Lato burzami pachnące

Krążąc w swoim czasie (w odpowiednio bezpiecznej odległości) wokół cygańskich taborów zawsze myślałam (z niejakim, związanym z moją niemożnością, żalem) o niedostępnych mi (i tym samym niespiesznych) wojażach odbywanych w takim wspaniałym domu, bo na kółkach.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę z wielu związanych z takim mieszkaniem, niewygód, ale: tu spekulowałam nader logicznie, gdyby tak wypucować na glanc jedną z bud; wywietrzyć i wytrzepać bety, wyprać oraz wysuszyć na słońcu kraciaste powłoczki; w wyciętej w podłodze dziurze umieścić pozbawione dna emaliowane wiadro; wstawić umywalkę identyczną do tych używanych w gabinetach wiejskich przychodni? Za to wieczorami grzać wodę w kociołku na ognisku; kiedy ciepło - w kąpać się w rzece lub podczas postoju w którejś z miejskich łaźni? Nocami zaś przysłuchiwać się chrupiącym owies koniom przy akompaniamencie kapeli świerszczy; patrzeć na gwiazdy, zasypiając pod puchową pierzyną w chwili szarzejącego świtu. Przestrzenią oddychać. Oraz czekać, czekać, czekać.

 

Kiedy zwierzyłam się Tacie ze swoich rojeń (czekanie na Wielką Miłość przezornie przemilczałam), Tata nie mogąc mnie nastraszyć insektami-krwiopijcami więc - niby mimochodem – wspomniał coś o burzach.

 

Trafił w dychę, ponieważ burzy (szczególnie błyskawic) bałam się okropnie. A tymczasem tego rodzaju pogody towarzyszą człowiekowi od zawsze, wobec czego – tu powołam się na opinię Profesora Jerzego Trammera – przed burzą czy w ogóle przed Przyrodą musi się czuć respekt!

 

Niegdyś zresztą się i czuło, i bano panicznie. Wyczytałam onegdaj w „Farfałkach staropolskich” jak to na samym początku sierpnia Roku Pańskiego 1419, nasz król Władysław Jagiełło zmierzając z Poznania ku Środzie, minąwszy wioskę Tulcze napotkał trudną do opisania nawałnicę . Na podstawie (przekładu) łacińskiej relacji Jana Długosza „runął piorun, który cztery konie zaprzężone do kolebki królewskiej i dwóch ze służby dworskiej, idących pieszo przy powozie, zabił”. Prócz wymienionych ofiar, ten sam piorun, obrazowo opowiada Kronikarz, dodatkowo poraził konie rycerzy, jeźdźców oszczędziwszy, poraził królewskiego wierzchowca, na którym podążał za monarchą „giermek Forsztek z Czczycy z rohatyną w ręku”. Giermka wprawdzie nie uszkodził, tylko „suknią mu potargał”. Za to „Władysław król długo leżał bez zmysłów, tak iż niektórzy płakać nad nim poczęli. Przyszedłszy nareszcie do siebie przemówił, wszelako doznał od tego piorunu w prawej ręce bólu, ogłuchł nieco, a odzież jego wszystka siarką cuchnęła”.

 

Lubował się wielce nasz Kronikarz – erudyta w opisach złowieszczych i mrożących krew w żyłach, dodatkowo wzmocnionych jędrną i kolokwialną polszczyzną ówczesnych translatorów. Czytamy więc dalej, jak to w 29 lat później od opisanego zdarzenia, czyli w roku 1448 „…w Sandomierzu uderzył piorun w kościół N. Maryi i zrzuciwszy szczyt środkowy dachu, przebił sklepienie. Najpierw Krzyż Męki Zbawiciela na drobne kawałki potrzaskał, nadto żelazo, którym krzyż był podparty z muru kościelnego wysadził. Dziewkę Magdalenę, która właśnie spowiadała się przed Piotrem wikariuszem, uderzywszy z prawej strony w ciemię, zabił. Piotrowi rękę ciężko oparzył i dziwnym sposobem trzewik na jednej nodze potargał. Jednego z sług kościelnych w plecy ugodził. Wielu innym poopalał nogi. Nie było nikogo, żeby od przestrachu nagłego nie stracił przytomności. Po całym zaś kościele buchnęła z dymem woń siarczysta…”

 

Wokół rodzimych (i nie tylko) burz nagromadziła się niemała kolekcja (nie)pobożnych przesądów i zabobonów. Ale podówczas, wyraźnie podkreśla Profesor Trammer, nikt nie stawiał swoich domostw na terenach zalewowych [powiedzieć to żarłocznie zachłannym na zysk bezmózgowcom, którzy gdyby mogli, to zabudowaliby nawet swymi luksusowymi budo pudłami rzeczne nurty!]; nikt nie sterczał na otwartym terenie, wystawiając się na pioruny, nie wieszał banerów i nie ustawiał reklam, wreszcie - nie wycinał starych drzew. Od siebie natomiast dodam, iż zarzuciło się w kąt świętą Świecę Matki Bożej – Gromnicę. Przy jej chybotliwym blasku wspomaganym cichym szeptem odmawianej modlitwy do Tej, która nigdy i nikomu nie odmawia swej łaskawej pomocy, żaden grom nie miał i nie ma prawa uderzyć. Bo pioruny wcale się odgromników nie boją.

 

Odwołując się zatem do poprzednich „Farfałkowych” enuncjacji: od wieku XVIII nagminnie (szczególnie w większych miastach) instalowano niezawodne pono „konduktory”, a mianowicie: „pręt żelazny, przygrubszy tak długi, aby jeden jego koniec w ziemię był wbity, drugi zaś ostro zakończony nad dach znacznie wychodził. Po tym pręcie piorun w ziemię powoli spłynie i domowi szkodzić nie będzie”, komunikował jeden za drugim z ówczesnych żurnalistów.

 

A to że pioruny tych odgromników się nie boją, wystarczy podać jako budzący grozę przykład przyczynę tragicznej śmierci konfidenta – profesora Augusta Becu, ojczyma Juliusza Słowackiego.

 

W samo Święto Matki Bożej Częstochowskiej (26 sierpnia 1824 rok) nad Wilnem przeciągała apokaliptyczna burza. Było to po południu, profesor spał (przypuszczalnie przy otwartym oknie) wokół jego domu „stało dziesięć konduktorów a piorun go w ostatnim pokoju wytropił” uwiecznił owo zdarzenie Adam Mickiewicz w Dziadach…

 

Po takiej burzy zawsze pachnie rześką zielenią i chłodem, rzeką niby jajko rozbełtaną oraz mokrym piaskiem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szpilka 30.07.2020
    Oj, ciekawie, ciekawie opowiedziałaś, jak to drzewiej z burzą bywało ?

    Chochlik się wkradł - po południu ?
  • befana_di_campi 30.07.2020
    No wkradł ;-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania