Poprzednie częściKruk - prolog (świat wiedźmina)

Kruk - rozdział 11 (świat wiedźmina)

Pierwsze promienie wschodzącego słońca liznęły bruk, gdy stępa przemierzali miasto. Ulice były wciąż opustoszałe – oprócz strażników patrolujących okolice oraz kupców rozkładających swoje kramy i otwierających przydrożne sklepiki, nie widać było nikogo. Mimo to Ines, siedząca za odzianym w ciemną opończę elfem, była dumna jak paw. Wieść z poprzedniego wieczora, że Zarred odzyskał swojego wierzchowca strasznie ucieszyła dziewczynkę, a gdy ta po raz pierwszy ujrzała potężnego ogiera, tak długo prosiła mężczyznę o przejażdżkę, że ten ,dla świętego spokoju, zgodził się w końcu i po ciemku woził rudzielca po pustym rynku z dobrą godzinę. Teraz zaś jedną ręką trzymała się Zarreda, a drugą zawadiacko wspierała o bok. Elf, lekko rozbawiony, nie komentował.

Do południowej bramy dotarli niedługo potem. Arto Deleriee czekał już jakiś czas, bo pozwolił sobie nawet przysiąść na pobliskim murku. Wstał, otrzepując podróżne spodnie, gdy dostrzegł nadjeżdżających.

– Witaj – odezwał się, kiedy Zarred zsiadł z konia. – A cóż to za mała, urocza istotka? Nie pamiętam, żebyś nas sobie przedstawiał.

– Dobrze pamiętasz – odparł, uścisnąwszy profesorowi rękę. – Jest ze mną.

Arto uniósł brwi z niekrytym zaskoczeniem. Zarred nie wyglądał bowiem na takiego, co wędrowałby w towarzystwie dziecka, tym bardziej, że zmierzał do Flotsam w celu ratowania swego znajomka. Zabieranie ze sobą malca na tak niebezpieczną wyprawę wydawało się zwyczajnie głupie i bardzo nieodpowiedzialne.

– To twoja córka? – spytał.

– Bynajmniej – odrzekł elf, grzebiąc w jukach. – To sierota, zgarnąłem ją z traktu.

– Naprawdę? – Nie mógł uwierzyć Deleriee.

– Tak! A potem się zgubiłam, ale Pan El...

– Jest wygadana i niewychowana – przerwał dziewczynce z naciskiem. – Proszę być dla niej wyrozumiałym.

– Naturalnie, proszę się nie martwić, lubię dzieci, a w szczególności te gadatliwe. No, mała, jak się nazywasz?

– Ines – odparła butnie dziewczynka, dmuchnięciem pozbywając się miedzianego loczka, jaki nieposłusznie opadł jej na czoło.

Profesor pokiwał przesadnie głową z uznaniem.

– Bardzo ładne imię...

– No, dosyć, dosyć – przerwał bezceremonialnie elf, wspinając się na siodło. – Pogadacie, gdy już będziemy w drodze, a teraz ruszajmy, jeśli można.

Arto przytaknął niefrasobliwie, po czym odwiązał swego wierzchowca – miodową klacz o białych pęcinach, i ruszyli przez bramę, nie niepokojeni przejeżdżając obok posterunku. Zarred zastanawiał się czy tym razem zostaną zatrzymani do kontroli, jednak nic takiego nie miało miejsca. Zdziwiło go tylko, że mijani strażnicy uniesieniem dłoni pozdrawiali rozpromienionego profesora, zupełnie, jakby mieli ze sobą wcześniej do czynienia.

– Znacie się?

– Słucham?

– Pytałem – powtórzył cierpliwie elf – skąd ta zażyłość.

– Można powiedzieć, że gościłem już Ban Glean niejednokrotnie i straż dobrze mnie pamięta – odparł zagadkowo. Zarred starał się dopytać, co ten miał na myśli, jednak uczony sprytnie udzielał niejasnych odpowiedzi i bez ceregieli zmieniał temat. Kruk postanowił nie wracać więcej do tego tematu.

Dzień był idealny na podróż. Słońce, owszem, świeciło, jednak nie był to upał, jak dnia poprzedniego. Wiał przyjemny, orzeźwiający wietrzyk, a przed nimi majaczył niewielki lasek, obcujący drogę w cieniu, z dala od słonecznych promieni. Za niewielkim zagajnikiem czekała ich może niecała godzinka jazdy, a dalej, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wody Pontaru – jednej z najdłuższych rzek na północy. Istniało nawet stare przysłowie mówiące, że "kto kontroluje Dolinę Pontaru, kontroluje Północ". Było w tym odrobinę racji.

Wędrówka mijała im w ciszy i spokoju, nie licząc oczywiście Ines paplającej od momentu, w którym tylko opuścili granice miasta. Arto wydawał się zafascynowany dzieckiem, widocznie lubił nie tylko gadać, ale i słuchać. Elf natomiast milczał ponuro, nie ściągając z głowy ciemnego kaptura. Rozmyślał o Coinneachu, o dziwnym czarodzieju, którego zabił w trakcie ucieczki z obozu, o niewyparzonej gębie Ines, o tym co powie Iorwethowi i jego komandu, gdy dotrze do nich z tak paskudnymi wieściami i ludzkim dzieckiem w opiece...

– ...rred? Zarred, słyszysz?

Poderwał głowę znad końskiego grzbietu, kierując wzrok zielonych oczu na profesora. Ten zmarszczył brwi, zupełnie, jakby szczerze się rozczarował.

– Widzę, że nie tylko nie bierzesz udziału w tej jakże ciekawej dyskusji, ale nawet jej nie słuchasz.

– Zamyśliłem się – odparł na swoje usprawiedliwienie, odwracając głowę w bok. Może było to tylko złudzenie, ale las wydał mu się jakiś taki dziwnie cichy i pusty.

– Pytałem – powtórzył Arto, poprawiając zsuwające się z nosa okulary. – Czy wierzysz w zbiegi okoliczności?

– Nie, nie wierzę.

– A więc spotkanie z Ines nie było zbiegiem okoliczności? – zapytał uczony, na co Zarred drgnął. Spojrzał z zaskoczeniem na towarzysza, nie bardzo rozumiejąc do czego ten zmierzał.

– Nazwałbym to raczej przypadkiem – odparł po dłuższej chwili, nie odrywając oczu od poznaczonej zmarszczkami twarzy.

– A jaka to różnica? Przecież w gruncie rzeczy...

– Cisza – syknął Zarred, uniesieniem ręki nakazując reszcie milczenie. Profesor skrzywił się niepocieszony, a następnie odchrząknął znacząco.

– Rozumiem, że jest to temat dla ciebie drażliwy, ale...

– Zamknij się! – warknął, a oczy, które błysnęły spod ciemnego kaptura, ciskały zielone błyskawice. – Koło dziesięciu – mruknął, zrównując się z profesorem. Ten dopiero wtedy pojął o co chodzi. – Ines, przesiadaj się.

– Ale...

– Już! – ryknął, kątem oka dostrzegając ruch między pniami. Dziewczynka, spłoszona krzykiem elfa, przeskoczyła na miodową klacz, a następnie wtuliła się w zdezorientowanego Arto. Nim zdążył dać profesorowi dokładne instrukcje, ze wszystkich stron wypadli zbóje.

– W nogi! – wrzasnął Zarred, a D'yaebl, jak na zawołanie, stanął dęba, rżąc przejmująco. Deleriee wbił ostrogi w boki swego wierzchowca. Ten wyrwał do przodu, taranując stojących mu na drodze oprychów, którzy nie zdążyli umknąć w krzaki.

Kruk w mgnieniu oka chwycił w dłoń łuk, drugą ręką sprawnie nakładając strzałę na cięciwę. Szaropióra lotka śmignęła w powietrzu, wbijając się zaraz z chrzęstem w czaszkę najbliższego bandyty. Nie zdążył nawet krzyknąć – padł na wznak, wzbijając kłęby kurzu i zeschłego listowia.

Zarred rozglądnął się szybko, z roztargnieniem licząc przeciwników. Nie biorąc pod uwagę stygnącego już trupa, przeciwko sobie miał dziewięciu chłopa. Jednym słowem – przesrane. Gdyby tylko miał miecz, jakoś by z tego wybrnął, lecz w obecnej sytuacji dysponował jedynie łukiem i niewielkim nożem.

– Zdychaj, kurwo! – wrzasnął nadbiegający drab, zamachując się na elfa żelazną buławą. Broń, co prawda, może i nie przecinała brzucha ani nie wypruwała przy tym flaków, jednak jednym uderzeniem była w stanie z łatwością roztrzaskać głowę przeciwnika bądź boleśnie pogruchotać kości. Zarred zdawał sobie z tego sprawę, więc nie zwlekając ani chwili, wyskoczył z siodła, łapiąc równowagę na tańczącym gniewnie wierzchowcu. Nim łotr zbliżył się na zasięg buławy, elf skoczył, wyszarpując strzałę z kołczanu. Będąc jeszcze w powietrzu, wbił grot w czubek łysej głowy, po czym przekoziołkował za rzężącym trupem, amortyzując tym samym bolesny upadek.

Zerwał się z ziemi, nie mając nawet czasu na otrzepanie nogawic. Czterech bandytów biegło już w jego stronę, wydając przy tym heroiczne okrzyki. Raz jeszcze napiął Zefhara, by następnie posłać zabójczą strzałę ku temu, który najbardziej był wysunięty do przodu. Grot wbił się z obleśnym chrzęstem między oczy, które w jednym momencie uciekły do wnętrza czaszki nieszczęśnika. Trzej pozostali nie zaniechali ataku, choć gniewny wyraz na ich twarzach pogłębił się.

– Zabił Berniego! – wrzasnął jeden z nich, wymachując groźnie mieczem w biegu. – Rozpłatać chuja!

Reszta zawtórowała kompanowi i wszyscy trzej uderzyli na zakapturzonego osobnika. Zarred tańczył pomiędzy nimi, zwinnie unikając ostrzy, jakie pomimo desperacji właścicieli, wciąż nie mogły go dosięgnąć. Zrobił piruet, skręcił biodra, a następnie ciął jednego w tętnicę, skrywającym się w rękawie nożem. Rzezimieszek zawył niczym zranione zwierzę, w panicznej próbie zatamowania krwi tryskającej z pomiędzy palców. Kruk odskoczył w tył, zwinnie umykając mknącej ku niemu siekierce.

Powoli zaczął wierzyć, że wyjdzie z tego cało, że pokona resztę bandy i dołączy bezpiecznie do towarzyszy za laskiem. Lecz euforia nie trwała długo. Dobrze mówią, pomyślał, odwracając się w stronę, z której dobiegł go dziecięcy wrzask. Nadzieja matką głupich, a ja jestem największym z głupców.

Na ziemi, zlany zimnym potem, pełzał Arto. W jego stronę uśmiechając się paskudnie szło powoli dwóch drabów, wymachujących ostentacyjnie bronią i wykrzykujących mrożące krew w żyłach pogróżki. Zbóje zwyczajnie bawili się kosztem przerażonego profesora, który nie mogąc ze strachu wstać, usiłował odpełznąć najdalej, jak tylko mógł. Ines natomiast poradziła sobie niezgorzej, bo zasadziwszy się na jednej z wyższych gałęzi rozłożystej sosny, poczęła rzucać w napastników szyszkami, które miała pod ręką, w panicznej próbie zwrócenia na siebie uwagi. Zarred był pod wielkim wrażeniem odwagi dziecka. Dziewczynka znała profesora mniej niż dwie godziny, a mimo to za wszelką cenę usiłowała mu pomóc. Przez twarz Kruka przeszedł cień uśmiechu.

– Co jest?! – ryknął jeden z bandytów, kiedy twarda szyszka rąbnęła go w sam środek czoła.

– Tam, na drzewie! – krzyknął drugi, wskazując sardelowatym palcem Ines, ciskającą z całych sił prowizorycznymi pociskami.

– Ta mała cipa prosi się o lanie – warknął ten trafiony, masując pulsujące bólem czoło.

– To trzeba jakoś spierdolić ją z tego pieprzonego drzew-ghaa! – Niewyraźny bulgot przerwał łotrowi, kiedy grot długiej strzały niespodziewanie wyszedł mu gardłem w połowie słowa. Oprych wytrzeszczył oczy i kaszlną obficie krwią, ozdabiając twarz drugiego czerwonymi cętkami. Nim zdążył upaść, Zarred ciął drugiego w skroń, nie mając czasu na dokładniejsze ciosy. Na ogonie siedziały mu niedobitki zbójeckiej bandy.

– Ej, ty! – krzyknął brodaty zbój, przypominający żywą kupę mięsa. Stanął na czele oprychów, krzyżując ręce na szerokiej piersi. – Do ciebie nic nie mamy, chcemy tylko tego srającego ze strachu okularnika.

– Na co wam on? – spytał elf, zerkając kątem oka na chwiejącego się na nogach profesora.

– Mamy niedokończone porachunki. Majster przesyła pozdrowienia.

– Nie wygląda, jakby chciał z wami gadać – mruknął Zarred, przerzucając nóż z jednej dłoni do drugiej. – A co dopiero gdziekolwiek iść.

– Albo zejdziesz nam z drogi, albo zarżniemy cię jak prosię – zagroził dryblas, splunąwszy siarczyście.

Elf zaśmiał się cicho, kręcąc głową z politowaniem.

– Naprawdę sądzicie, że dacie mi radę? Skoro w dziesiątkę wam się nie udało, w czwórkę wam wyjdzie?

– Nie doceniasz nas – odparł brodacz, a na jego ohydną gębę wpełzł złowróżbny uśmiech. – Jest nas więcej niż ci się wydaje, chłystku. No, ale twoja wola, zginiesz, jak tamten pies.

Zarred rozglądał się dyskretnie dookoła. Z początku nie dostrzegł żadnej istotnej zmiany, uznał więc to za blef, lecz po chwili z lasu wyłoniła się reszta. Nie był do końca pewny, ilu ich było, instynkt jednak podpowiadał mu, że oprócz tych tutaj mogło być ich może ze dwudziestu. Nie miał najmniejszych szans. Zacisnął zęby, wściekły na własną głupotę – że też znowu dał się wplątać w jakieś gówno.

Pozostawały mu dwie opcje; zostać ze swymi chwilowymi towarzyszami, walczyć do upadłego i modlić się o cud, ryzykując życiem i powodzeniem misji lub uciekać, skazując profesora i Ines na śmierć, a tym samym zaprzepaszczając szansę na pewny środek transportu do Flotsam.

"Co robić?", myślał rozpaczliwie, cofając się w stronę Arto i rudowłosej dziewczynki, która w międzyczasie zdążyła zleźć z drzewa. "Co robić cholera?!"

Wyjął łuk z pokrowca na plecach, po czym, kląc w duchu, po raz kolejny rozpoczął serię morderczych strzałów, tnących powietrze ze świstem. Tamtej nocy obiecał sobie, że więcej nie zostawi dzieciaka, że ochroni je przed każdym złem tego świata. Nie zwykł łamać obietnic, a już szczególnie tych złożonych samemu sobie.

– Zajebać go! – wrzasnął brodacz, a cała zgraja ochoczo rzuciła się w stronę wędrowców.

– Uciekajcie! – krzyknął elf do przerażonych towarzyszy, tkwiących w osłupieniu za jego plecami.

– Ale...

– Won! – wydarł się ile tylko miał sił w płucach, jednak niespodziewany ryk zagłuszył go. Ziemia zadrżała nagle, a wstrząsy z każdą sekundą zaczęły przybierać na sile. Zarówno elf, jak i zbóje, zamarli w miejscu, rozglądając się ze zdezorientowaniem i usiłując złapać równowagę. Wtem z pomiędzy drzew wypadła najprawdziwsza bestia, tratując wszystko na swej drodze. Bydlę było wielkie, jak stodoła. Na pierwszy rzut oka wyglądało na przerośniętego jelenia, poddanego licznym mutacjom, lecz dopiero po chwili Zarred usłyszał zza pleców przerażony jęk profesora.

– To... t-to bies...

Bies zagrzmiał gardłowym, pełnym wściekłości rykiem i walnąwszy ogromnymi łapami o podłoże, machnął potężnym łbem w stronę pobliskich siepaczy. Nie zdążyli nawet zerwać się do biegu – bestia z impetem wbiła ich na swe rozłożyste poroże, dziurawiąc ich z dziecięcą łatwością.

– W nogi! – krzyknął Zarred, chowając łuk do pokrowca. Nie był wiedźminem, na potworach nie znał się zbyt dobrze, ale jedno wiedział na pewno – bies nie był byle jakim przeciwnikiem. Walka z tak niebezpiecznym stworzeniem bez srebrnego miecza mogła się skończyć tylko śmiercią.

Chwycił Ines za rękę, a następnie rzucił się pędem w stronę rzednących powoli drzew. Gwizdnął głośno, nie zatrzymując się. Dźwignął dziecko na ręce i przyśpieszył, słysząc za plecami rozdzierające, pełne bólu i przerażenia wrzaski.

– Po-poczekaj! – jęknął profesor, wlokący się gdzieś w tyle. – N-nie mam... nie mam już siły!

– To radzę je odzyskać – rzucił elf przez ramię. – Nadal jesteśmy w zasięgu bestii!

Gwizdnął raz jeszcze, a zza krzaków wyskoczył spocony D'yaebl. Tańczył nerwowo, doskonale wyczuwając niebezpieczeństwo, kiedy ci wdrapywali się na silny grzbiet. Zarred wbił ostro strzemiona w boki wierzchowca, na co ten zarżał ochoczo i wyrwał do przodu, mało co nie zrzucając profesora z siodła.

Gnali przed siebie, ku gościńcowi, manewrując zręcznie pomiędzy drzewami. Las kończył się na szczęście, przez co drzewa rosły w coraz większych odstępach, pozwalając tym samym na szybszą jazdę. Wypadli na otwartą przestrzeń, nie zwalniając. Biesa zwabiły odgłosy walki bądź zapach krwi, wpadł w istną furię i wcale nie wykluczone, że rozprawiwszy się z bandytami, nie podejmie pościgu za uciekinierami. Obaj, elf i profesor, doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

– Daleko stąd do portu? – spytał Zarred, popędzając co chwilę cwałującego ogiera.

– W tym tempie powinniśmy tam dotrzeć za jakieś pół godziny – odparł Arto, trzymający się kurczowo Zarreda spotniałymi dłońmi.

– Wybacz, przyjacielu – szepnął elf, klepiąc Diabła po masywnej szyi. – Wytrzymaj jeszcze trochę, zrób to dla mnie.

Odpowiedziało mu tylko rżenie i świst pędu powietrza, rwącego za odzienie i włosy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Elizabeth Lies 12.09.2016
    " było nikogo. Mimo to Ines siedząca za odzianym w ciemną opończę elfem była dumna jak paw." - tu masz powtórzenie, ale ujdzie w tłoku
    " nie niepokojeni " - a nie powinno być łącznie?
    Część jak zawsze świetna. Naprawdę dobrze opisałaś walkę, znaczy nieźle, napisałbym tu cudownie itp, ale to tak sztywno brzmi. Nawet się trochę przekonałam do tej Ines. No niech jej będzie, ale chcę zobaczy minę Iorwetha jak zobaczy, że jeden z elfów zaopiekował się ludzkim dzieckiem.
    Zaciekawiła mnie też postać profesora. Kim tak naprawdę jest?
    W sumie myślałam, że znowu dostaną po dupie, a słowo Kruka "przesrane" idealnie pasowało do tej sytuacji. Powiem Ci wszystkiego się spodziewałam , ale nie interwencji biesa. Nieźle. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.
    Znowu wysyłam Ci krukiem piąteczkę, tylko proszę jej nie zestrzelić.
  • Ewoile 13.09.2016
    Elizabeth, w wolnej chwili wrócę do tego rozdziału i postaram się zlikwidować powtórzenie.
    Wielce dziękuję, Hah, doskonale rozumiem o co chodzi ;D
    Łohoho, no to jestem w szoku, jak już Ty się do niej (choć trochę) przekonałaś, no to jestem niezmiernie zadowolona. Mała nie jest taka zła, to dobry dzieciak, chociaż czasem może (jak w sumie każdy) zirytować. Szczerze? Ja sobie nadal nie mogę tego wyobrazić, Iorweth jest idealistą, ale nie pospolitym bandytą. Jeszcze nie jestem pewna jak to rozwiążę, ale mam już jakieś tam szkice całej scenki.
    Taa, profesor jest dość... specyficzny. Ale o tym innym razem, gdy już będzie wiadomo troszkę więcej ;))
    To świetnie, bo bies miał być tym elementem zaskoczenia, ale i kluczem do wybrnięcia "drużyny" (pierścienia XD) z opresji.
    Strzałki pochowane, strzelać nie będę. Raz jeszcze dzięki ;))
  • GeraltRiv 12.09.2016
    Bardzo ładnie. Szczególnie opis walk i motywację bohatera. Widać, że brniesz w jeden, nadany na początku charakter i nie zmieniasz go z biegiem czasu. Jednak sprawa z biesem jest mało realna. Bo w końcu terytorium, każdy rozumie jako miejsce łowów i godów poszczególnych gatunków. Pomijając, że biesy żyją samotnie to takie terytorium nie powinno biec przez trakt. I to w dodatku uczęszczany. Na twoim miejscu rozbudowałbym to o następujące fakty:

    1) Ucieczka bohaterów przed zbójami w głąb lasu.
    2) Bandyci zaczynają ich okrążać (zakładając że niektórzy są konno0
    3) Zamknięcie uciekających na dużej, leśnej polanie, która w takim przypadku idealnie nadaje się na legowisko i terytorium biesa.

    Dodatkowo dodać kilka opisów gnijących ciał ( już tam leżąvych) albo wielkiego posłania z kości, patyków, kamieni i czegoś, co się nadaje.
    Samo wtargnięcie biesa na trakt, mówiąc że to jego terytorium daje fałszywy efekt, bo miało by to sens, jeśli trakt powstał jeszcze niedawno, a jak mówi Profesor, był w mieście kilka razy i zna drogę do Flotsam.
    Ale koniec, końców zrobisz jak uważasz. 5
  • Ewoile 13.09.2016
    Geralt, Zarred ma już swój charakter i nie należy go zmieniać. Wiadomo - mogą mieć miejsce różne wydarzenia, które są w stanie wpłynąć na charakter i zachowanie postaci, ale w innym przypadku - Nope.
    Niepotrzebnie wrzuciłam do dialogu te "terytorium", gdyby nie to byłoby to jak najbardziej możliwe - biesa (jak również wspomniałam) zwabił odór krwi bądź odgłosy walki, nie to że polował czy cokolwiek. Być może był na tyle wygłodniały, że odszukał źródło zapachu/hałasu i zaatakował. Mimo wszystko Twój plan wydarzeń jest niezły i zastosowałabym go, gdyby nie fakt, że już po wszystkim - rozdział został wstawiony, a historia biegnie dalej. Niemniej, jeśli nadarzy się sposobność, użyję zaproponowanego przez Ciebie rozwiązania, jeśli będzie pasowało do sytuacji.
    Dziękuję za komplement i sensowne wskazówki ;))
  • Ozar 28.03.2018
    Jestem. Znowu to co kocham najbardziej - akcja! akcja! i jeszcze raz akcja bez pierduł psychodelicznych. Tu aż się zadymiło od tempa akcji. Jak wiesz ja opisuje dany tekst tak jak go czuje i tu w jednym momencie coś mi zgrzytnęło. Napisałaś "To... t-to bies... " a dalej że wyglądał jak przerośnięty jeleń! Bies większości ludzi kojarzy się z diabłem, tak się go często określa. Ale diabeł jeleń... Ja bym to zmienił i dał inną nazwę, bo ta nie pasuje, ponieważ słysząc bies widzę diabła a nie jelenia. Poza tym przeczytałem z szybkością samochodu F1 hahahahahaha. 5+ Jadę dalej.
  • Ewoile 30.03.2018
    Ozar, z tym biesem to jest tak, że dla mnie on po prostu wygląda jak wielki, zmutowany jeleń! Autentycznie, tak mi się kojarzy, stąd taki fragment w tekście xd Ale to właśnie kwestia indywidualna - dla jednego będzie wyglądał jak zmutowany jeleń, dla drugiego jak diabeł, a dla jeszcze innego - jak teściowa po północy :D
    Jedź, jedź, tylko żeby Cię radar nie cyknął ;))
  • Kapelusznik 04.11.2018
    Bies na ratunek!
    Mam nieodparte wrażenie że nie był to przypadak
    Założę się że magik ma coś z tym wspólnego
    Ciekawe też co takiego uczony przeskrobał
    5
    Pozdrawiam
  • Ewoile 08.11.2018
    Uczony ma więcej za uszami, niż mógłbyś sobie wyobrazić ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania