Linia Błędów. Prolog + Rozdział I.

Laboratorium przytłaczało czystą, niezachwianą bielą. A w nim, niczym najgorsza plama, wyróżniał się on, ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej masce. Leżał na czarnym, zabiegowym fotelu, wyczerpany, ale czujny.

Zimne dreszcze przeszły przez jego członki, pozostawiając na nich uczucie chłodu. Reszta ciała zaś była ciepła, wręcz rozpalona. Ostatkami sił wbił paznokcie w podłokietniki. Czuł się tak ciężki, niezdolny do wykonania konkretnego ruchu.

Na stole obok leżała strzykawka, a w niej czerwone serum, bliżej nieznanego mu zastosowania. Soczysty szkarłat przypominał mu krew, której metaliczny i cierpki smak potrafił sobie wyobrazić, jak wtedy, gdy po zwycięskiej walce oblizywał swoje rany.

– Jeszcze tylko jeden, dwa zastrzyki i koniec, master. Przewiduję nieprzyjemne niespodzianki związane z reakcją organizmu. Ale potem będzie już tylko lepiej. – Naukowiec odmierzył dawkę. Trochę ciemnego serum wytrysnęło na jego lateksowe, czarne rękawiczki.

– Szczerze? Testowałem to tylko na paru szczurach, ale różnicy to ci chyba nie zrobi, co?

Kolejne wkłucie.

Mężczyzna w białym kitlu ledwo wyjął strzykawkę, ciało zamaskowanego wyrwało się spod kontroli.

Dygotał, a widok ten był zatrważający – oczy mężczyzny wywracały się do góry. Nie poczuł nawet, że dostał kolejny, ostatni, zastrzyk, po którym dziwne, acz nieoczekiwanie przyjemne uczucie ciepła otuliło jego ramiona, aż po koniuszki palców.

W transie trwał dobry kwadrans, choć zdawało mu się, że dłużej. Gdy ogarnęła go senność, naukowiec w ostatniej chwili szturchnął go w bok.

Ocknął się. Przez jeszcze pewien czas był bardzo senny, jak nigdy dotąd, ale za każdym razem naukowiec nie dawał mu odpocząć.

Wtem zaczął powoli odzyskiwać siły, a niebywała energia wypełniła każdą jego kość i każdy jego mięsień. Czuł się jak nowonarodzony syn samego boga.

Nie potrafił też wytrzymać fałszywej bezczynności. Pragnął jedynie wyjść z tego pomieszczenia, w którym cholernie jaskrawe żarówki raziły go nieznośnie po oczach.

Nie znosił bieli. Tak samo jak nie znosił światła.

Naukowiec chciał pomóc mu wstać, ale mężczyzna gwałtownym ruchem odepchnął go od siebie.

Uczucie złości, niesamowitej złości… On miał się stać niezniszczalną maszyną, a nie niedołęgą, która nie potrafi sama wstać.

Nie zważał na uwagi i polecenia naukowca, nie słysząc nic poza szumem własnej krwi w uszach. Był przecież synem boga, a więc słyszał jedynie to, co chciał usłyszeć.

Próbował znaleźć wyjście, ale szybko stracił orientację. Obraz przed jego oczami zaczął ciemnieć, a głowa pękać od bólu. Niewyraźny trajkot naukowca jedynie go irytował i, gdyby nie procedury Organizacji, rozerwałby tego człowieka na strzępy.

Naukowiec mówił coś niewyraźnie, lecz zamaskowany słyszał jak przez stopery. Trajkot, trajkot i jeszcze raz trajkot – nie mógł się skupić.

Mężczyzna w kitlu złapał go za ramię. Podjąwszy próby ponownego położenia go na fotel, rychło pożałował tej decyzji.

Zamaskowany z niezwykłą siłą cisnął nim o ścianę. Wysoki, łysawy okularnik z hukiem osunął się na podłogę. Drżał.

Zadziałało, usłyszał z ust naukowca te krótkie, wypowiedziane ostatkami sił słowo.

Jego wzrok zaczął powoli odzyskiwać ostrość. Zauważył za naukowcem delikatne wgłębienie w ścianie.

Czy to on je zrobił pod wpływem siły?, myślał. Miał ochotę zapytać, lecz milczał. Tak jak od samego początku, gdy pojawił się w laboratorium, nie wydusił ani słowa.

Jego reakcja i tak wyraziła więcej niż tysiąc słów, a wygląd tylko utwierdzał w przekonaniu o jego braku człowieczeństwa. Nie umył się z zakrzepniętej na twarzy krwi zmieszanej z potem, lepiącej włosy do czoła. Nie zdjął maski ozdobionej przerażająco długimi ćwiekami ani śmierdzącej potem kurtki.

Wyglądał jak potwór i nim był – bezlitosny gladiator, o włoskiej urodzie, niewiedzący nawet, czym są Włochy. Nikt mu przecież o nich nie opowiedział, bo po co? Najważniejsze było to, że miał się stać niezniszczalną maszyną bez uczuć, która będzie wykonywać polecenia swego pana.

Zresztą on chciał być tym potworem. Po to tu w końcu przybył. A jego imię brzmiało Aldar.

 

1

DZIECI HELLAR

Nazywano go doktorem Samuelem Peterem Grzymułką, choć kto tam wiedział, jak było naprawdę. Był specjalistą w przeróżnych dziedzinach biologii, chemii i fizyki, mężczyzną kierującym się własną filozofią życia, która nagminnie łamała zasady etyki.

Nieraz zamyślał się nad celem istnienia, lecz nie swojego, jak to robiło wielu ludzi, a wszystkiego, co go otaczało. Tego, co, według niego, było martwe, wypaczone i mdłe. Ludzie, zwierzęta funkcjonowali niczym piasek na pustyni całej Hellar. Jeden podmuch wiatru manipulował ruchami kruchego gruntu, a piasek bezwładnie mu ulegał. Szef Grzymułka był niczym wiatr. On czuł, myślał, inicjował, bo wszystko wokół bez jego ruchu było otępiałe. Chorze wierzył, że jest stworzony do dyktatury, a za tym poglądem ślepo podążali jego poddani podziemnego, nielegalnego państewka.

Cały świat istniał się bez celu, a gdy wpadał na coś inteligentnego, istniał tak bezczynnie dalej. Sto lat temu ludzkość skolonizowała Hellar, czyniąc z planety drugą Ziemię. Nie po to, by stworzyć cywilizację inteligentniejszą, tylko taką samą, nawet marniejszą, bo złożoną głównie z zubożałych chłopów pasących ziemskie świnie.

Na co komu na Hellar, do cholery, ziemskie świnie?, myślał. Tamta planeta to przeszłość. Niewyraźny obraz na jasnym niebie, który znika wraz z Zachodem Słońca. Ta planeta nie jest nikomu na Hellar potrzebna. Hellarczycy nie powinni prosić ich o pomoc.

To właśnie uczyniło ambitnych ludzi na Hellar innymi od Ziemian, chęć indywidualności, stworzenia wszystkiego od nowa, poczucia się niczym starogrecki architekt. Lecz ich wyobraźnia była martwa ,a każdy krok w przód – kpiną ze strony Ziemian. Kpili każdego dnia, odkąd zerwano współzależność planet. Uważali, że Hellar bez ich pomocy nie zrobi nic. Chcieli dobrze, choć tak naprawdę Ziemianie chcieli zrobić z Hellarczyków kukiełki.

Gdyby tylko on, doktor Peter Samuel Grzymułka, osiągnął władzę, zdjął ze stanowiska prezydenta stanu Hvitur Rafatisha, tę cholerną ciotę, podbił kolejne stany swoją silną armią zdehumanizowanych żołnierzy, zasiadłby jako pan i władca całej planety, aż w końcu zmieniłby wszystko. A jego najsilniejszą bronią byliby Bhēkan, genetyczne pół-arcydzieła, które jego naukowcy jeszcze będą udoskonalać.

Doktor wyjął teczkę z dokumentami swego bogactwa. Obsługa jej była prosta, wystarczyło zdjąć gumkę i podnieść tekturową klapę. Nietrudne dla żadnego homo sapiens. Homo Bhēkan nawet nie otworzyłby tej teczki. Zlustrowałby ją wzrokiem, po czym powiedział, co znajduje się w środku, niczym rentgen. Powiedziałby, że to zapewne papiery, ale ich litery są niewyraźne, bo promienie elektromagnetyczne manipulują dziwnie obrazem. Zbliżyłby się, a po paru sekundach obraz wyobraźni, niczym namacalny, pojawiłby mu się cały przed oczami. Wyrecytowałby ścianę tekstu, po czym schowałby do swojej pamięci, na swoją wielką półkę zakonserwowanych plików.

Inny Bhēkan mógłby podnieść jednym palcem mosiężne biurko, na którym leżała teczka, choć nigdy nie widział własnymi oczami rentgen. Wspaniałość tego ewolucyjnego dzieła nie polegała tylko na posiadaniu jednej, niesamowitej cechy, a na tym, że mogła posiąść każdą możliwą, jaką zapragnie.

Co na to inni ludzie? Największym hobby doktora było czytanie śmiesznych gazet, tekstów, których argumenty na temat istnienia wyewoluowanych były wyssane z palca. Jako że Bhēkan występowali jedynie na Hellar, z niewiadomych przyczyn, rząd zatajał istnienie lepiej przystosowanych jednostek. Osoby, które mówiły, że widziały coś, czego nie widzieli inni, uznawane były za chore psychicznie. Inteligentnych bądź silnych ludzi osądzano zwyczajnie utalentowanymi. Było ich niewiele, szacuje się, że jeden na milion niemowlaków rodził się jako Bhēkan. Dziennikarze już o tym wiedzieli, politycy, naukowcy też. Ukrywali ten fakt, by nie wywołać rewolucji.

Grzymułka był jednak pewny, że nie mieli takiej wiedzy, jak działalności przestępcze, a w tym Organizacja Laboratoryjno-Zaopatrzeniowa. Gdy rząd patrzył na to powierzchownie, Grzymułka łamał jedną z wielu zasad, nie tylko konstytucji, ale i etyki. Właśnie dlatego organizacja nazywała się laboratoryjno-zaopatrzeniową. Byli w niej prawie sami naukowcy, którzy na żywych ludziach, uprowadzonych przez wykwalifikowanych przestępców, prowadzili eksperymenty. Bardzo brudne i grzeszne eksperymenty.

Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. W wejściu stał młody, wysoki chłopak o krótko ostrzyżonych, rudych włosach. Grzymułka nie mógł sobie za nic przypomnieć, kim był. Nie wiedział, jak mogło mu to umknąć, ale ten młody mężczyzna nie wyglądał ani na naukowca, ani na sekretarza, a tym bardziej na LOBR’a.

Wyglądał, jakby miał coś ważnego do powiedzenia, choć na doktorze nie robiło to żadnego wrażenia. Każdy myśli, że jego słowo jest najświętsze.

Zanim młodzieniec wydusił choć jedno słowo, Grzymułka zapytał:

– Twoja godność?

Chłopak przybrał postawę żołnierza. Z rozwartymi ustami, wpatrzony w bogato ozdobiony krwistymi kwiatami dywan, zastanawiając się, co odpowiedzieć.

– J-ja – spojrzał na swój wytatuowany numer na nadgarstku – ja jestem C43A.

Drżały mu kolana i nie mógł zapanować nad nader często mrugającym prawym okiem. Doktorowi wyglądał na nowicjusza. Był młody, przestraszony, ale miał coś w sobie z człowieka godnego bycia tu.

– Przywitaj się, jak przystało na członka Organizacji.

C34A skłonił się nisko.

– Przepraszam, mój wspaniałomyślny. Jestem tutaj od niedawna i… – przerwał, gdy doktor położył palec na ustach.

– Już, już, przejdźmy do sedna. Przypomnij mi, jak tu się dostałeś.

– Mój wuj tu pracuje, naukowiec, profesor Grzyb. Dostałem się tu, bo moi rodzice… chcieli wysłać mnie do psychiatry po tym, jak zauważyli, że w moim pokoju robię eksperymenty na jaszczurkach, a ich móżdżki trzymam w słojach.

Grzymułka parsknął śmiechem. Na ten widok chłopak również się uśmiechnął.

– Dlatego uciekłeś do wuja – podsumował. – A wuj nie wiedział, co zrobić, więc oddał mi ciebie w swoje ręce – splótł dłonie. – Sprytny człowiek, ciekawe tylko, czy wie, jakie konsekwencje będziesz musiał ponieść.

– Tak, wiem – odparł prędko.

– Cieszy mnie to. Czyli jesteś naszym nowym junior naukowcem. Strzelałem, że zajmujesz się utrzymaniem czystości, ale chyba wiesz za dużo, jak na sprzątacza.

– Czuję, że zostałem stworzony, by spełnić wolę doktora! – zapalił się. – Zawsze wiedziałem, że jestem stworzony do polepszenia gatunku ludzkiego.

Po tych słowach doktor był pewien, że chłopak został poddany Godzinie Prawdy.

– Polepszyć to za mało powiedziane. Udoskonalić, to słowo oddaje cel naszej organizacji.

– Tak, tak, to właśnie miałem na myśli. Szefie, muszę powiedzieć coś waż…

– Jak ci było wcześniej na imię, mój drogi?

– Xavier, ale nie cierpię tego imienia – westchnął. – Kojarzy mi się z rodzicami. Wuj mówił na mnie Charlie, bo to moje drugie imię. Szefie, ja…

– Kochasz swojego wuja – nie dawał mu dojść do słowa. – Chcesz być jak on. Prawda? – Na jego twarzy zawitał złośliwy uśmieszek.

– Tak, wspaniałomyślny ma rację, ale…

– W takim razie będę na ciebie mówić Charlie. To poprawi twój autorytet. Nad czym pracujesz?

– Na razie pomagam wujowi z prostymi rzeczami. Ostatnio stworzył kolejny zastrzyk z pierwiastkiem Bhēkan i dał go… – zaciął się. – Och! Muszę wspaniałomyślności coś ważnego powiedzieć!

– Nie wiem, czy na tę chwilę jest to tak ważne.

– Poproszono mnie, by przekazać najwspanialszemu wiadomość.

– Kto poprosił?

– Zwiadowca ze stanu Hvitur.

– Czyli tak… W takim razie oddaję ci głos, Charlie.

– Kazano mi powiedzieć, że… – i tu się urwał.

– Że? – Podniósł brew.

– Wspaniałomyślny, ja zapomniałem! – ukłonił się tak nisko, że zahaczył nosem o ziemię. – O wybacz, panie! – zaniósł się płaczem. – Ja…

– Milcz – podniósł dłoń. – Czy to coś ważnego?

– Tak, bardzo. O matko, o matko!

– Co za cholerę ma ten twój wuj… – pomasował skronie.

Charlie stresowo rozglądał się po pokoju, zastanawiając się, co mogłoby przypomnieć mu wiadomość, jaką miał do przekazania. Rozpraszały go strach i presja.

Jego wzrok przyciągnęła jedna gazeta wisząca nad biurkiem doktora. Dotyczyła działań wojskowych wobec zwiększającej się liczby uprowadzonych.

– Chyba wiem!

– Mów! – wstał gwałtownie.

– Rząd już wie o licznych uprowadzeniach w naszym stanie i w okolicach. Chce wdrożyć śledztwo. Jeśli to nie zadziała, zwrócą się o pomoc do Ziemian.

– Skąd te informacje wypłynęły? – doktor wyraźnie się ożywił.

– Nie będę kłamać, o panie, nie dostałem żadnych danych na ten temat.

Najniżsi stopniem członkowie Organizacji nie dostawali nigdy szczegółowych odpowiedzi na swoje pytania. Każdy zachowywał jak największą ostrożność, nawet pomimo doskonałego aparatu kontroli nad podwładnymi doktora. Dwa plus dwa równało się cztery, ale dlaczego, tego nie powiedzieć, póki nie dowiódł, że na daną osobie możne liczyć. A to trwało czasem latami.

– No tak – doktor splótł ręce. Próbował nie okazywać emocji, i choć udawało się mu, w wielu sytuacjach, a zwłaszcza w tej, wyglądało to osobliwie sztucznie.

– Szefie, będzie dobrze?

– Mamy wykwalifikowanych ludzi, nic, co będzie przeciwko nam, się nie ziści – odpowiedział, choć niepewnie. – A profesor-wuj niech mi przyjdzie tu. Wysyłać mi teraz będzie gówniarzy jak gołębie pocztowe… – burknął pod nosem. – Jesteś wolny, Charlie – dodał po chwili.

– Dziękuję, wspaniałomyślny!

Chłopak ukłonił się nisko i w tej pozycji wyszedł z gabinetu.

Doktor stracił poczucie czasu. Nie pamiętał, ile czasu siedział i się zamyślał oraz jak długo zajęła mu rozmowa z Charliem… a może jednak Xavierem? Chłopak, bez znaczenia jak miał na imię, miał skłonności do bycia fanatykiem. Młodych dusz miał mało, zwłaszcza wśród naukowców, a tylko one potrafiły być tak oddane i posłuszne. Może nie jak Aldar, ale zawsze to było coś. Ten mężczyzna bez akurat jego najwierniejszym kompanem, który poszedłby za nim bez wątpienia i w ogień. Co dziwne, nie spodziewał się, że będzie nim sam członek LOBR.

Nazwę tę oznaczającą ludzi od brudnej roboty, wymyślił sam. Choć profesor Grzyb spierał się wielokrotnie z doktorem, że samo porywanie Bhēkan nie jest tak brudną robotą jak prowadzone na nich badania. Łysy starzec o grubych binoklach uwielbiał wykłócać się z doktorem, choć dobrze wiedział, że choćby sama uargumentowana prawda uległa negacji, szef i tak miałby przewagę w dyskusji, wysuwając swoje niepodważalne argumenty. Doktor po prostu zawsze miał rację.

Próbował odrzucić od siebie gryzące się wzajemnie myśli, które były motywem sporu profesora i doktora. Pewnie znów zamyślił się i minęło czasu w cholerę. Spojrzał na zegarek, była już jedenasta. Godzina egzekucji.

 

 

– Ja już nie nadążam już z tymi artykułami! Co nuż drukują doniesienia. Znalazłem sobie nowe hobby, a zwie się ono „wskaż różnice w gazetach z różnych wydawnictw, które piszą na jeden temat”. I wiecie co? Ja ledwo podobieństwa znajduję!

Vincent siedział w szkole na ceglanym parapecie, trzymając w ręce dwie gazety i wymachując nimi na wszystkie strony. Gdy skończył mówić, głos zabrał niski, rudowłosy chłopak:

– Marnujesz czas i pieniądze. Wiadomo, że tylko Hellarski Tygodnik mówi prawdę. Kto się nie zgadza, ten niech idzie w diabli!

– Ja się z tobą nie zgadzam, Simon! – Trzeci chłopiec, najwyższy z wszystkich, skrzyżował ręce i zrobił dumną minę. – Wolę czytać naszą Dzielnicówkę. Jest skromna, ale najbardziej wiarygodna.

– Papier jest tak cienki, że se nim dupy nie podetrzesz!

– Chłopaki, dajcie spokój! – Vincent rozdzielił chłopców uszykowanych do boju. – Są ważniejsze rzeczy na głowie. O, zobaczcie – wrócił do tematu, wskazując na zakreśloną linijkę tekstu – we wszystkich gazetach, które mówią o jednym artykule, zaznaczam sobie czerwonym markerem powtarzające się informacje – pokazał na zakreślone zdania w dwóch gazetach. – Warunek jest taki, że we wszystkich gazetach musi być ta sama informacja. Zdarzyło się czasem, że nawet nie użyłem flamastra! Tym razem, na szczęście, ponad połowa tych artykułów jest zakreślona.

– I co tam masz? – rudzielec zerknął mu przez ramię.

– Liczba zaginięć wzrosła do dziewięciu w naszym stanie, a w obrębie jest ich nawet pięćdziesiąt siedem.

– I jaki typ jest preferowany? – zapytał wysoki.

– Jak to, nie wiesz? Młodziaki – odparł, jakby to było rzeczą rzeczywistą. – A wiecie co? Czytałem kiedyś o przestępcach, którzy porywali młode dziewczęta i młodych chłopców, by pozrywać z nich skórę, bo jest miękka i delikatna.

– Fuj! – Simon wzdrygnął się.

– Potem robili z nich płaszcze, torebki, dywany. Sprzedawali na targach za grubą sumę, a ludzie nabierali się, że to skóra ziemskiego konia! A ja czytałem, że te zwierzęta mają szorstką skórę. Co tam jednak wie człowiek, który w życiu na oczy konia nie widział?

– To bzdura. Taką samą pastę roznosił Gregory na obozie dwa lata temu, by wystraszyć dziewczyny, które nosiły skórzane kurteczki – wysoki puknął się w czoło.

– Barney, każdy wie, że to pasta… – przewrócił oczami. – Ja tylko żartuję! Wiesz?

– Vincent, dlaczego zaznaczyłeś tutaj informację, która nie pojawia się w tej drugiej gazecie? – zaciekawiony rudzielec nie dawał spokoju.

– Powtarza się wielokrotnie w innych gazetach. Chodzi ci pewnie o wygląd tych przestępców. Ludzie widzą nocami ciemne postacie odziane w całości w skórę z przyczepionymi ćwiekami do kurtki i maski. Jejku, ale to brzmi jak mafioza z moich komiksów o super-bohaterach!

– Głupek jesteś! – Barney puknął się w czoło. – To nie mafioza, po co komu tam dzieciaki?

– Oj, mało wiesz, mało – szepnął i podszedł bliżej do chłopaków. – Trochę sobie poczytałem o tych ludziach, wiecie? – widząc zaciekawienie swoich przyjaciół, kontynuował. – Właśnie nie byle jakie dzieciaki… – dobrany, tajemniczy ton jego głosu sprawił, że po plecach kolegów przeszły zimne dreszcze.

Nagle coś huknęło za nimi niebezpiecznie blisko. Mroczna atmosfera, którą stworzył Vincent, sprawiła, że chłopcy czym prędzej wydali zduszony okrzyk. Mała armatka wylądowała na posadzce niedaleko ich nóg, pozostawiając po swoim wybuchu smolistą plamę. Gruby i wysoki chłopak, swoim chodem przypominający ogra, zaczął uciekać przed goniącym go nauczycielem w stronę schodów, co chwila wydając dźwięki zbliżone do podnieconego dzika.

– Widzisz, tego, o, nawet by nie tknęli. To pół barana, nawet niecały.

– Czyli co? W ich rękach znajduje się dziecięca mensa? – zapytał Barney.

– Nie tylko. To są po prostu… arcy-ludzie.

– Mów po hellarsku!

– Dość duża część z nich wygrała sportowe olimpiady, z dwóch lub trzech należy do ugrupowania junior-geniuszy. Czy raczej należało. Reszta jest pilnie strzeżona i nikt nie chce zdradzać o nich informacji.

– Może obłąkańcy? – wtrącił się Simon.

– Też tak myślałem! Czytałem kiedyś w książce mojego starszego brata, który jest na studiach prawniczych, że zabrania się publikowania jakichkolwiek informacji o chorych psychicznie. Tylko co mają oni do geniuszy? To dla mnie niezrozumiała zagadka.

– Najważniejsze, że raczej żaden z nas porwany nie zostanie – zaśmiał się Barney.

– Nie byłbym tego taki pewien. A wiesz…

Simon nie słuchał już dalej kolegów, gdyż jego uwagę przyciągnął pewien chłopak. Nie widział go wcześniej w szkole, choć po reakcji innych uczniów widać było, że wcale nowy nie jest. Wszyscy się od niego odsuwali i patrzyli z obrzydzeniem. Nie obyło się bez buczeń, gwizdów i śmiechu. Ludzie wskazywali go palcami.

Przyjrzał mu się lepiej. Nie wyróżniał się niczym specjalnie. Nie był za wysoki i podkreślało to jego androgeniczną urodę. Kręcone kosmyki jasnych włosów niesfornie wpadały mu do oczu, przez co z każdym krokiem chłopak musiał je odgarniać. Kurczowo trzymał się skórzanego paska od torebki, nerwowym ruchem przeciskając się przez innych w stronę podwórza, aby znaleźć się jak najdalej od tłumu.

– Ej, zobacz, to syn redaktora Fejten Blejten! – Vincent omal nie zachłysnął się powietrzem. – Gazeta spoko, jak dla mnie, jedna z bardziej wiarygodnych.

– To przecież Killian Rodriguez – wydukał z obrzydzeniem Barney.

– Co ci? Zwyczajny chłopak… Czyżbym o czymś nie wiedział?

Gdy jasnowłosy wyszedł na zewnątrz, Simon wychylił się lekko przez okno. Nie wiedział czemu, ale bił z tego młodzieńca pewien entuzjazm, a te uczucie sprawiało, że niezależnie od reakcji innych, chciał go bardzo poznać. Po chwili, gdy Killian przechodził obok dość dużej grupy czwartoklasistów, otrzymał od nich równie nieprzychylne reakcje jak pod gmachem szkolnym. Jeden z zebranych nawet popchnął Killianem niczym workiem, a chłopak omal się nie przewrócił. Przyspieszył kroku. Nie próbował się nawet bronić. Szedł, niczym maszyna, która z klapkami na oczach brnie przed siebie, nie zważając na przeszkody, bo tak została zaprogramowana.

– Nie słyszałeś o nim? A niby taki doinformowany…

– No mów! Ja zadowalam się dziennikarstwem, nie szkolnymi ploteczkami.

– Szczegółów nie znam. Byłem jednak świadkiem naprawdę obrzydliwego zdarzenia. Wróciłem się na chwilę do szatni od wuefu, by zostawiłem tam buty. Nie byle jakie, mój ojciec pracował na nie cały rok! Wiedziałem, że teraz lekcje ma trzecia ce, z którą nie warto zadzierać… Ale no cholera, gdyby coś się stało tym butom, to bym cały tydzień miał czerwony tyłek jak u orangutana! No to szybko pędzę w stronę szatni, a tu nagle się otwiera. Trzech chłopaków siłą wyprowadza Killiana z szatni, on półnagi, ma na sobie jedynie bokserki i skarpetki. Ciskają w nim różowymi stringami i jakimiś butami na obcasach, po czym każą się mu przebierać. Cholera, zastanawiam się, skąd ten ciucholand? A potem wszystko się wyjaśniło… Jeden z tych chłopaków zaczął opróżniać cały plecak Killiana, śmiejąc się. Drugi nazwał go męską dziwką i kazał zatańczyć… A potem… O matko…

– Nie dokańczaj! Ale siara! Aż mi wstyd się zrobiło!

– Ale buty odzyskałem, choć traumę mam do dziś.

– Jak oni mogli… – Simon pokręcił głową.

– No widzicie, plotka o szkolnym striptizerze rozeszła się naprawdę szybko – puścił komentarz Simona mimo uszu. – Chłopak nie ma życia. Z tego co wiem, płaci tym, którzy go zmusili… no wiecie sami…, aby go zostawili w spokoju.

Usłyszeli głośny dźwięk dzwonka. Każdy rozszedł się we własną stronę, Simon ruszył na pierwsze piętro, zaś jego koledzy wyszli na zewnątrz. Nie interesowało go, gdzie idą, choć wiedział, że powinni mieć jeszcze lekcje w szkole. Wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, nawet to, czy zdał ostatnio napisany test czy nie. Jego myśli przepełnione były Killianem i tylko nim. Widział cały czas jego beznamiętną, ale jaką silną twarz. Wiedział, że to były plotki, że tak inteligentnie wyglądający człowiek nie może w taki sposób zarabiać na życie. Chciał poznać Killiana. Widział siebie, który z przepełniającą go odwagą i energią podchodzi do blondwłosego, wyciąga w jego stronę rękę i mówi mu, że będzie wszystko dobrze, że to tylko plotki. Wyobrażał sobie, że zaprasza do rozmowy ze swoimi najlepszymi kumplami, widzi, jak Vincent co nuż dopytuje Killiana o to, o czym będzie następna gazeta jego ojca, a Barney komentuje wszystko ciętą ripostą.

Uśmiechnął się.

 

 

Słońce mieniące się czerwienią powoli chowało się za horyzontem. Niebo doszczętnie pokryły lśniące gwiazdy i siedem satelitów obiegających planetę. Niewielką pustynną wioskę, zwaną przez mieszkańców Abrunni, spowiła cisza, a jedynym źródłem cichego dźwięku był delikatny wiatr przenoszący gorący piasek na północ. Włościanie pogrążeni w głębokim śnie, leżeli w namiotach. Materiał z krowiej skóry rozwieszony na niewysokich słupach służył za dach i ściany. Niedaleko osady znajdowała się zagroda ze świniami i krowami, które na noc schowane w ciasnej stodole, nie przeszkadzały w śnie.

Nie mieli drzwi, okien, ani trwałej zabudowy. Nie bali się kradzieży. Byli na tyle biedni, że nikomu nie opłacało się ich okraść. Ale jednak, ktoś ich obserwował z daleka, rejestrując każdy powiew wiatru o niestabilne namioty jako pewne zagrożenie. Musiał być cicho. Nikt nie mógł go tu zobaczyć, a zwłaszcza abrunniowie. Podobnież to właśnie tu przyjeżdżali wysłannicy z pobliskich stanów, aby pobierać daninę podległym, nieporównywalnie biednym, osadom.

Światło księżyca rzuciło blask na oblicze Aldara. Białka oczu nabiegły krwią, a na czole można było zauważyć charakterystyczne trzy blizny przykryte kosmykami rdzawych włosów. Kucał, przyglądając się od dłuższego czasu spowitej ciszą wiosce. Podniósł się. Skradając się po cichu, rozglądał się z każdej strony.

Usłyszał szelest. Zdjął zawieszony na skórzanym pasie automat. Obejrzał się jeszcze raz. Nikogo nie było. Rozluźnił mięśnie i wypuścił powietrze z płuc. Nie miał tej nocy najmniejszej ochoty na przelew krwi.

Zbliżył się do jednego z namiotów i odgarnął tkaninę. Światło odbiło się od śpiących na pryczach zasłanych kocami dwóch kobiet.. Niedaleko nich na krześle siedział mężczyzna. Aldar widział jedynie jego głowę zawieszoną do dołu. Wyglądał na pogrążonego w śnie.

Podszedł do młodej dziewczynki. Na oko wyglądała na piętnaście lat. Obserwował ją cały dzień, a teraz, wreszcie, niczym skarb, mógł ją bez skruchy wziąć w swoje ręce. Odrzucił jej długie, brunatne włosy z szyi. Wyjął strzykawkę, gotów wbić ją ofierze, w celu wywołania długiej śpiączki.

Gdy się tego dokonał, choć nader nieprecyzyjnie, przerzucił wiotkie ciało przez ramię.

Wtem poznał krótki dźwięk poruszonego języczka spustowego. Spojrzał w stronę mężczyzny. Dopiero co zorientował się, że w dłoni trzymał broń. Teraz była skierowana w jego. Odbite światło padło na stare, lecz zdecydowane oblicze mężczyzny.

Aldar zamarł w bezruchu. Próbował udawać przestraszoną minę, choć najbardziej chciało mu się śmiać. Położył dziewczynę i podniósł ręce do góry… Takiego odważnego człowieka dawno nie widział. Był jednocześnie naiwny, myśląc, że właśnie jemu uda się zabić go, żywą maszynę skonstruowaną do walki, nie z byle jakimi wieśniakami, i reagowania dwa razy szybciej od przeciętnego człowieka.

Czas się zawiesił. Nie minęło chwili, a mężczyzna leżał twarzą do piachu, barwiąc go na czerwono. Aldar mógłby go zabić, i zrobiłby to z wielką chęcią, a delikatnym podnieceniem, lecz nie po to tu przyszedł, uzbrojony i zamaskowany tak, by nikt nie mógł go rozpoznać. Był na wszystko przygotowany, a jedynie traciłby czas, zwłaszcza z zawieszonym ciałem na jego barku.

Usłyszał z zewnątrz poruszenie. Musiał się pospieszyć, nawet jeśli jedynie się przesłyszał. Szybko przewiesił dziewczynę przez lewy barek.

Ktoś odkrył zasłonę, jeden z księżyców rzucił blask prosto na leżącego mężczyznę. Aldar schował się w rogu, mając nadzieję, że jakimś cudem mężczyźni jedynie rzucą okiem i pójdą dalej. Tak się jednak nie stało. Dwaj młodzi mieszczanie podbiegli do leżącego na ziemi sołtysa. Jeden z nich skierował wzrok na poruszający się cień w kącie prowizorycznego namiotu. Aldar nie miał wyjścia. Skierował w ich stronę lśniący automat. Obaj, bezbronni, podnieśli ręce.

− Chłopaki, co tak stoicie?! − W namiocie pojawił się gruby, uzbrojony facet. Rzucił wzrok na Aldara i czym prędzej, bez zawahania, wyciągnął broń. Zanim jednak wycelował, leżał już z przedziurawionym przełykiem obok ciała swojego sołtysa.

Aldar czym prędzej rzucił się do wyjścia namiotu z przeciwnej strony. W lewej ręce trzymał się kurczowo broni. Dawno nie spotkał takiej zawieruchy.

Nie mógł się doczekać gazet trąbiących o nim. Był sławny, zarazem anonimowy. Ta myśl sprawiała, że czuł się jak sam pan wszystkich ofiar Bhēkan, niedostępny dla świata zewnętrznego.

W tym samym czasie włościan z pochodnią w dłoni wyszedł mu na spotkanie, wrzeszcząc na całe gardło, zobaczywszy sylwetkę zamaskowanego.

Złoczyńca puścił spust, trafiając kmieciowi między oczy. Ten, zanim osunął się na ziemię, martwy, wystrzelił ostatni w swoim w życiu nabój, wycelowany w pustkę.

A miało nie być przelewu krwi tym razem…, pomyślał zirytowany, a zarazem znudzony.

Wspiął się niezgrabnie na pagórek i biegł dalej. Usłyszał jak coś huknęło za nim niebezpiecznie. Obejrzał się za siebie. Goniący go mężczyźni byli dość daleko, ale strzał mógł go zranić. Wyjął broń. Nie trafił za pierwszym razem, choć był blisko, jednak przeciwnicy – jeszcze bliżej.

Nie, to niemożliwe.

Nie dasz im…

za wygraną.

Zatrzymał się. Położył dziewczynę na ziemi.

Podszedł parę kroków bliżej.

Włościanie byli coraz bliżej, lecz nie dowierzając, że uciekinier się zatrzymał, stanęli jak wryci dziesięć metrów przed nim. Patrzyli z przerażeniem na psychopatycznego mężczyznę. Oddychał głęboko, mruczał coś niezrozumiałego. Przeszył ich wszystkich po kolei wzrokiem. Wydawał się uśmiechać.

Spuścił brwi, jego oczy przybrały wyraz psychopatyczny, żądny zemsty i wygranej. Połowę twarzy miał ubrudzoną pryśniętą krwią. Aldar zacisnął dłoń na spuście, drugą zaś miał złożoną w pięść.

Dalej, bezduszna maszyno do zabijania. Szef będzie tak bardzo dumny.

Dopiero teraz mogli się mu lepiej przyjrzeć. Zauważywszy, że stali się kolejną ofiarą słynnej grupy przestępczej, zamarli. Jego wygląd zgadzał się zwłaszcza z tym opisanym szczegółowo w tygodniku Fejten Blejten. Maska nabita kolcami, skórzana kurtka, kuloodporna kamizelka z ćwiekami… Ich strwożone miny wydawały się zaraz wybuchnąć z emocji. Wiedzieli, że czeka ich śmierć, zostali splątani w sidła samego boga zła. Przyjęli tę wiadomość, niczym zaproszenie od samej kostuchy do tańca. Jeden z nich cicho się modlił w nieznanym Aldarowi języku, patrząc na bezbronną dziewczynę, którą być może czekał los gorszy od śmierci…

Aldar wyciągnął pistolet do przodu. Z niesamowitą prędkością zastrzelił trzech od lewej wydających się najbardziej wystraszonymi spośród piątki. Dwóch wypuściło z drżących rąk broń, uciekając do wioski. Aldar jednak nie puścił ich wolno. Po sekundzie biegu osunęli się na ziemię.

Wziął delikatnie dziewczynę na ręce i opuścił wioskę. Biegł, ile sił w nogach, choć niezbędna masa, którą trzymał na obolałym już barku, przeszkadzała mu w osiągnięciu maksymalnej, wręcz diabelnie szybkiej prędkości, którą się prawie zawsze posługiwał. W mgnieniu oka znalazł się nieopodal zasypanej piachem drogi, która prowadziła prosto do stanu Hvitur, a dalej, w stronę podziemnej Organizacji.

Odwinął rękawiczkę i zerknął na zegarek. Wskazówki pokazywały dokładnie pierwszą w nocy, a jego wspólnicy, którzy mieli podjechać po ofiarę, by ją zabrać, spóźniali się.

Poprawił dziewczynę na ramieniu. W każdej chwili mogła się obudzić. Stracił poczucie czasu, gdy walczył z przeciwnikami.

W końcu usłyszał znany mu warkot silnika samochodu i głośną muzykę. Popatrzył za siebie i zauważył stary model samochodu unoszącego się nad powierzchnią ziemi, a w nim siedzących pięciu mężczyzn, ubranych podobnie jak on sam. Jak gdyby niby nic, głośno się śmiali i pili alkohol. Ciekawe dla Aldara było, co świętowali.

Chyba kolejny dzień życia.

Popatrzył się za siebie profilaktycznie. Był co prawda daleko, ale wspólnicy jedynie mogli sprosić strażników.

– Wskakuj na tyły, a laskę zostaw w bagażniku. – Kierowca zdjął maskę z ust. – Pamiętaj, psie, że oddajesz mi kasę za paliwo!

Byli tacy, którzy bali się Aldara, ale i ci, którzy lubili z niego drwić. W tym przewoźnicy, najniższej rangi LOBR’owie, którzy służyli bardziej za ozdobę w Organizacji niż za pomoc.

Mężczyzna podszedł do bagażnika, ułożył w nim dziewczynę i zamknął klapę. Po chwili rzucił ostatnie, obojętne spojrzenie na resztę towarzystwa, pokazał im środkowy palec i zaczął się oddalać od samochodu.

Na zachowanie mężczyzny wspólnicy zareagowali drwiącym śmiechem. Samotnik nie miał zamiaru siedzieć w jednym, ciasnym pomieszczeniu ze słabą konkurencją, wysłuchując ich kretyńskich rozmów.

Musiał wrócić na piechotę. Jak zawsze.

Każdy przestępca lubił jednak spacerować, by trochę odsapnąć i pomyśleć. A zwłaszcza Aldar.

W sekcji czekała go jednak kolejna niespodzianka.

 

 

Następnego dnia nie było już tak wesoło. W obrębie dzielnicy Ejdimork doszło do kolejnego zaginięcia Wszyscy byli tym przejęci, zwłaszcza, że ofiarą była córka sołtysa, którego wioska dostarczała niezbędne surowce do stanu Hvitur.

Vincent, z przejęcia, tego dnia nawet nie przyszedł do szkoły. Simon wyobrażał sobie, jak jego ciemnowłosy kolega właśnie ślęczy nad dwudziestoma nowymi gazetami, porównuje i analizuje, jakby w jakikolwiek sposób mógł zmienić bieg zdarzeń albo prześcignąć w swoich umiejętnościach tropienia same władze. Mógłby do niego nawet wpaść po szkole, choć nie chciało się mu włóczyć tak daleko, aż do centrum Hvitur. Jego jedyną wydeptaną trasą od miesięcy, poza którą nie ruszał się z domu, była ta z domu do szkoły.

Wiedział, że nie zostanie porwany, choć i tak nie zapuszczał się dalej niż od niego wymagano.

Simon był zwyczajnym i niezauważalnym chłopcem. Przynosił do skromnego domu przeciętne stopnie, nigdy nie brał udziału w żadnych wyzwaniach.

Kto miałby go porwać i po co?

Jedynie, czym faktycznie mógł się pochwalić, to wiedzą z historii. Hellarska historia w szkole zawierała prawie wyłącznie szczegółową genezę Pomarańczowej Planety i była pewnym rodzajem ziemskiej wiedzy o społeczeństwie. Program zmieniał się wraz z rządem, a Simon lubił analizować stare podręczniki i wyłapywać fakty za pomocą gazet. To właśnie od niego Vincent się zainspirował, by znaleźć podobne, choć bardziej poświęcone współczesnym wydarzeniom, hobby. Wyłapywanie faktów wśród liter ułożonych w papkę kłamstwa i polityczną propagandę.

I choć dostawał słabe stopnie z tego przedmiotu, gubiąc się, jakie kłamstwo aktualnie ma zapisać, wiedział być może więcej niż jego nauczycielka.

Barney podszedł do niego obojętnie. W przeciwieństwie do Simona, był już w drugiej klasie i lubił nad nim rządzić. Do tego był naprawdę wysoki, a rudzielec nie słynął z tej cechy. Tym razem jednak nie wydawał się skłonny do zaczepek. Chłopak jedynie mruknął coś na przywitanie i zaczął opracowywać plan egzekucji swojej nauczycielki od historii.

− Stara jędza wychwala prezydenta Rafatisha. To ulubiony błazen Ziemian. Dobrze, że cię nie uczy − dodał, jakby od niechcenia.

− Uczy − odparł, wpatrując się przed siebie. − W naszej szkole jest tylko jedna historyczka, Barney.

− Chyba histeryczka. Mówi, że kolonizacja Hellar nastąpiła za wcześnie, że moce tej planety wcale nie zażyczyły sobie wyższej istoty niż rośliny.

− Każdy wie, że to bzdury, tak samo, jak każdy wie, że Hellar zostało skolonizowane w roku pięćdziesiątym, a nie sześćdziesiątym drugim.

− Myślę, że to był błąd podręcznika… Zresztą, to stało się tak dawno...

− Ja nie sądzę tak! Wiesz, co działo się w pięćdziesiątym? Wojna między wschodem z Rosją na czele, tak zwanym Czerwonym Wschodem, a całą Ameryką o planetę. Dwa największe mocarstwa chciały przydzielić sobie jak najwięcej terenów na Hellar. Gryźli się tak dziesięć lat, póki Imperium Nordyckie nie prześcignęło ich w owym czasie z produkcją rakiet. Gdzie dwóch się bije…

− …tam trzeci korzysta − dokończył.

− Amerykanie odpuścili, zawarli sojusz z Imperium Nordyckim i pomagali im w dowożeniu towarów i innych niezbędnych rzeczy na planetę, aby samemu móc zakorzenić swoją rasę na Hellar. Dostali pozwolenie, a potem, bum! Rosjanie zażądali również udziału w kolonizacji, choć tymczasowo drogi międzyplanetarne były zamknięte. Wprosili się na planetę i wywołali wojnę domową. Gdy zabili dowódcę, nordyckie siły się wycofały. Zawarli pakt, w którym to rosyjski premier naczelnej partii Czerwonego Wschodu miał władać nad całą cywilizacją Hellar, czyniąc ją zależną od dyktatora. To wszystko właśnie miało miejsce w sześćdziesiątym drugim.

− To dlaczego potem to zmienili?

− Widzisz, Ziemia a Hellar to przepaść. Tutaj ludzie tracą swoją osobowość, stają się kimś innym, nowym. Hellar nie było już dla nich ziemską zabawką, a pożądaną ziemią, dla której byli gotowi zginąć za niezależność… Toć samo wypowiedzenie nazwy planety zawiera dech w piersiach!

− Hellar… Nic nie czuję − wzruszył ramionami.

− Bo nie widziałeś, jak oni się starali. Jak walczyli z Ziemianami o niezależność przez trzydzieści bite lat. Dopiero gdy dostali ostrzeżenie z Ziemi, że Czerwony Wschód chce obalić rządy, zagrozili, że zabiją każdego, kto zbliży się do planety. I zabili. Rozsadzili rakietę Czerwonych. W końcu Ziemianie odpuścili. Po stu latach kompletnej zmiany rządu nikt już nie walczy o niezależne Hellar. Czasem tylko wysyłają ciekawskich podróżników z Ameryki.

− W podręcznikach nic nie ma o żadnej rakiecie…

− Na Ziemi to się nazywa totalitaryzm, wiesz?

Zamilkli. Zabrakło im tematu do rozmowy. Bez kreatywnego Vincenta żadna dyskusja nie była tak mdła i wypaczona z emocji. Barney wyjął zeszyt i próbował rozczytać zapisane w nim bazgroły. Simon, nie mogąc znaleźć sobie sensownego zajęcia, wydukał niewyraźnie, że musi już iść, włożył ręce w kieszenie i skierował się przed siebie, nie wyznaczywszy sobie określonej drogi.

Dąsając się bez celu z zawieszoną głową do dołu, w końcu zerknął przed siebie, gdy napotkał przeszkodę w postaci schodów. Wszedł na pierwszy stopień, gdy nagle usłyszał za sobą zawieruszenie. Dwóch chłopaków przepychało się ze sobą, co chwila rzucając sobie obelgi. Dostrzegł w gwałtownych ruchach twarz Killiana, pełną frustracji i żądzy wygranej. Kompletnie inne oblicze, niż te, które widział poprzedniego dnia.

Ciemnowłosy powalił go na ziemię. Chropowatym głosem zaczął wyklinać chłopaka od najgorszych określeń, jakie nasunęły się mu na ślinę. W Simonie się coś zagotowało, była to tak paląca złość, że nie mógł wytrzymać ustania w miejscu. Jego twarz przybrała czerwoną barwę, która zlewała się z jego włosami.

Zanim chłopak zaczął dalej znęcać się nad Killianem, Simon ruszył czym prędzej w ich stronę i rzucił się na bruneta.

Nie zważał na to, że przeciwnik był przynajmniej o głowę wyższy. To nie było teraz najważniejsze. Czuł się jak bohater, fanatyczny żołnierz swojego pana, który miał służyć, by go bronić. Mógłby być wzrostu mrówki, a i tak by walczył.

− Zostaw go, świnio! Zostaw! Bo cię pochlastam! − Popchnął go z całej siły, aż zdezorientowany runął na podłogę.

Zerknął w stronę Killiana. Pomógł mu wstać. Zanim jednak cokolwiek powiedział, przeciwnik ruszył im ze złożonymi pięściami. Lecz tym razem jego wzrok zatrzymany był na Simonie…

− Nie! − stanął przed nim Killian.

Dopiero teraz mógł usłyszeć jego głos. Był delikatny, wręcz anielski.

− Bicie słabszych podwyższa twoje ego, co?! − zaczął wręcz piszczeć. − Uciekaj − zwrócił się do Simona.

Lecz chłopak nie posłuchał.

− A to kto? Jeden z twoich klientów? Nie za młody trochę? − przybliżył się do Killiana tak, że ich twarze dzieliły zaledwie cale.

− Nie mam żadnych klientów! − odepchnął go, po czym rzucił Simonowi ostatnie spojrzenie, pełne przerażenia i wstydu, i zaczął uciekać.

− No już! Biegnij za nim, chorągiewko! − krzyknął brunet.

Simon pokręcił głową. Ruszył w przeciwną stronę. Nie myślał już nic.

 

 

Aldar siedział naprzeciw mosiężnego biurka doktora. Śledził wzrokiem każdy ruch swego pana, próbując wyczytać z nich emocje.

− Mam propozycję, Aldarze – zaczął. – Ale zdejmij w końcu tę cholerną maskę. Wyglądasz w niej paskudnie…

 

 

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • „ Laboratorium było przytłaczające, utrzymane w czystej, niezachwianej bieli. A w nim, niczym najgorsza plama, wyróżniał się on. Czarnowłosy mężczyzna w skórzanej masce.
    Zimne dreszcze przeszły jego członki, pozostawiając na nich uczucie chłodu. Reszta ciała zaś była ciepła, wręcz rozpalona. Zacisnął ostatkami sił ręce na podłokietnikach czarnego fotelu, a naprężone żyły wydawały się za chwilę pęknąć. Jego ciało było teraz nader ciężkie, niezdolne do wykonania konkretnego ruchu.” - było, była, było

    I to pierwsze zdanie.

    Laboratorium utrzymane w czystej niezachwianej bieli, przytłaczało (można dać kropkę ale można rozwinąć i podkręcić dodając przymiotnik) swoim wyjałowionym klimatem. (Czy jakiś inaczej. W tym zestawieniu pozbywasz się pierwszego „było”)

    Obadaj to zdanie:

    „Na stole obok leżała strzykawka, a w niej znajdowało się nieokreślone, czerwone serum.„ dla mnie słabo to „w niej”.

    Na stole obok leżała strzykawka napełniona czerwonym serum. (Tak chyba lepiej, bo jeśli dajesz kolor to już je jakoś tam określasz. )

    Albo tak:
    Na stole obok leżała strzykawka wypełniona czerwonym serum. ( Możesz machnąć przecinek i walnąc np „bliżej nieznanego zastosowania”)

    To też nie za bardzo:
    „ Nastała chwila paraliżu przypominająca drętwienie mięśni. Doznanie te nie było przyjemne, i choć zdawało zapowiadać finał eksperymentów, było to mylne wrażenie. ” - było, było.... wystrzegaj się tego słowa w miarę możliwości.

    Moja propozycja:
    „Po chwilowym paraliżu i zdrętwieniu mięśni, nieprzyjemne doznania zapowiadały finał eksperymentów, jednak wrażenie to nie sprawdziło się zupełnie po upływie kilku kolejnych minut.” Albo jakoś inaczej.

    Ja tam nie jestem ekspertem ale mój guru który nie raz mnie opieprzał mniej więcej tymi słowy „ Kurwa co z tym jebanym było”:)
    Unikaj powtórzeń nie tylko tego ale i innych słów. :)

    Nie mam za bardzo czasu, ale tak na moje, niezbyt wprawne oko, jest sporo do poprawienia.

    Pozdrawiam!
  • Ver 18.04.2020
    Nie jest niepoprawne, aby po dwóch zdaniach napisać ten sam czasownik.
    ,,W niej'' brzmi łatwiej, nie chcę stroić zbytnio tekstu.
    Reszta ok, dzięki. ;)
  • Ver 18.04.2020
    Dobre z tym guru, tak btw., hehe :P
  • Zaciekawiony 19.04.2020
    No to popaczmy...

    "Zimne dreszcze przeszły przez jego członki, pozostawiając na nich uczucie chłodu" - w jakim sensie? Nie mogło mu się zrobić zimno na skórze od dreszczy.

    "Leżał na czarnym, zabiegowym fotelu.
    (...) Zacisnął ostatkami sił ręce na podłokietnikach czarnego fotela" - chyba nie jest koniecznie powtarzanie ani tego, że był na fotelu ani tego, że był on czarny. Zwłaszcza niecałe trzy zdania dalej. Jeśli wiemy, że siedzi na fotelu, to podłokietniki muszą do tego fotela należeń i nie trzeba znów powtarzać jego nazwy i przymiotów.

    "krew, której metaliczny i cierpki smak potrafił sobie wyobrazić, gdy po zwycięskiej walce oblizywał swoje rany." - a w innych sytuacjach nie potrafił sobie tego smaku wyobrazić. Coś tu niezgrabnie wyszło. Może coś w stylu: "krew, której metaliczny i cierpki smak potrafił sobie wyobrazić, jak wtedy, gdy po zwycięskiej walce oblizywał swoje rany." - w sensie, że wyobrażał sobie lub przypominał tę sytuację.

    "Sparaliżował [kogo?], zdrętwiały mu tym samym mięśnie. " - Chm... ponieważ paraliż polega zwykle właśnie na zdrętwieniu wszystkich mięśni, to robi się nam pleonazm. Po co dodawać definicję słowa po tym słowie, skoro nie jest ono jakieś rzadkie i nieznane? No i ta forma gramatyczna - nie można sparaliżować się, a paraliżowanie nie jest czynnością ani stanem. Bycie w pewnym stanie określa się inaczej, tu na przykład "zdrętwiał" lub "był sparaliżowany".

    "– Jeszcze tylko jeden[,] dwa zastrzyki"

    "– Jeszcze tylko jeden, dwa zastrzyki i koniec, master. Przewiduję nieprzyjemne niespodzianki związane z reakcją organizmu. Ale potem będzie już tylko lepiej. – Odmierzył dawkę. Trochę ciemnego serum wytrysnęło na jego lateksowe, czarne rękawiczki.[enter]
    – Szczerze? Testowałem to tylko na paru szczurach, ale różnicy to ci chyba nie zrobi." - wprawdzie to nadal jego wypowiedź, ale nie jest to wprost dokończenie poprzedniej, więc jednak zacząłbym ją od nowej linijki. Z kontekstu można się domyśleć który z nich to powiedział.

    "dziwne, acz nieoczekiwanie przyjemne uczucie ciepła otuliło jego ramiona, aż po koniuszki palców." - miał palce na ramionach? No to rzeczywiście, te serum musiało być dziwne. Palce znajdują się na końcu rąk, ramiona to jeszcze część tułowia.

    Naukowiec, naukowca, naukowiec, naukowiec, naukowiec, naukowca... Gęsto tu tego.

    "Nie umył się z zakrzepniętej na twarzy krwi zmieszanej z potem, lepiącej włosy do czoła mężczyzny. " - którego mężczyzny? Dodawanie drugiego określenia tej samej osoby w jednym zdaniu nie jest potrzebne, a już tym bardziej dobieranie synonimu.
    "Nie umył się z zakrzepniętej na twarzy krwi zmieszanej z potem, lepiącej włosy do czoła."

    A to tylko prolog.
  • Ver 19.04.2020
    Dzięki wielkie, przemyślę to. :)
  • Ver 19.04.2020
    Pozwól, że sobie to ponumeruję zgodnie z akapitami.
    1. Otóż takie efekty wywoływało serum. To jest aluzja autora :)
    7. Tak, masz rację, że to jest część tułowia. Nerwy jednak przechodzą przez całe ciało. Jak napisałam skąd i dokąd te uczucie przeszło, to raczej nie jest to błędne.
    8. ,,Jego reakcja i tak wyraziła więcej niż tysiąc słów, a wygląd tylko utwierdzał w przekonaniu o jego braku człowieczeństwa", po tym zdaniu jest jego opis. Nie ma akapitu. Więc, myślę, że to dość jasne, kto jest tym "mężczyzną".
    To moje zdanie, możesz się z nim nie zgadzać. Wszystko warto przedyskutować :P
  • Zaciekawiony 19.04.2020
    Ver
    Chodzi mi to to, że skoro używasz w tekście domyślnego podmiotu "on" to nie ma potrzeby nagle nazywać go mężczyzną. Bez tej nazwy nadal wiemy kogo opisujesz.
  • Ver 19.04.2020
    Zaciekawiony achh, faktycznie, napisałeś, wybacz. Nieuważnie przeczytałam. Dzięki ;)
  • TopazBlack 16.05.2020
    Interesujące, chętnie przeczytam więcej. Co do błędów, to rzeczywiście jest ich trochę, ale to już wiesz. Mi się podoba :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania