Kruk - rozdział 9 (świat wiedźmina)
W karczmie było gwarno. Pomarańczowe słońce widoczne zza okiennic nikło powoli za horyzontem, żegnając się z Ban Glean ostatnimi promieniami ciepła. Większość mieszkańców pokończyła już codzienne obowiązki i udała się na spoczynek, a gdzież lepiej koiło się wycieńczone zmysły i ciało niż w miejscowej oberży? Próżno tu było szukać wolnych stolików, jeśli komuś zależało na miejscu do posadzenia tyłka, trzeba było się dosiadać do ław pełnych rozpitego towarzystwa albo zwyczajnie iść do domu.
Tego pecha nie miał Arto Deleriee. I nie było zresztą czemu się dziwować – w końcu grzał sobie miejsce od bladego świtu, kiedy to przybył do Ban Glean. Karczmarz dostał kilka złotych monet, dzięki czemu mężczyzna zapewnił sobie spokój i samotność. Długą drogę miał za sobą, a jeszcze dłuższa była przed nim. Musiał odzyskać siły, wypocząć, zjeść wreszcie ciepły posiłek, jak przystało na człowieka cywilizowanego, i przeanalizować to, co udało mu się osiągnąć do tej pory.
Wygląd Arto mógł mylić pospolitego obserwatora, gdyż nikt normalny nie powiedziałby, że człowiek odziany w burą, podróżną tunikę, kamizelę naddartą pod pachą i znoszone buty, które lata świetności miały już dawno za sobą, mógł być uczonym – profesorem wydziału historii naturalnej oraz medycyny i zielarstwa Akademii Oxenfurckiej. Deleriee nigdy nie lubił obnosić się ze swoją wiedzą i wykształceniem, wolał wtopić się w tłum i nie niepokojony móc prowadzić swoje badania. Tym bardziej, że drogie szaty, wóz czy inne tego typu luksusy naraziłyby go niepotrzebnie. Wystarczyło dobrze przyjrzeć się ludziom czyhającym w zaułkach, w małych, ciemnych uliczkach i innych podejrzanych miejscach. Poza tym lubił podróżować. Podróże kształciły i uczyły, bowiem człowiek wędrujący zbierał na swoich barkach nowy bagaż doświadczeń, a także okazję miał poznać nowych, interesujących ludzi. I tak też się stało tym razem.
Przysiadł się do niego, gdy ostatnie promienie muskały właśnie bruk miasteczka. Nie zapytał czy może się dosiąść, przycupnął tylko z boku, wciskając się w kąt oberży. Arto nie bez powodu usiadł na końcu sali, liczył na względny spokój i brak kłopotów, lecz zachowanie zakapturzonego osobnika wydało mu się co najmniej dziwne. Nie zamierzał się jednak odzywać. Wolał poobserwować osobnika i określić czy warto jest zaczynać rozmowę.
Pochylił się nad rozłożonymi na blacie papierzyskami, udając zaczytanego. Nieznajomy uniósł kufel do ust. Trzymał go przez krótką chwilę w powietrzu, jak gdyby targała nim niepewność. Arto był niemalże pewien, iż tajemniczy osobnik powąchał zawartość naczynia.
Czyżby obawiał się otrucia? - przemknęło przez myśl profesora, który zerkając na obcego z ukosa, poprawił zjeżdżające z nosa okulary.
– Panie. – Karczmarz wyrósł za nieznajomym i skrzyżował ręce na szczerokiej piersi. – Stół przy którym siedzicie zarezerwowany jest przez tego jegomościa.
Mężczyzna nie odezwał się, nie drgnął nawet. Uniósł tylko kufel do ust, po czym pociągnął kilka łyków.
– Słyszycie? – warknął oberżysta, chwytając obcego za ramię, jednak Arto wstrzymał go gestem. Machnął dłonią obojętnie, odprawiając zdziwionego karczmarza. Dopiero, gdy ten zniknął za rogiem, spod ciemnego kaptura rozbrzmiał cichy pomruk.
– Dzięki.
Profesor milczał, śledząc bezmyślnie linijki własnego notatnika. Czekał.
– Dzięki – powtórzył kapturnik głośniej, nie podnosząc jednak głowy.
– Drobiazg.
Milczeli. Arto Deleriee zamknął notatnik, by następnie bez skrępowania otaksować obcego wzrokiem. Opończa, co było widać na pierwszy rzut oka, służyła właścicielowi od dawna. Osobnik był wysoki i najprawdopodobniej parał się wojaczką. Profesor nie był głupi, dostrzegał silną sylwetkę rysującą się pod połaciami płaszcza. Widział zgrubienia na skórze od rękojeści miecza i otarcia od wielokrotnego ściskania majdanu. Nie mogło być więc pomyłki – do czynienia miał ze specjalistą w swym fachu.
– Głos masz młody, a i twoje ręce nie są pomarszczone niczym u starca – odezwał się Arto niespodzianie, nie spuszczając ciemnych oczu z mężczyzny. – Po co ci więc ten kij? Raczej nie dla podparcia.
Osobnik milczał czas jakiś, przez co profesor stracił nadzieję, że odpowie. Zaskoczył go.
– Dla pozorów – odparł cicho, nie wdając się w szczegóły.
– Pozorów? Co masz na myśli?
– Jakie to ma znaczenie, wielmożny?
– Ogromne – odrzekł tamten dobitnie, stykając ze sobą koniuszki palców obu dłoni. Krążyła bowiem teza jakoby pomagało to w skupieniu i zebraniu myśli. – Bez tego nie uda mi się ułożyć układanki w jedną całość, odgadnąć części twojej historii, tego co robiłeś zanim się do mnie przysiadłeś i tego co robić będziesz, kiedy już opuścisz ten uroczy przybytek.
Obcy uniósł głowę.
– Po co ci ta wiedza? Wszak do badań na nic się nie zda.
– No proszę. – Profesor pokiwał głową w zamyśleniu. – Umiesz czytać, jesteś więc, w jakiś sposób, wykształcony. Do tego bardzo spostrzegawczy. Ale tak, masz rację, jak słusznie zauważyłeś, jestem badaczem. Coś mi się zdaje, że na razie wygrywasz.
– W nic nie gram – odparł tamten, zaciskając wargi. – Niech lepiej zajmie się pan swoimi domysłami na temat Bohun Upas, która zresztą nie występuje na terenie Keadween i zapisuje je dalej, miast dręczyć przejezdnych.
Arto uniósł wysoko brwi, nie kryjąc bezbrzeżnego zdumienia.
– Nie przestajesz mnie zadziwiać, mój tajemniczy kompanie – powiedział w końcu, kręcąc głową z niedowierzaniem. – A więc wiesz czym jest Bohun Upas?
– To z tej rośliny mantikory czerpią swój jad. Czemu się tym interesujesz?
Przy jednym ze stołów rozbrzmiały nagle pijackie śmiechy, a ktoś wielkopańsko zawołał o więcej piwa.
– Zawsze pociągało mnie pewnego rodzaju... niebezpieczeństwo – odparł po dłuższej chwili zastanowienia, odrywając wzrok od hałaśliwej kompanii. – Wojaczka nigdy nie była moją mocną stroną, więc oddałem się nauce. Miałem predyspozycje i pieniądze, więc bardzo szybko dostałem się na Uniwersytet Oxenfurdzki. Wiem, że biblioteki i ślęczenie z nosem w księgach nie jest nazbyt emocjonującego, dlategodreszczyku nadaję sobie w życiu podróżami i badaniem tego, co niebezpieczne. Jak właśnie Bohun Upas czy Coccacidium.
– Badałeś Archespory? – Po raz pierwszy tego wieczoru w głosie wędrowca dało się wyłapać zdumienie.
– A i owszem – przytaknął dumnie uczony, szukając czegoś wśród sterty papierzysk. Znalazłszy to czego szukał, pokazał rozmówcy portret monstrum oraz dokładny opis warunków w jakich ten bytował, właściwości konkretnych części jego ciała, analizy tkanek i wielu innych punktów, nieistotnych w mniemaniu kapturnika. – Może to i potwór, jednak rośliną pozostaje czymkolwiek by się nie żywił. Oczywiście nie podjąłem się tego sam, wynająłem do tego wiedźmina, którego spotkałem przypadkiem, kiedy akurat zabawiałem w Wyzimie. Nie śmierdział groszem, więc przyjął zlecenie od razu, tym bardziej, że obiecywałem niemałą sumkę. Umożliwił mi oglądanie tego nadzwyczajnego gatunku, podczas żerowania, a potem dostarczył ciała zarówno Archespora, jak i jego mniej groźnego kuzyna Echinopsa, do mojego tymczasowego laboratorium, jakie urządziłem sobie w wynajętym pokoju w Starym Narakorcie. Jak pewnie wiesz, karczma ta od zawsze cieszyła się dobrą renomą.
– Obiło mi się o uszy.
Profesor umilkł na chwilę, poprawił zsuwające się okulary.
– Zanudzam cię, czyż nie?
– Nie – odparł tamten nieuprzejmie, odstawiając z łoskotem do połowy opróżniony kufel. – Po prostu zastanawiam mnie dlaczego mi to wszystko mówisz. Gdybym chciał, mógłbym teraz zaszyć się na ciebie, w którymś z zaułków i poczekać, aż opuścisz oberżę. Jesteś sam, a do tego przed kilkoma minutami przyznałeś, że nie potrafisz posługiwać się bronią...
– Nie wychodzi mi to najlepiej, aczkolwiek czegoś tam życie mnie nauczyło – wtrącił profesor, pozwalając zaraz skinieniem głowy kontynuować swemu rozmówcy.
– Lekceważysz mnie czy ostentacyjnie sobie ze mnie kpisz? – warknął kapturnik, zaciskając pięści. Rozmowa z uczonym zaczęła powoli działać mu na nerwy, a alkohol uśpił skutecznie chęć nie zwracania na siebie uwagi.
– Nic z tych rzeczy. – Profesor uniósł ręce w obronnym geście. – Po prostu zdobyłeś moje zainteresowanie, wędrowcze. Jestem Arto Deleriee. – To powiedziawszy, wyciągnął dłoń w stronę towarzysza. Obcy siedział nieruchomo przez dłuższą chwilę, bijąc się z własnymi myślami. W końcu uścisnął rękę Arto.
– Zarred.
–A więc Zarredzie – rzekł profesor uroczyście, poprawiwszy nieznośne okulary. – Skusisz się może na partyjkę gwinta?
– Czemu nie – westchnął Zarred z rezygnacją. – Czemu nie...
Komentarze (16)
Fakt, nie było wybuchów ani pościgów, aczkolwiek jest to jeden z ważniejszych dla fabuły momentów. W Twoich domysłach jest sporo prawdy, poza tym będąc w ludzkim mieście nie mógł uniknąć bliższej konfrontacji z człowiekiem. Był to moment, w którym (w miarę bezpiecznie) mógł wypić piwo, odpocząć chwilę, nabrać sił, zregenerować się i obmyślić co dalej, a sam profesor wydał mu się niegroźny.
Bardzo się cieszę, że dobrze się czytało, jednak obawiam się, że niestety z kolejnego rozdziału będziesz mniej zadowolona... W każdym razie bardzo dziękuję za odwiedziny, ocenkę i sam komentarz, który jest dla mnie bardzo ważny ;))
Dobra część, lubię te twoje przeskoki, zmiany perspektywy, bohaterów na których się akurat skupiasz. Postać bohatera jest złożona i ciekawa a dialog między nim i głównym bohaterem, przekonujący. Generalnie miło się czytało :) Lecę dalej.
Już zaraz poprawię błąd ;))
Już zaraz poprawię błąd ;))
Nararacja trzecio osobowa faktycznie zostawia największe pole do popisu dla autora, chyba dlatego zawsze korzystam z pierwszoosobowej, lubię mieć pod górkę :D A tak poważnie: wydaje mi się bardziej osobista, angażująca czytelnika i również autora pozwalając się wczuć w rolę bohatera. Niewątpliwie jednak obie mają swoje plusy :)
Tu nie chodzi o łatwiznę czy górki. Nie wiem jak Ty, ale ja nie lubię książek z narracją pierwszoosobową. Po prostu mnie drażnią, mam wtedy wrażenie, że autor ograniczył moje pole widzenia i jestem skazana na głównego bohatera. Wolę "być" w historii i przyglądać się jej z boku, z różnych perspektyw i punktów widzenia różnych postaci. Zaznać w wykreowanym świecie tej "wolności", a nie tkwić w ciele i umyśle jednego bohatera. Pierwszoosobowa jest dobra i efektowna (jak mówiłeś " angażująca czytelnika i [...] pozwalająca się wczuć w rolę bohatera"), ale na krótką metę - na teksty nie za długie. Jeśli jednak chodzi o coś dłuższego to jestem zdania, że trzecioosobowa jest najlepszym wyborem. Myślę, że gdybym pisała Kruka w 1osobowej w pewnym momencie opowiadanie zaczęłoby Cię męczyć. Mówiłeś, że lubisz przeskoki na innych bohaterów, a wtedy już by ich raczej nie było. Byłbyś skazany na Zarreda, świat widziany jego oczyma, swoimi myślami narzucałby czytelnikowi swój tok myślenia i odbieranie świata - jeśli ubzdurałby sobie, że drzewo jest niebieskie i rozprawiał o tym w myślach, czytelnik nie miałby wyboru jak tylko widzieć (oczami postaci) drzewo niebieskie. W trzecioosobowej bohater myśli co chce, a my stoimy obok i bez względu na zdanie bohatera widzimy, że drzewo jest zielone/brązowe lub gdy chcemy i faktycznie się zgadzamy z bohaterem, że może jednak i odrobina błękitu się tam znajdzie... Trochę dziwny ten przykład może, ale wiem, że rozumiesz do czego dążę xd
To moje stanowisko w tym temacie i oczywiście nie każdy musi się ze mną zgadzać ^^
Rozdział bardzo mi się podoba
Miło że pojawił się w twoich opowiadaniach człowiek nauki - taki szalony naukowiec - uwielbiam takie postacie.
Zostawiam 5
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania