Poprzednie częściKról – prolog

Król – rozdział 4

Knajpa „Pod toporem” nie różniła się zbytnio od tej, w której bywał razem z Darrenem w dzielnicy handlowej. Widział tam niewiele mniej ludzi, jednak nie wyglądali tak zwyczajnie jak kupcy i miejscowi. Wbrew podejrzeniom Lonana większość nie zdawała się klepać biedy. Przeciwnie, na środku pomieszczenia przy wielkim stole siedziało trzech mężczyzn ubranych w drogie szaty, z drogocenną biżuterią między innymi złotymi sygnetami na palcach. Podejrzewał, że owe sygnety są znakiem rozpoznawczym jakichś tajnych stowarzyszeń czy sekt Tergoranu. Na ich bokach widział charakterystycznie wygrawerowane symbole. Każdy z nich miał podobny.

Naciągnął kaptur na twarz i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę stolika za nimi, przy którym siedział tylko jakiś chuderlawy mężczyzna. Nie bacząc na niego, usiadł tyłem do mężczyzn, wystarczająco daleko, by nie wzbudzać podejrzeń i na tyle blisko, by usłyszeć każde ich słowo. Wyobraził sobie, jak paskudnie Darren złoiłby mu skórę za bezpodstawne podsłuchiwanie nieznajomych, w dodatku późnią porą w karczmie, gdzie nie miał żadnych kontaktów. Jego ciekawość pchała go niestety do nierozsądnych czynów.

– Znowu dąży do tego samego – usłyszał niski głos. – Jakby było mu mało trupów na ulicach.

– On gra w tę grę od lat, jeszcze zanim usiadł na tronie – drugi nosowy, jakby zakatarzony. – Ma o sobie zbyt wysokie mniemanie. Myśli, że jeśli zacznie mordować wszystkich po kolei, za byle wykroczenia, chociażby zlecając to najemnym skrytobójcom, to nikt się nie domyśli i nikt nie zauważy. Ludzie widzą. Hrabia Monyx wie, Rannor z Arkaley wie. Rannor wie... i to nie tylko o niedawnych zabójstwach i tajemniczych zniknięciach. Śledzi poczynania króla od kilkunastu lat, od kiedy dostał urząd i szpieguje na rzecz swoich interesów, jakiekolwiek by one nie były.

– Tylko dlaczego wciąż milczy?

– Nie chce stracić posady. Wtedy nie będzie miał kontaktów z koronowanymi głowami...

– Ani nie mógłby się pojawiać na dworze i myszkować.

– Rannor jest wpływowy i wpływów mu ciągle przybywa. Nawet gdyby miał własne interesy przeciwko władzy, nie potrzebowałby wielu przekrętów, by doprowadzić je do skutku. Ludzie pójdą za nim, bo jest dobrym zarządcą. Inteligentnym, rozsądnym, nie oceniającym nikogo po stanie materialnym. Nie można mu tego odmówić. Do tego jest magiem i tonie byle jakim. Niemądrze byłoby wchodzić mu w drogę.

– Nie zapominaj, Norrthusie, że Rannor szkolił się także na profesjonalnego skrytobójcę podobnie jak reszta jego bandy, a król nie ma o tym pojęcia. Jeden jego ruch, a Rannor będzie miał powód do królobójstwa. I nikt się nawet nie dowie... Nie można go ignorować i pozwalać mu swobodnie działać! Błagam was, panowie!

Nagle wszystkie trzy głosy umilkły. Lonan drgnął wystraszony, że jego podsłuchiwanie wyszło na jaw. Zacisnął dłonie na krawędzi stołu, by przestały drżeć. Starał się wyglądać na jak najbardziej spokojnego i rozluźnionego, ale nawet chuderlawiec naprzeciwko zaczął spoglądać na niego spode łba. Mężczyźni przestali rozmawiać. Chłopak odczekał kilka minut, odprawiając w tym czasie kelnerkę bez zamówienia, po czym wyszedł z knajpy. W środku atmosfera stała się gwarna i tłoczna, więc nie powinien zwrócić na siebie niczyjej uwagi.

Na zewnątrz zdążyło się już ściemnić. Wcześniej nawet nie zwrócił na to uwagi. Zmiął w ustach przekleństwo, serce zabiło mu mocniej – Darren się wścieknie. Wyraźnie zabronił mu pałętania się nocami po mieście, a co dopiero w tej dzielnicy. Poprawił sobie pod płaszczem sztylet, naciągnął kaptur na twarz i puścił się biegiem wzdłuż wąskiej uliczki, tej samej, którą dotarł tu wcześniej. Wolał na siłę nie szukać drogi na skróty, w obawie, że jeszcze się zgubi. Odpuścił sobie też mniej podejrzane, powolniejsze poruszanie się. Czuł dziwne napięcie wiszące w powietrzu, chciał stamtąd jak najszybciej uciec. Już po chwili głośno dyszał ze zdenerwowania.

Gdy wybiegał zza rogu głównej ulicy, nagle poczuł chłód ostrza na swoim brzuchu, świst rozcinanego powietrza. Potem uderzenie odbierające dech, nie zdołał nawet krzyknąć. Z impetem uderzył o ziemię, przeturlał się na plecy. Wtedy dopiero jego nerwy odebrały ból. Ostrze rozerwało stare blizny, gorąca posoka spływała po ciele, by zmieszać się z piachem. Potem tupot stóp, męskie, niezrozumiałe krzyki, jakby w innym języku. Szczęk stali co najmniej kilku mieczy.

Przy ranach brzucha minimum ruchu – przebiły się do jego świadomości słowa Darrena.

Uniósł lekko głowę z ziemi i spojrzał spod kaptura na walczące zaciekle postacie: czterech mężczyzn w czarnych strojach, bez pancerzy, jedynie w szatach obwiniętych czerwonymi pasami oraz dwóch młodych żołnierzy gwardii, których poznał po herbach na piersiach. Odgłosy bijatyki zaalarmowały innych strażników. Zerwali się z nocnych wart i przybyli, by opanować sytuację.

Leżąc ranny na ziemi, pluł sobie w twarz. Mógł się spodziewać, że zaczną go ścigać żołnierze. Spróbował na łokciach odczołgać się od walczących. Nie chciał uciekać, póki nikt nie zwracał na niego uwagi, byłoby to zbyt podejrzane. Poza tym, jakikolwiek ruch skutecznie udaremniały mu odniesione rany. Krew spływała mu po bokach. Zaciskał mocno zęby, żeby nie zacząć krzyczeć, choć wiedział, że to by mu ulżyło. Widok krwi to nie nowość, ale tym razem wystraszył się jak nigdy. Ułożył się jak najwygodniej na ziemi, dłońmi uciskał ranę, licząc, że to chociaż trochę powstrzyma krwawienie. Ciecz przelewała mu się przez palce, z gardła wydobywały tłumione jęki.

Nagle ktoś silną ręką złapał go za szaty na karku i pociągnął do tyłu z dala od rozgrywającej się na ulicy krwawej jatki. Lonan na chwilę wstrzymał oddech, ręka odruchowo powędrowała w górę i zacisnęła się na przegubie ciągnącego go człowieka, kimkolwiek był. Zrezygnował jednak z szarpania się z nim, czując ogarniającą słabość z powodu upływu krwi.

– Co ja ci mówiłem, gówniarzu?

Darren.

Odetchnął z ulgą.

 

 

Obudził się rankiem kolejnego dnia w miejscu pachnącym stęchlizną, ziołami i śmiercią. Owinięty grubą skórą leżał na chłodnej podłodze, blisko kominka, w którym tańczyły wysokie płomienie. Uśmiechnął się w środku na ich widok, zawsze miło mu się kojarzyły.

Tym razem dobrze pamiętał, co mu się przydarzyło. Zwiedzanie dzielnicy biedoty, bieg jej ulicami i miecz rozcinający mu ciało, krzyki żołnierzy, walkę, Darrena ciągnącego go za kark, a potem ciemność. Jego opiekun zaciągnął go więc do szpitala, sądząc po warunkach, nie poza terenami tejże dzielnicy. Rozejrzał się: wszyscy pacjenci w zasięgu wzroku leżeli na podłodze, zwinięci w kłębki z zima, niektórzy dygotali lub jęczeli coś nieskładnie i niezrozumiale. Lonan nie pamiętał, by zawitał kiedykolwiek do podobnie paskudnego i przygnębiającego miejsca i nie widział w tym nic satysfakcjonującego, może poza tym, że to tutaj ktoś go połatał. Ciasny domek Darrena sprawiał o wiele lepsze wrażenie i czułby się tam pewniej, rozumiał jednak, że po wypadku najważniejszy był czas, a nie warunki. Bandaże ciasno opinały mu żebra.

Ból nie należał do lekkich czy znośnych, ale nie mógł tracić czasu na przebywania w jakimś zatęchłym szpitalu o wątpliwym wykształceniu lekarzy. Tergoran nie słynął z opieki medycznej. Korzystając z nieobecności pielęgniarek i wolontariuszek, zrzucił z siebie ciepłe skóry i nie bez trudu dźwignął się na nogi. Syknął rozeźlony przez rwący ból w brzuchu, ale nie martwił się. Skoro wylizał się z ran zadanych, gdy znalazł go Darren, to wyliże się ze wszystkiego. Szybkim marszem wydostał się z ciasnego budynku szpitala na zewnątrz. Na głowę naciągnął kaptur splamionego krwią płaszcza, widząc, że słońce mocno przygrzewa. Promienie zawsze dotkliwie parzyły jego skórę, a dość mu było już bólu. Zauważywszy, że po mieście kręci się sporu ludzi, szybko wmieszał się w tłum. Powoli udał się w stronę, gdzie podejrzewał, że znajduje się dzielnica handlowa. Dalej powinien tam czekać na niego jego koń. Przy odrobinie mniejszym szczęściu znajdzie tam też wierzchowca Darrena albo samego Darrena. Naprawdę nie chciał się z nim widzieć, za bardzo się go obawiał. Starszy mężczyzna trzymał dyscyplinę i nie znosił, gdy ktoś ignorował jego zakazy, a tego właśnie Lonan się dopuścił. Wiedział, że nie ominie go surowe lanie, chciał jednak jak najdłużej odsunąć to w czasie.

Nie mylił się. Darren czekał na niego w domu i zaraz po tym, jak się zjawił, potraktował go końskim biczem, nie oszczędzając żadnej części ciała poza zranionym brzuchem. Nie zaskoczył Lonana, a on nie kłócił się, nawet nie krzyknął, zniósł wszystko z pokorą, wiedząc, że kara jak najbardziej mu się należała. Sam sobie i jemu obiecał, że już nigdy nie zlekceważy jego zakazów. Cały później chodził obolały i zmęczony, ale z własnej dobroci mężczyzna pozwolił mu odpocząć, jednak obiecał także od samego rana zagonić go do roboty. Polowanie. Lonan po takich obrażeniach nie będzie miał ułatwionego zadania, nie przyjdzie mu łatwo upolować nawet zająca, a jeśli przyjdzie z pustymi rękoma, niewykluczone, że zasłuży na kolejne lanie. Nie sądził, by Darren chciał wykazywać się teraz wyrozumiałością. Dodatkowo zabronił mu pokazywania się w wiosce, bo tylko chędożenie mu w głowie. „Będzie czas na to kiedy indziej” – dodał.

Po południu Lonan został sam w chacie. Postanowił nie wychylać się na zewnątrz. Nie bez powodu zawsze zakładał płaszcz zasłaniający całe ciało, rękawice i kaptur, a teraz jego ubrania odmakały z krwi w misie z wodą. Ułożył się na łóżku i przykrył brzuch i uda skórami, żeby się ogrzać. Darren krzątał się to po dworze, to po wnętrzu chaty i przynosił zajęcze skóry, zioła albo wodę.

Później ktoś przyjechał do nich konno. Usłyszał tętent kopyt, prawdopodobnie zimnokrwistego konia, być może wojskowego. Tylko one tak ciężko stąpały.

Mimo znużenia, jakie go ogarnęło, podniósł się na łokciach i wytężył słuch. Słyszał każdy ruch: zeskoczenie z wierzchowca, kilka kroków pokonanych w stronę Darrena, być może uścisk na powitanie – poklepanie po czymś twardym i skórzanym, prawdopodobnie stroju mężczyzny.

– Stary druhu – odezwał się przybysz. Miał niski, ale dźwięczny i aksamitny głos, wręcz przyjemny do słuchania. – Wiem, że dawno cię nie odwiedzałem, ale obowiązki mnie pochłonęły. Rozumiesz, nigdy nie miałem na głowie tyle, co ostatnio.

– Rozumiem, Rannor. Nie każdy jest emerytem i może robić, co zechce i kiedy zechce.

– Podejrzewam, że i tak nie spoczywasz na laurach...

Lonan chwycił dłonią za parapet i wyjrzał na zewnątrz. Był pewien, że imię Rannora usłyszał już raz przy rozmowie trzech mężczyzn w karczmie. Zobaczył młodego mężczyznę w granatowo-szarych, eleganckich szatach, drogich zapewne nawet dla najbogatszych szlachciców. Miał długie, kruczoczarne włosy i gęstą brodę, ciemne, uważne oczy. Lonan dziwił się, co taki człowiek, podobno też mag, może robić u progu zwykłego, emerytowanego żołnierza.

Opadł z powrotem na poduszki i nakrył się skórą po barki, gdy usłyszał, jak Rannor wchodzi do chaty.

– Ciasno i przytulnie jak w rycerskim namiocie, brakuje tylko ekscytujących zapachów żołnierzy niedbających o układ trawienny – powiedział z uśmiechem przybysz. Lonan poczuł na sobie jego wzrok. – A on?

– Przybłęda – odparł od razu beznamiętnym głosem Darren. – Jakiś czas temu znalazłem go niedaleko z raną ciętą na brzuchu, ledwo żywego. Cudem go z tego wyratowałem.

– Nie wrócił do swoich? – dopytywał Rannor.

– Ma częściową amnezję, pamięta swoje imię, parę szczegółów, ale od samego początku nic mu się nie poprawiło i wygląda na to, że więcej sobie nie przypomni.

– Wygląda na silnego. Jak sobie radzi z bronią?

– Bardzo dobrze. To ambitny chłopak, chce się uczyć, umysł też ma tęgi.

– Myślałeś, żeby go posłać do szkoły?

– Nie mam na to funduszy. Żyję skromnie, przyjacielu, on mi pomaga, niedługo w końcu się zestarzeję i sam przestanę sobie radzić – odparł jakby ze smutkiem.

– Ach, Darren, czyli chcesz trzymać tu chłopaka, żeby się tobą opiekował na starość? Niegłupie to zagranie, bo biedaczyna i tak nie miałby gdzie pójść, ale to młode pokolenie ma potencjał. Myślę, że znalazłbym kogoś, kto opłaci mu naukę albo sam wyłożę trochę ze swojej sakiewki.

– Nie mogę cię o to prosić.

– I nie poprosisz. On też nie, bo wygląda jak jedno wielkie nieszczęście, co, jak mniemam, ma związek z tymi jatkami ostatniej nocy w Tergoranie.

Znowu kroki, wyszli z chaty. Lonan uchylił powieki.

– Mam interesy w okolicy. Będę się tu kręcił. Wiesz, gdzie mnie szukać w razie potrzeby, a dla chłopaka wieści przekażę, gdy jakieś będą. Na razie niech leczy rany bojowe i ostrzy miecze. Do miłego, Darrenie!

Tętent kopyt, kroki Darrena z powrotem do chaty. Lonan podniósł się znowu na łokciach i skierował wzrok w stronę byłego rycerza. On patrzył na niego dziwnie zmieszany, jakby nie wiedział, co ma do niego powiedzieć.

– Jeżeli bym mógł... – zaczął Lonan.

– Tak, wiem, kochany, ale i tak musisz poczekać na wieści od Rannora. Ja nie jestem w stanie ci nic zapewnić.

Mężczyzna wyszedł znowu z chaty, zabierając kuszę stojącą pod drzwiami. Chłopak jeszcze przez chwilę wpatrywał się otępiały w drzwi, które przed chwilą zamknęły się z klekotem. Był zdezorientowany – Darren nigdy wcześniej nie nazwał go kochanym i wzbraniał się przed używaniem nacechowanych emocjonalnie słów, zwłaszcza w jego wypadku. Traktował go dość chłodno i starał się wychowywać twardą ręką, skoro i tak miał się go nie pozbyć. Wziął na barki obowiązek przekazania mu zasad kodeksu rycerskiego, dobrego wychowania i zadbania o to, aby uczył się w czasie, gdy nie pracował fizycznie. Lonan uległ temu i przyjął jego styl życia, dobrze się w tym czuł i był mu wdzięczny za całe poświęcenie, ale nigdy nie czuł między nimi swoistej więzi jak między ojcem i synem. Zastanawiał się też nad słowami Rannora, który mógł twierdzić, że mężczyzna boi się starości. Nie wyobrażał sobie Darrena jako nieporadnego starca, ale wiedział, że jest to nieuniknione.

Poprawił sobie opatrunek na brzuchu, krzywiąc się lekko i ignorując odgłosy dochodzące z zewnątrz, zamknął oczy i po chwili oddał się w objęcia bogów snu.

Następne częściKról – rozdział 5

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania