Krwiożerczy odkurzacz atakuje

Była czarna holenderska noc tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego. Akurat przebywałem na saksach, pracując jako sprzątacz. Właśnie pędziłem rowerem, żeby zdążyć do biurowca emeno na dwudziestą pierwszą. Byłem zwarty i szybki jak Niki Lauda. Wszechobecne drogi rowerowe o najwyższym standardzie iso tysiąc pięćset sto dziewięćset, teraz opustoszałe, tylko mi sprzyjały i nóg nie podstawiały. Mógłbym tak popylać przez Holandię całymi godzinami. Miałem wszystko, co potrzeba: latarkę-czołówkę na łbie, butelkę z orzeźwiającą fantą na podorędziu, kluczyk do bram firmy w kieszeni (to na wypadek, gdyby akurat nikogo już nie było w środku), sprawny jednoślad przy… a raczej pod dupiszczem. Nowością było, że wtranżoliłem na bagażnik stary, nieużywany od dawna odkurzacz przywieziony z Polski.

Po około trzydziestu minutach jazdy otworzyłem bramkę, zaparkowałem elegancko przed emeno i wpłynąłem w mroki biurowca. Miałem sprzątać tylko pierwsze piętro, które na moje szczęście okazało się puściuteńkie. Starego Jugola, co zwykł przed kompem przesiadywać do późna, tym razem nie było. W ogóle w całym ofisie [od słowa office] nie zastałem żywej duszy.

Bez zbędnych ceregieli i gier wstępnych pognałem do składzika. Wyjąłem mopa, plastikowe woreczki na śmieci oraz szmatki do ścierania kurzu. Przygotowałem potrzebne płyny (strofy safickie) i szczoty (rymy) – mój nieodzowny warsztat pracy (poezja)! W jednej z niedużych sal podpiąłem przywieziony z domu odkurzaczyk do prądu, zachowując należyte środki ostrożności i nie wkładając suchych, a tym bardziej mokrych czy spoconych palców do kontaktu. Następnie skierowałem się do korporacyjnej kuchni w celu przygotowania kawy przez nastawienia wody i zaparzenie czarnej, sypkiej, aromatycznej „mielonki” wspomnianą-wzmiankowaną. Na błyskawiczne zupki w proszku było póki co za wcześnie, więc o nich na razie nie myślałem poprzez opróżnienie umysłu z treści – że tak powiem – zupnych. No dobra, trochę jednak myślałem, ale tylko trochę. Osiągnąłem w ten sposób stan niedumania, z którym to stanem różnie w życiu bywało. Przez całe cztery godziny budynek był mój i tylko mój, niczym Hela w piątki spod dziesiątki, i mogłem z nim robić wszystko, cokolwiek by mi strzeliło do głowy! „A zatem… taaak, nie myśleć, nie myśleć, o niczym nie myśleć”, zadumałem się i… Wiecie co? Prawie usnąłem.

Ale nie, jednak nie, no bo jakże tu spać, kiedy coś zaczyna ci harcować za ścianą? Ten agresywny warkot, dochodzący z sąsiedztwa, przerwał brutalnie wewnętrzny stan niemyślenia, osiągnięty z trudem i znojem. Poleciałem więc niezwłocznie, by sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co zakłóca spokój całymi dziewięćdziesięcioma żałosnymi decybelami – jest właśnie mój osobisty, prywatny, dopiero co przewieziony elektroluks. Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem ze sprzętem sprzątającym, no bo, widzicie, akurat ten mój ma domalowane flamastrem „czarne oczy, co się śnią”, jak w tej piosence. I jak zwykle wprawnie i w profesjonalnie oceniłem stopień szkodliwości hałasu na zdrowie człowieka, a następnie udałem się w stronę najbliższego gniazdka w celu wyjęcia z niego wtyczki i uniemożliwienia tym samym dopływu prądu do generatora energii akustycznej. Lecz kiedy tylko zbliżyłem się do najbliższego kontaktu, stała się rzecz niezwykła i – jako i jest napisane – dostrzegłem to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało.

Odkurzacz zamarł, jakby chciał powiedzieć: „nie uciekaj, bo i tak cię dorwę”. Teraz, kurde, naprawdę powiało złowieszczą oraz oczywiście głuchą, a nawet grobową ciszą. Zabrakło tylko muzyki z „Psychozy”. Doprawdy nie wiedziałem, co mam robić. I z tej niewiedzy oraz oszołomienia odwróciłem się na pięcie, ale tylko jednej, tak że o mały włos nie skręciłem sobie kostki, gdyż zapomniałem, że jestem zwierzęciem stopochodnym, zaś krocząc na dwóch nogach rychło opuściłem to nawiedzone pomieszczenie.

Zaledwie to uczyniłem, doszedł do mych uszu kolejny niepokojący dźwięk. Tym razem nie był to jednak odkurzacz, ale czajnik z gotującą się wodą. „Uff”, odetchnąłem z ulgą. „Uff”, odpowiedział mi nowy generator hałasu. Wparowałem do kuchni, gdyż właśnie tam się on znajdował, gwiżdżąc na mnie bezceremonialnie. Wparowałem, zalałem kawę parującym wrzątkiem. Nie chciałem dodatkowo podgrzewać i tak już gorącej atmosfery, ale kubek czarnej parząchy – aaa, to co innego. Zrobiłem więc coffee time'a, usiadłem wygodnie, siorbnąłem łyk i pojąłem, że sparzyłem się w język. Katartyczne doświadczenie! Poczułem się, jak sam Newton w momencie, gdy z pomocą spadającej papierówki odkrywał grawitację. Z tym że ja na nic wielkiego nie wpadłem ani nic wielkiego nie wpadło na mnie. „Nie myśleć o bólu, nie myśleć o bólu, w ogóle nie myśleć”, myślałem gorączkowo i nieomalże odleciałem z tego właśnie bólu.

Jednakże ryk ponownie dochodzący zza ściany przerwał ów stan introspektywny związany z lustracją narządów wewnętrznych z obolałym językiem na czole… na czele. Pobiegłem niezwłocznie, by sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co piszczy jest mój upierdliwy, głupi, wredny odkurzacz.

Zaledwie to uczyniłem, ponownie zaległa cisza, która, jak za poprzednim razem, była także złowieszcza i posępna. No nie! Tego było za wiele! Postanowiłem powiedzieć zdecydowane „nie” nieposłusznym maszynom z problemami i historią (jak jest historia, to zawsze są problemy, bo historia jest nauką o konfliktach, głównie zbrojnych, ale nie ważne w sumie). Pogroziłem stanowczo palcem wskazującym, zaś drugą ręką oraz całym sobą oparłem się o ściankę działową. Wielki błąd! W ten sposób trafiłem na rozkręcony kontakt, a w nim – na niezabezpieczone przewody, co spowodowało natychmiastowe, a także nieuniknione porażenie mojej fizycznej powłoki prądem. Przeżyłem, bo jestem twardy. A może i nie przeżyłem i dalszy ciąg historyjki snuję dla zabicia czasu z pozycji rezydenta czyśćca. Who knows?

Dżizus! Ja wiedziałem, że nocka ciekawie się zapowiada, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że efekty pirotechniczne staną się jej integralną częścią. Zdążyłem spojrzeć jeszcze na czasomierz. Była dokładnie dwudziesta druga. I wtedy straciłem przytomność na godzinę.

Kiedy się ocknąłem, ponownie zerknąłem na zegarek, żeby przynajmniej poudawać przed samym sobą, że jestem przytomnym gościem i prawdziwym facetem. W pokoju panowała cisza, ale tylko na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, jako że, o matko, elektroluks gdzieś wcięło. Na dodatek pomiędzy dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią zdarzyło się w emeno bardzo wiele: więcej, niżbym chciał. Przypomniałem sobie o pizzy, którą zaordynowałem odpowiednio wcześniej. Pobiegłem więc do main entrance, żeby sprawdzić, czy zamówienie zostało zrealizowane. Gdyby dostawca się spóźnił, na co po cichu liczyłem, wyżerkę miałbym na koszt „Pizza & Pasta”. Zresztą umierałem z głodu. Te przygody rodem z filmu „Bunt maszyn”, z terminatorem korporacji agiede w roli głównej, strasznie mnie wyczerpały. Potrzebowałem czystej energii, spokoju oraz keczupu. Najchętniej o smaku łagodnym. Używam zawsze. Nawet do pizzy.

I w tym momencie, wychodząc zza zakrętu wąskiego korytarzyka, spotkałem się oko w oko ze spojrzeniem spod byka, z którym to spojrzeniem to moje wolałoby się raczej nie spotkać. Od razu rozpoznałem czarne oczy, co się śnią, chociaż teraz nie były czarne, lecz jednocześnie i przekrwione, i czarne. Odkurzacz-niegodziwiec mierzył mnie wzrokiem i zapewne oceniał, jak dobrze smakuję, nieprzerwanie pałaszując swą ofiarę – dostawcę pizzy. Nawet nie pytajcie! Wszędzie tylko krew, pot i łzy, no i keczup – te płyny mieszały się i wylewały, mieszały i wylewały, z każdej dziury biedaka, istniejącej już wcześniej albo stworzonej od samego początku, niejako od nowa, poprzez nadgryzienie, odrąbanie lub oderwanie. „Pepperoni” była natomiast nieruszona i niepokalanie nietknięta.

Zrobiłem tak – postanowiłem zawalczyć o wysoką stawkę. Pomyślałem: „Teraz albo nigdy”, „Bóg chrześcijan mi dopomoże”. Pochwyciłem gaśnicę i z tą gaśnicą oraz patriotycznym okrzykiem „kebabu nie jem” na ustach rzuciłem się na małe, złośliwe draństwo o zacięciu terrorystycznym.

Niestety podczas efektownego szturmu poślizgnąłem się na rozlanym koncentracie firmy „Pudliszki” (sabotaż) i zaryłem głową w „Pepperoni” (niedoszła kolacja) już wyciągniętą z kartonu (dostawa) i nawet jeszcze trochę ciepłą. (A nie! Cofam to, co powiedziałem. No, przecież odkurzacz nie mógł jej samodzielnie wyjąć, bo nie ma, skubany, palców). Mała, warcząca paskuda miała mnie teraz jak na widelcu, jak na nożu i widelcu, jak na nożu, widelcu i talerzu! Już czułem, jak mi włosy na głowie wibrują, jak stają dęba, jak bitch zaczyna wyrywać mi je metodycznie metodą przez zasysanie z pomocą rury teleskopowej. Ta rura oplotła mnie i omamiła niczym włosy zmysłowej modelki. Już się prawie przekręciłem, ale na szczęście koniuszkami palców zdołałem jeszcze dorwać, a następnie porozrywać pizzę i wcisnąć jej kawałeczki w głębokie gardło ssącej, warczącej paskudy. Pomyślałem: „niech się udławi, zaraza, i w końcu mnie puści”. Puściła, a ciasto wypluła.

Wtedy zacząłem uciekać, pędząc ile wlezie. Wpadałem po kolei do różnych salek i pokojów konferencyjnych, tarasując za sobą drogę rozmaitymi przedmiotami, które mi w ręce wpadły. Tak więc usiłowałem uniemożliwić ściganie mnie przez umieszczenie na podłodze kolejno: szklanek, ręczników, rozkładówki „Playboya”, mopa, wiadra z chemikaliami, mikrofali, lodówki, a nawet pralki. Odkurzacz gonił mnie jak wściekły, zgrabnie wymijając przeszkody, jedną po drugiej, prawie jak w slalomie-gigancie. W momencie kulminacyjnym – działo się to w kuchni – byłem już tak zdyszany, że przystanąłem w celu napojenia i nakarmienia się czymkolwiek. A leżały tam jakieś ciastka, zapewne z coffeeshop'u, więc je natychmiast spałaszowałem. Łyknąłem też haust orzeźwiającego napoju z bąbelkami. Mój mechaniczny prześladowca zrobił, o dziwo, to samo, choć dietetyczna fanta chyba mu nie posmakowała, bo opluł mnie nią od stóp aż po samą głowę. Przypominało to trochę niespodziewany prysznic, jednakże zamiast wody przyszło mi schłodzić się wściekle słodką oraz oczywiście lepką substancją.

Po tej regeneracyjno-orzeźwiającej przerwie wybiegliśmy z kuchni na korytarz i dalej popędziliśmy wprost przed siebie. W ten sposób wleciałem nieopatrznie do pokoiku prezesa, ale nie Kaczyńskiego ani Kurskiego, gdzie wpadłem we własną pułapkę. Przeskoczyłem zwinnie telewizor, z gracją „baleronki” potknąłem się o mopa, spektakularnie zraniłem się o rozbity wazon w kształcie serca i zaplątałem w ściereczki do wycierania naczyń. Bum! Leżałem, krwawiłem i przewidywałem rychły swój koniec. Wspominałem matkę, swe rybki i akwarium, tęskniłem za kochanką. Przypomniałem sobie nawet rzewną melodyjkę z „Titanica” i zacząłem ją po cichu nucić, powoli żegnając się z tym światem.

Lecz wtedy zdarzył się nieoczekiwanie cud. Sam nie wiem, jak to się stało, żeśmy poszli z elektroluksem w tany, wpadliśmy sobie w objęcia i odtańczyliśmy „Nad pięknym modrym Dunajem” Straussa. Całe i z powtórkami! U, pa, pa! Co za utwór! To najwidoczniej te ciasteczka tak nas do siebie zbliżyły. Stopniowo przyspieszaliśmy i także akompaniament zdawał się nabierać tempa. Tylko układ taneczny trzeba było nieco zmodyfikować. Wreszcie mój niedawny wróg i adwersarz włączył opcję turbo i w ten sposób odkurzyliśmy wspólnie pół emeno. Musiało to wyglądać śmiesznie. Jeżeli znacie Flipa i Flapa, komedie slapstikowe i filmy czarno-białe, w których wszyscy biegają naokoło jak opętani i robią te głupie miny, to wiecie, o czym mówię.

Nasza amicizia nie trwała jednak długo, bo trwać wiecznie nic nie może, więc znów poszliśmy z odkurzaczem na noże, kiedy tylko magiczna moc ciasteczek się ulotniła. Tak więc, rany Julek, musiałem ponownie uciekać. I zgadnijcie, dokąd pobiegłem. Do main entrance oczywiście, bo gdzieżby indziej!

Teraz wydarzyła się rzecz naprawdę niezwykła, bo oto w progu emeno czekała na mnie kolejna dziwna maszynka. Była to sieczkarka made in China (gźang ćang). Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale zupełnie niepotrzebnie. Czułem już oddech rury od odkurzacza na plecach i sądziłem, że jestem osaczony. Lecz wtedy… rachu-ciachu i po strachu! Na ostro się rozprawiła machinka (gźang ćang) z odkurzaczem, przerabiając go na paszę, bynajmniej nie dla królików czy innych tam bydlątek. Uwierzcie? Było naprawdę na co popatrzeć. Piszącego te słowa natomiast oszczędziła, a dlaczego, nu ja nie znaju.

I na tym kończy się moja przygoda na nocnej zmianie. Nie mówiłem wam jeszcze, ale zwykle ta praca w emeno jest nudna jak flaki w oleju (albo flaki z olejem – olejmy ten polonistyczny detal). Co ciekawego wydarzy się w przyszłości i czy nawiedzi mnie kiedyś jakieś szajbnięte ustrojstwo, które i do was być może zawita (bu, ha, ha), tego nie wie nikt, no może z wyjątkiem jasnowidza Jackowskiego. Spytajcie go o to, jeśli chcecie. Podaję numer konta i inne dane biznesowe: http://krzysztof-jackowski.info/dla-klientow. Doei, doei!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • fanthomas 04.06.2018
    trzeba przyznać że fanów morderczej opony samym tytułem bys przyciągnął. pastisz kina klasy z? ;)
  • maciekzolnowski 04.06.2018
    Dzięki Fanthomas! Nie ma to jak dobry, wiele mówiący i mocny tytuł. Chodzi o to, aby ewentualny czytelnik (fan kina i "opków" klasy B, a nawet Z) nie był rozczarowany. I nie będzie, po przeczytaniu "Krwiożerczego odkurzacza", na sto procent nie będzie! ;)
    A "Mordercza opona" była całkiem, całkiem... Osobiście preferuję jednak "Atak krwiożerczych donatów" (film), a także i oczywiście "Atak krwiożerczej skarpety" (dostępny na opowi.pl).

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania