, wprawiając spławikowców w osłupienie i wściekłość. Bo: „Co, to ma k... być...?! Buńkuje jak diabli, a brań nima...?!".

Staruch mnie okpił, a dlaczego? Przez tę babę cholerną, oczywiście! Mają te chłopy rację, pytlując nad wodą: „Nie masz kłopotów, weź sobie babę i do niej samochód...". Zawróciła mi we łbie, starym, tymi swoimi udami i nie ma się co oszukiwać, że mi o jej nastraszenie chodziło. Zaswędziały stare płetwy, to i mam...

Próbuję przegryźć tę niby stalkę z najnowszego szmelcu z Tajwanu, a co zdarzało mi się już parokrotnie i przy zębiskach moich bez trudu. Tylko że to nie jest ten wynalazek.

Zwykły, ledwo skręcony z kilku nitek drut. Po smaku smarów wyczuwam, że Stacho komarka rozebrał, bo mi tu linką sprzęgłową pachnie... Obiecałem sobie, nie iść w ślady łobuzów i malkontencji, ale: — No, ja pier...! — I wystarczy. Nie męczyć siebie, zmęczyć wędkarza. To jedyna strategia. A po kilku błędach na krótkiej lince i ten sznur na bieliznę nie zdzierży.

>>><><<<

Pływam na wędce, prawie bez wysiłku, ale że już ponad kwadrans, zaczynam powoli drętwieć. Z drutem w zębach i kotwicą w przełyku, i chociaż nie odczuwam fizycznego bólu, szukam sposobu na pozbycie się irytacji, nie wpadając na razie w panikę i próbując za wszelką cenę się zrelaksować. Tuż pod lustrem wody, aby móc, nie tylko wyczuwać, ale i widzieć swoje zagrożenie. Przy okazji zaś popatrzeć sobie... na brzeg.

Jednym okiem. Drugim obserwuję Stacha, który wygląda na skupionego, delikatnie, nie dając luzu, nabierając żyłkę na kołowrotek- szajsiarski. Helka tymczasem przykucnęła z przejęcia z dłonią zakrywającą usta, gapiąc się na końcówkę żyłki w wodzie. I sądząc po ogromie jej oczu, chyba naprawdę mnie widzi.

Stacho się zmęczył.

Byłoby mi nawet tego starucha żal, gdyby holował właśnie któregoś z moich konkurentów, lecz w sytuacji zaistniałej, z szacunkiem za wytrwałość i spryt, badam wyłącznie możliwość tego wykorzystania. I chwila pierwszego rozstroju nerwowego dla dziada właśnie nadeszła.

On opiera tylec wędki o udo, chcąc ją włożyć sobie między nogi, aby mieć lepsze oparcie dla umęczonych ramion, a ja szarpię gwałtownie do siebie, z jednoczesnym skokiem do przodu.

Żyłka zwisa luźno, a u Stacha z emocji zaczynają telepać się nogi. Te kilkanaście metrów, które nas dzieliły, ja przebyłem w mgnieniu oka, on żyłkę nawija znacznie wolniej. Zdążył tam nawet pofatygować się chłop Helki Michał i patrząc z nadzieją na zwis, dopytuje:

— To urwał się, tak...?! — Stacho nie odpowiada, lecz po jego minie widać, że jest niepocieszony i tak sytuację widzi. A ja tymczasem stoję sobie w tataraczku, przy brzegu, o dwa metry od nich.

W życiu potrzeba szczęścia. Ja, dzisiaj je miałem.

Do zebrania luzu została sekunda, gdy zjawili się inni goście.

Akcja trwała dwie sekundy.

Następują powitania, podbiega Helka, mówią sobie po imieniu, z zainteresowaniem obserwując Stacha. A ten, z niedowierzaniem, wyczuwa coraz to większy ciężar, gdy ja do wagi swojej dorzucam jeszcze „murowanie".

— To, jest...?! — dziwi się Michał, a ja, na moment zawahania się Stacha nad odpowiedzią, wyskakuję z wody i całą pozostałą siłą swych giętkich mięśni, uderzam, z zamiarem wyszarpnięcia wędki bądź porwania żyłki.

Daruję tu sobie opis wywrzasków kobiet i nieco mniej piskliwych komentarzy u facetów. Zdążyłem jedynie, przed wpadnięciem do wody, zarejestrować podziw, lęk, trwogę i zazdrość, a u Stacha osłupienie, gdy w ręku, zamiast wędziska, została mu tylko rękojeść.

Czubek wpada do wody, tuż obok mego pyska, a ja kłapię kilkanaście razy zębami, na wyczucie i z ulgą, i z nadzieją, że chyba trafiłem.

Żeby to sprawdzić, natychmiast odpływam w głębiny, a gdy nie czuję już trzymającej mnie smyczy, wracam pod brzeg, posłuchać komentarzy.

— Spóźniliście się! — informuje właśnie Hela przybyłą, jeszcze jedną, ludzką parkę. — Pan krokodyla zahaczył, ale wędka stara i pękła, i ...

— Różańcowego...? — wpada jej w słowo facet. Następny, z wielce ogromnym mózgiem.

— Twoje bezbożnictwo na mnie nie działa, Robercik... — stwierdza pogardliwie Helka. — W wodzie byłam, a on mnie dotykał. O tu... — I jedzie paznokietkiem po swoich udach, nawet o milimetr nie zbaczając z trasy, przeze mnie przebytej. — Z pięć minut się ocierał... — orzeka, ze wzrokiem utkwionym w Michale, do którego dociera, że jak się odezwie to w przeciwieństwie do „krokodyla” sobie nie podotyka. — I ze sto kilogramów ważył. Prawda, proszę pana...? — Stacho, chociaż przybity, uśmiecha się pod nosem, dobrotliwie.

— Takich, to nie ma... — mówi łagodnie, a ja oddycham z ulgą, bo już atawistycznie „rozglądać” się zacząłem po łowisku.

— To, ile...? — Helka marszczy brwi.

Stacho, wprawdzie na dotykanie szans nie ma, lecz pomny dyskusji ze swoją połowicą, woli zachować ostrożność. Ratując się, pakuje do sfatygowanej torby resztki sprzętu, bez złości patrząc w moją stronę. Nie widzi mnie, a ja odczuwam sympatię dla tego starucha.

— Na życie mu... — odpowiada tylko. I wcale nie wymijająco. Za niego, mający możliwość przyjrzenia się mi przez chwilę, mówi Marek.

— Ponad dwadzieścia — twierdzi zdecydowanie, na co Stacho potakuje.

— Czyli, mam rację — uznaje Helka ani przez chwilę nie przestając drapać się po udzie. — Michałku...?

— Daj, spokój, kotku... — próbuje chłop. — Ogromny był, to fakt i przepłynął sobie tu... — „Tu” dotyka, na co kobieta mu pozwala. — Ale tyle...?! Przesadzasz...

— To ile?! Bądź mężczyzną...!

— Trzydzieści! — wali po męsku Michał.

— A ty Justyna...? Też go widziałaś...?

— Trzydzieści pięć — pada filuterna odpowiedź. Helka zabiera paznokieć z ud i drapie się nim przez chwilę po główce.

— Dwa razy po ponad dwadzieścia... — mruczy. — Czyli dwadzieścia dziewięć... Niech wam będzie... To będzie pięćdziesiąt osiem, plus trzydzieści pięć, plus... — Patrzy ze wzgardą na Michała — trzydzieści, plus sto, to będzie dwieście dwadzieścia trzy kilogramy, dzielone na pięć. Ile ten szczupak waży, Robercik...? Różańcowo...?

— Czterdziści cztery, koma sześć — popisuje się obliczeniami bez kalkulatora Robert. — Ale...

— I żeby nie było, że ja nie potrafię pójść na kompromis. Chociaż swoje wiem... — wzdycha Helka, ponownie prężąc uda.

— Wyszczuplałaś — wali Robert na ten widok. — To i szczupaka odchudź...

— Odchudziłam — orzeka Helka, zgodnie z prawdą. — O pięćdziesiąt pięć, koma cztery. Mało ci...? A tak w ogóle... To czyżbym usłyszała przed chwilą, że ja gruba byłam...?!

— Nie — Marek czyni obronny ruch rękami, gdy Gośka zaczyna powoli czerwienieć. — Ale nawet w tę dolną waszą półkę trudno uwierzyć...

„Uwierz...”

— ... I to ty ciągle jęczysz, że gruba jesteś!

— Gruba, czy chuda — odzywa się Gośka pozornie łagodnie. — Ale widziałam u niej patelnię! I zaraz możesz uwierzyć i w nilowego tutaj! Wśród gwiazd...!

„Uwierz... Lepiej uwierz...” — powtarzam i odpływam pocieszyć się wolnością.

Do kolejnego spotkania z jakimś spryciarzem.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania