Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy szlak, rozdział dziewiętnasty - Czas Pożogi 1/2

Czas pochodu: 33 dni

Stan pochodu: 36 + 4

 

Gdyby ktoś w porze późnego popołudnia znalazł się nagle na Polu Egipskim, jak tubylcy zwykli nazywać przemierzany przez drużynę Daniela skrawek lądu, przywitał by go tam bardzo niecodzienny widok. Mianowicie dwa opuszczone wozy, wypełnione prowiantem drewniane półsanie oraz pełen broni, zdezelowany do granic samochód, a w nim jedyny w całej okolicy mężczyzna, półleżący w zapchanym pojeździe i ściskający w dłoniach potężną chochlę, leniwie wypatrując czegoś na odległym horyzoncie. A dookoła nic, jedynie kilka ledwo widocznych, przemoczonych płaszczy leżących wśród piasku, oraz istne morze piachu dookoła.

A gdyby ten mężczyzna poczekał aż do zmierzchu, obserwując ten obrazek, zobaczyłby coś jeszcze dziwniejszego. Gdy tylko słońce zaczęłoby powoli zachodzić nad horyzontem, a przestrzeń dookoła ochładzać się stopniowo, leżący w samochodzie człowiek zakończyłby wartę i z całej siły uderzył trzymanym w dłoniach naczyniem w potężną tarczę, powodując tym ogłuszający wręcz hałas. Zaraz po tym ten sam hipotetyczny podróżnik znikąd zobaczyłby około czterdziestu rosłych, potężnych sylwetek, wyłaniających się z reguły po dwie lub trzy z małych, ciasnych norek, które przed sekundą były zaledwie mokrymi płaszczami, leżącymi na powierzchni pustyni.

 

Kopanie dziur, kolejna sztuczka pokazana ludziom przez Przewodników, choć kosztowało wiele cierpliwości i pracy w tworzeniu, niewątpliwie warta było wysiłku. Już po kilku godzinach niezbyt głębokiego, ale bardzo ożywczego snu, jakiego zaznali w swoich norach, wszyscy czuli się bardziej rześcy, wypoczęci i gotowi, niż ktokolwiek śmiał przypuszczać, że mogą być w tak surowych, pustynnych warunkach.

Zaraz po pobudce, dano ludziom kilka minut na ogarnięcie się i zrobienie ogólnego porządku dookoła. Następnie rozkazano im ustawić się w rzędzie, gdzie jeden z Przewodników, a dokładniej zawsze wesoły Roger, swoim tubalnym głosem wydał głośno serię kilku zwięzłych, konkretnych i szczegółowych komend, które sprowadzały się do tego, by grupa podzieliła się na mniejsze części i spakowała całe obozowisko, nim wszyscy ruszą w dalszą drogę.

I ku jego szczeremu zdziwieniu, to właśnie się stało.

Chociaż tego, w co ustawili się Osadnicy rzędem raczej nazwać się nie dało, a kolejnych rozkazów słuchali z jawnym lekceważeniem i serią kąśliwych uwag, rozkazy, choć bardzo niechętnie, wykonywali co do joty, sprawnie i właściwie bez zarzutu, nawet gdy doszli do zwijania wielkiego namiotu, w którym żyli wyłącznie przewodnicy. Kilka osób zaczęło na samą myśl o tym głośno i soczyście kląć na „czterech nierobów”, ale praca nie zwolniła przez to ani trochę. Choć jasnym było, że traktują zwijanie jego i całego obozu jako irytujące, niewdzięczne i upokarzające zadanie, to robili to bez zbędnego ociągania się, czy innych utrudnień. Wystarczyła godzina, a już byli w drodze, rozmawiając cicho i patrząc we wschodzące gwiazdy.

Wywołało to wśród mieszczan zaskoczenie graniczące niemal z zachwytem. Długo i dosyć emocjonalnie jak na nich rozprawiali o tym, skąd wzięła się ta zmiana w sposobie, w jaki byli traktowani. Snuli różne teorie i rozważali niejeden domysł, koniec końców jednak nie przyszło im jednak na myśl najprostsze i zarazem słuszne rozwiązanie. Ludzie z Osady powoli, ostrożnie zaczęli godzić się z tym, że Przewodnicy byli im potrzebni, a do tego naprawdę przydatni. Wciąż darzyli ich pogardą i szczerą niechęcią, ale do ich umysłów powoli, niestrudzenie przebijał się wreszcie fakt, że oni i tylko oni wiedzieli, jak bez większego szwanku opuścić pustynię, na której przebywali. I dlatego, chcąc nie chcąc, powoli zaczęli tolerować fakt, że dobrze jest okazywać im posłuszeństwo.

Jako że pochód wystartował wraz z nastaniem sennego, cichego zmierzchu, szedł w niemalże całkowitej ciszy. Prawie nikt nie rozmawiał, nie śmiał się, nie plotkował, czy wymieniał uwagi na temat tego, co znajdą po drugiej stronie pustyni. Jedynie przy wielkim sanio-wozie, ciągniętym z trudem przez czternaście osób, słychać było jakiekolwiek dźwięki. Głównie było to jednak parskanie, rzężenie i dyszenie, naturalnie towarzyszące ciągnięciu gigantycznego zapasu prowiantu, którego transport wciąż nie należał do łatwych. Nierówny grunt, zapadający się pod nogami piach i oczywiście olbrzymi ciężar wozu sprawiały, że właściwie nie dało się iść tak dłużej, niż przez niecałe pół godziny i tyle też wynosił z reguły czas, po jakim ludzie decydowali się zmieniać.

Dante jednak był dziś od tej zasady wyjątkiem, gdyż nawet po przekroczeniu swojej zmiany dwukrotnie, wciąż uparcie odmawiał odstąpienia od maszyny. Nawet wtedy, gdy ludzie zaczynali już sami pytać go, czy nie chce zejść, on wciąż twierdził, że trochę jeszcze wytrzyma. Mijały minuty, kwadranse, godziny, mężczyźni i kobiety jeden po drugim przychodzili i odchodzili on swego niezwykle ciężkiego obowiązku, a on wciąż trwał. Zmęczony, głodny, niewiarygodnie wręcz spocony, a jednak trwał. Całkiem tak, jakby była to część jakiegoś planu.

Bo Dante, w istocie, miał pewien plan. Myślał o nim długo, gruntownie i niemalże bez przerwy przez całą minioną noc. I w ciągu tych kilku godzin zdążył podjąć pewne decyzje. Uznał, że nie może tak zostawić sytuacji z Ashem i o wszystkim zapomnieć. Musiał wiedzieć, o co chodzi, a w tym celu potrzebował odpowiedzi na przynajmniej kilka pytań. Wiedział jednak, że Ash nie ma zwyczaju mówić ludziom właściwie czegokolwiek, a co dopiero odpowiadać na podobne bezpośrednie pytania. Na pewno po prostu spławiłby go jakoś, gdyby zapytał o cokolwiek wprost. Dlatego też Dante wymyślił najlepszy, jak mu się przynajmniej wydawało, plan, jaki tylko dało się przedsięwziąć. I miał zamiar go wykonać.

Pochód trwał, a ludzie szli powoli przed siebie, we właściwie kompletnej ciszy i nieprzyjemnym zimnie. Kolejki przy wozie systematycznie się zmieniały, a kolejne osoby zajmowały miejsca swoich poprzedników, po nich zaś przychodzili następni, kolejni i jeszcze kolejni. A Dante trwał, spokojnie, niezmordowanie, pewnie trzymając się swojego wozu, jakby od tej drewnianej poręczy zależeć miało całe jego przyszłe życie.

I, w pewnym sensie, tak właśnie było.

Wreszcie, po niewyobrażalnie długim czasie, gdy ostry sierp księżyca przebył już prawie ćwiartkę swojej drogi po nieboskłonie, anielska cierpliwość Dantego została sprawiedliwie wynagrodzona. Wreszcie do jednego z członków grupy podszedł Ash, sens i powód prawie trzech godzin jego morderczej pracy. Gdy tylko Dante zobaczył, że chłopak zbliża się do wozu i nieśmiało, uprzejmie próbując odnaleźć sobie miejsce pośród obecnych tam ludzi, niemalże natychmiast wykrzyknął do niego i zamachał ręką, wskazując żywo, by podszedł w jego stronę i zajął miejsce obok. Chłopak, choć żywo zaskoczony nagłą i dosyć wylewną bliskością ze strony niezbyt dobrze znanego mu człowieka, przyjął ostatecznie zaproszenie, po prostu nie oczekując, by mógł mieć on w stosunku do niego jakieś złe zamiary. Tym bardziej, że wciąż pamiętał ich nigdy niedokończoną rozmowę na temat dawnych technologii i bardzo chciał wrócić do niej raz jeszcze.

I ta drobna zachcianka kosztowała go zdecydowanie zbyt wysoką cenę.

W kilka minut później, Ash stał już obok Dantego, trzymając z całych sił długi, drewniany kij przytwierdzony do wozu i całkiem efektownie pchając go naprzód. Lecz niedługo dane było mu cieszyć się spokojem. Gdy tylko zrobił kilka pierwszych, powolnych i niepewnych kroków na piaskowym gruncie, jego towarzysz dopadł do niego i zagadnął tak, jakby próbował chwycić i porwać zdobycz.

-Cześć Ash. Kopę lat nie gadaliśmy, co nie?

-Co? Ta... Cześ... Dzień do... Cześć Dante. – wyjąkał chłopak, w jednej chwili czując, jak fatalnie przecenił komfort swojej sytuacji. Nie mógł jeszcze wiedzieć, o co chodzi, jednak sam ton i chytry uśmiech, z jakim mówił jego sąsiad już sprawiał, że w jego umyśle jasno rozbłysła czerwona, ostra lampka ostrzegawcza. – F-fakt. Trochę ze sobą nie rozmawialiśmy.

-Nie da się ukryć. – odparł nonszalancko Dante. – Szkoda, świetnie się z tobą gawędziło o telefonach i tym podobnych. Ale wiesz, jak to jest. Praca, kawałki gruzu, obowiązki, bicie, głodzenie, batożenie, Kapłani... Koszmarnie dużo tego było w mieście. Nadzorcy nas tam nie oszczędzali, co nie?

Ash nic nie odpowiedział, pokiwał jedynie głową. Energicznie i dosyć nerwowo, jakby czuł, że rozmowa zejdzie zaraz na jakiś bardzo nieprzyjemny temat.

I miał rację.

Dante uśmiechnął się do niego groźnie. Tak, że przypominał szczerzącego kły wilka.

-Poza tym, mieszczuchy nic tylko kurwa przeszkadzają. Męczą, głodzą, rozkazują, istne utrapienie, co nie? Dobrze, że jesteśmy przeciw nic, prawda?

Dante, mówiąc to, miał szczere wrażenie, że słyszy, jak serce jego rozmówcy spada prosto w jego żołądek, wydając przy tym ogłuszający chlust. Chłopak rozejrzał się dookoła z najczystszą desperacją w spojrzeniu, nie miał jednak dokąd uciekać. Musiał stać na swoim miejscu i ciągnąć wóz, jeśli nie chciał zwrócić na siebie uwagi wszystkich dookoła. Jednak jeśli nie odpowie nic, uwagę tą zwróci na niego Dante. A nie było mowy, by po marnych kilku minutach już dano mu zmianę. Był w potrzasku. I to właśnie na tym polegał dantejski plan.

-No właśnie. – mówił dalej mężczyzna, zdając się z każdym słowem robić coraz większym i coraz bardziej nieprzyjemnym. – Jesteśmy razem, co nie? Jedna drużyna, przeciw skurwielom. To się chwali, racja?

Ash przełknął tylko ślinę, choć czuł, że usta ma kompletnie suche. Gdzieś wewnątrz wiedział już, dokąd ta rozmowa zmierza, nie chciał jednak nawet o tym myśleć. Serce kołatało mu nieprzyjemnie, a on desperacko szukał ucieczki z tej sytuacji. Nie wiedział, wprost nie miał pojęcia, co robić. Wiedziony totalną desperacją, postanowił spróbować jedynej strategii, jaka przyszła mu na myśl i tak spokojnie, uprzejmie i sucho, jak tylko mógł, powiedział:

-Zgadza się. Jako przyjaciele, trzymamy się razem. Dlatego proszę cię, nie wypytuj o rzeczy, które cię nie dotyczą. Nie mam ochoty odpowiadać na twoje pytania. Dobrze?

Zabrzmiało to o wiele bardziej oschle, niż sobie życzył. Dante ściągnął brwi w zdziwieniu, otworzył na chwilę usta, ostatecznie jednak nic nie powiedział. Wciąż jednak wpatrywał się w Asha, który pod wpływem tego wzroku zdawał się jakby zapadać w sobie.

-Jesteśmy przyjaciółmi. Co nie Ash? – zapytał Dante raz jeszcze.

Ash w ogóle już nie odpowiedział. Jego spojrzenie wołało do niebios o pomoc, Dante jedna nie ustępował.

-Ash. Odpowiedz na moje pytanie.

-Dante... – wyjęczał cicho chłopak. - Proszę cię...

-Widziałem wczoraj, jak wchodziłeś do namiotu Przewodników. Wiem, że tam byłeś, wiem też, że o czymś rozmawialiście. Nie zaprzeczaj. O co chodziło, Ash?

-Rozmawialiśmy o przeszłości. O starych, dawno już nieważnych czasach. To już nieważne. Nie musimy do tego wracać.

Dante zamilkł na chwilę. Widząc żałosny stan i przerażone, niemalże płaczące spojrzenie Asha, aż pomyślał, czy naprawdę nie warto byłoby cofnąć się i zostawić sprawę w spokoju, całkiem tak, jak go prosił. Ale nie zrobił tego. Zdecydował się drążyć dalej i robił to zdecydowanie zbyt głęboko. I już za kilka minut, tworzona przez niego kopalnia miała zawalić mu się na głowę.

-A jednak chciałbym, żebyś mi powiedział. O czym rozmawialiście? Co to było? Skąd w ogóle ich znasz? Odpowiedź na pytania Ash! Kim byli choćby ci, dla których każde czasy są dobre?

Ale Ash nie odpowiadał. A Dantemu kończyła się cierpliwość.

-Ash! Odpowiedz do cholery!

Ash milczał. A gdy nie odpowiedział ani na to, ani na kolejne i kolejne pytania, które Dante rzucał mu coraz głośniej i coraz bardziej śmiało, ludzie dookoła zaczynali przypatrywać się im i słuchać ich rozmowy. Dokładnie tak jak planował Dante, milczenie Asha miało sprowadzić mu na głowę problemy znacznie poważniejsze, niż jeden rozeźlony mężczyzna.

Kilka osób zaczynało powoli domyślać się, o czym mówili wcześniej, gdy nie zwracali na nich uwagi. Inni już przeczuwali awanturę i szykowali się, na razie tylko mentalnie, na nadchodzącą chryję. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Ash zaś wcale nie polepszał swojej sytuacji, ignorując nie tylko Dantego, ale też wszystkich innych dookoła.

-No co jest Ash?

-Hej, ale o co chodzi?!

-O czym oni mówią?!

-Dante, co się dzieje?!

Atmosfera wokół tej dwójki gęstniała coraz bardziej, podsycana jeszcze przez komentarze i napastliwe pytania starszego z nich. Czas mijał, a pierścień grozy zaciskał się wokół nich coraz bardziej, zostawiając mniej i mniej miejsca. Kolejni nadstawiali uszu, słuchali, albo i sami zaczynali zadawać kolejne pytania. A ludzie chcieli wiedzieć, tym bardziej, że wszyscy już od dawna się bali. Po tylu dniach walk między sobą, tylu ofiarach, upadku ich pani, stratach, przedzieleniu się na pół ich własnej osady, bagnach, pustyniach, mieście, obcych bogach i wszystkich innych chorych rzeczach, ludzie mieli już dosyć, nie chcieli niczym ryzykować. Chcieli wiedzieć, że są bezpieczni. Chcieli, wręcz żądali, by nikt niczego nie ukrywał, nie śmiał znowu narażać ich na kolejne, bezsensowne ryzyko. Ich celem było jedynie to, by wszyscy mogli być bezpieczni. I dlatego im dłużej Ash milczał, tym bardziej wszyscy wątpili, że w sytuacji w której są, mogą jeszcze komukolwiek ufać. Bo jeśli nie mogą zaufać jednemu ze swoich ludzi, to czemu mają myśleć, że ktokolwiek jest jeszcze pewnym sojusznikiem?

-Ash, mówże coś do kurwy nędzy!

-Odezwij się!!!

-Czy Dante nie mówił czegoś o Przewodnikach?!

-Gadałeś z Przewodnikami?!!

-Stary, oni grozili?!!!

-Grozili? On z nimi trzyma!!!

-Trzyma?! Jak to Ash?!

-Ash, to prawda?!

-Dante, co to ma być?! O co tu chodzi?!

Wnętrze wozu wrzało jak piekielny kocioł. Po pewnym czasie, do powstającego zbiorowiska zaczęły dołączać coraz to nowe osoby, a te, które mogłyby odejść, zostawały, coraz bardziej niepokojąc się tą sytuacją. Dookoła wozu zaczęło zbierać się coraz więcej gapiów, kolejni ludzie przychodzili zobaczyć, co się dzieje. Było ich coraz więcej, pochód zwalniał więc poważnie, a krzyki podnosiły się coraz wyżej i stawały coraz bardziej słyszalne. Jasnym było, że ta czara już niedługo się przeleje. I w ciągu zaledwie kilku minut, dookoła wozu zebrał się już właściwie cały tabór, pchając, krzycząc, kłócąc się bezładnie i próbując zrozumieć, co się dzieje. Byli tam już wszyscy, wliczając w to Przewodników, naradzających się na tyłach razem z Binną. Po chwili ekipa przy wozie zmieniła się w tłok, a tłok przerósł w tłum. A tak, gdzie powstaje tłum, jedynie kilku chwil brakuje, by wybuchł chaos. I chaos faktyczne tam zawitał. Nie trzeba było dwa razy go zapraszać. Czterdziestu wściekłych, krzyczących, przepychających się ludzi na skraju paniki to nic innego, jak idealne leże dla wszelkich możliwych odmian chaosu.

A gdzieś w samym centrum tego wszystkiego wciąż jeszcze stał Ash, milczący uparcie wśród krzyczących, wściekłych, przerażonych ludzi. Kilku zaczęło już trzymało ręce na jego barkach, kilku innych przepychało się w jego kierunku, samym nie wiedząc, co zamierzają, a niezliczeni krzyczeli, wrzeszczeli i zadawali pytania coraz głośniejszym i bardziej naglącym tonem.

-Ash! O co chodzi do cholery?!!!

-Z KIM SIĘ SPOTKAŁEŚ?!

-O CZYM MÓWI DANTE?!!!

-ODPOWIEDZ NAM!

-Odezwij się!

-Powiedz coś!!!!

-MÓW DO NAS, DO CHOLERY!!!!!

Ash nie mógł tego znieść. Przerażony, zdezorientowany, wściekły, nie pchał już nawet wozu, jedynie mamrotał coś do siebie, próbując jakby schować się do własnych wnętrzności. Nie wiedział co robić, co powiedzieć, jak wyjaśnić tę sytuację. Po prostu kulił się tam, kompletnie przerażony, pozwalając chaosowi kwitnąć w najlepsze.

W końcu ktoś nie wytrzymał. Jakiś człowiek, najbardziej przerażony i zniecierpliwiony ze wszystkich, chwycił go za włosy i zaczął trząść przy tym głową, nieludzko przy tym wrzeszcząc. Domagając się wyjaśnień, nazywając zdrajcą, głośno zdzierając struny. W tamtej chwili, Ash nie wytrzymał. Przerażony, zdezorientowany, po prostu nie wiedząc, co robi, uderzył mężczyznę, wyrwał się z objęć zaskoczonych ludzi i pobiegł jak najszybciej, jak najdalej, byle od tego miejsca. Myślał, że nie będą go ścigać. Niestety, mylił się.

Gdy tylko opuścił swoją wartę przy wozie, większość ludzi jedynie patrzyła na niego w dezorientacji, kilka osób rzuciło się jednak za nim, chwytało za kurtkę, ramiona, włosy. On jednak wyrywał się, uciekając coraz dalej, rozpychając przed sobą ludzi, biegnąc próbując przebić jak najdalej, byle przed siebie, byle nie ustać. Zatrzymał się dopiero, gdy chwycili za łuk. Jego drogocenny, piękny, wspaniały łuk, który miał przy sobie przez cały ten czas. Ktoś chwycił wtedy za drzewce, on zaś chwycił oręż z całej siły, nie chcąc stracić swojego cudu. Ktoś inny szarpał go za ręce, ktoś za włosy, jeszcze ktoś raz za razem kopał po nogach. Poczuł, jak grunt ucieka mu spod stóp i ląduje na plecach z potężnym upadkiem i masą piachu przesuwającą się po plecach i wpadającej we włosy. Ash był przerażony, wściekły, nie miał pojęcia, co teraz ma się z nim stać. Przez jeden, straszny, okrutny moment był pewien, ze to już koniec. Że za kilka sekund rozszarpią go, zamordują, połamią jego drogocenny łuk i każdą kość, jaką tylko ma.

Tak jednak się nie stało.

W ostatniej chwili, nim doszło do czegokolwiek więcej, niż kilka siniaków i krew z rozciętej skóry, nagle, jakby znikąd, jedna postać wpadła między nich i kilkoma szybkimi ruchami uderzyła najpierw jednego, potem drugiego oprawcę, a pozostałych kilku przepędziła niczym niechciane owady. To był Przewodnik. Carl. Wpadł tam nagle, niespodziewanie, krzycząc jakby jego gardło było rogiem bitewnym i wymachując swoja pałką na każdego, kto tylko śmiał podejść w jego kierunku.

-Co tu się kurwa dzieje?!! Co to ma być, psia krew?! Bić się im zachciało, dzikusom! Pokażemy wam wasze miejsce, kurwa mać!! Spokój! Już! – krzyczał, rozdzielając ludzi i okładając ich pałkami, kopiąc, szarpiąc. Zaraz za nim pojawiło się kolejnych czterech przewodników, każdy dzierżąc broń, każdy okładając nią, kogo się da, wrzeszcząc i wzywając do spokoju. Było ich mniej i nie byli wcale lepiej wyszkoleni niż niejeden doświadczony żołnierz z osady, ale w przeciwieństwie do swoich przeciwników, oni byli gotowi, zwarci i dobrze przygotowani na wypadek, gdyby musieli zapanować nad zdezorientowanym, niczego nie rozumiejących i przerażonym tłumem. I właśnie to sprawiło, że po zaledwie kilku minutach, wszyscy tam obecni stali już w okręgu, pośród bezkresnego piasku, nie ośmielając się nawet pisnąć.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania