Krótko o lizakach dla czyichś dzieci
Wchodzę do sklepu, żeby kupić jakieś pomarańcze dla siebie i lizaki dla czyichś dzieci, bo czyjeś dzieci przyjechały i trzeba im dać lizaki.
Zaczepiam chłopka w czerwieni przy kawach. Kupić trzeba co innego, ale chłopek tam stał akurat.
- Przepraszam, czy może mógłby pan mnie poinstruować, gdzie znajdę -
- Kurwa, ściągnę tą koszulkę, ja tu nie pracuję, sam na zakupach jestem! - Krzyczy mi facet w twarz, rzuca półkilogramową kawę na ziemię i odchodzi spiesznie, gniewnie. Jacobs. Wzruszam ramionami, idę dalej.
Po chwili uznałem, że kto by nie rzucił, podnieść trzeba i wróciłem, podniosłem, postawiłem na półce. Chuj. Niech mają.
Podchodzę do pomarańczy. Chujowe jakieś. Kolorem plastikowym, zapachem niearomatycznym, w środku pewnie sam mionsz-miąższ i susza jak o ósmej rano przy zjeździe na Malinę, gdzie zazwyczaj stoją panienki negocjowalnego afektu. Susza o ósmej rano, bo wtedy ich nie ma, śpią snem sprawiedliwego, albo chuj wie co robią.
Krążę. Jak jastrząb czy inny kruk nad ścierwem, tak ja przy pomarańczach. Wącham, ściskam, podrzucam, łapię, ściskam, macam, ważę w dłoni, gadam do siebie. Ludzie przechodzą, patrzą jak na wariata, ale nic nie mówią. Nagle podchodzi do mnie dziadunio, taki autentyczny wiekowy, kościsty dziadzio o lasce, maca jedną pomarańczę i mówi do mojego pępka:
- Teraz to nie warto, sama chemia, patrz pan, nawet pachnie jak nie pomarańcza. Pachnie jak udawana pomarańcza! Niech pan tego nie kupuje! - grozi mi sękatym palcem, bierze do ręki grejpfruta i odchodzi, kuśtykając.
Chuj. Nie kupuję tu dziś pomarańczy. Nie będę miał pecha, nie zdżinksuję tego, Nie-Ma-Takiej-Opcji. Idę po lizaki dla czyichś dzieci.
Biorę dwa One Cola po dwajścia dziewięć groszy, potem biorę jeszcze jednego dla siebie i odchodzę.
Biorę jeszcze loda. Na patyku. Loda o zmysłowej, pobudzającej pociąg seksualny, naszpikowanej hormonami nazwie "Guliwer", którego zamierzam opędzlować czym prędzej. Lubię też "Kaktusa" i "Twistera", ale takie później. Teraz Guliwer. Będę Yahoosem, Brobdingnagiem albo Liliputem, pożrę Guliwera. Muaha-Ha.
Przy kasie nie było niespodzianek, ale w aucie przed sklepem, w starej audicy pamiętającej magię, czar, technologię i luksusy lat osiemdziesiątych, siedział w fotelu pasażera ten dziadunio i dosłownie pożerał grejpfruta. Jak dzikus, jak jabłko, jakby to był jego pierwszy posiłek w tym millennium.
Patrzyłem jak zaczarowany, aż podeszła jakaś dziwna babka w przeterminowanej trwałej blond z długimi odrostami koloru brudnego brązu, wsiadła do fury i odjechała, nie zaszczyciwszy dziadka spojrzeniem. A ten chlapał, siorbał i mlaskał przy tym otwartym oknie, jakby bezpieczeństwo planety miało od tego zależeć.
A ja zjadłem Guliwera, patyk rzuciłem na podłogę w aucie, a lizaki dałem potem czyimś dzieciom. I nawet nie było najgorzej, bo gówniarze szybko zasnęły. Nie zburzyły mojego Zen, nie zdeptały mojego Czi.
Komentarze (15)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania