Łowca Dusz - Opowiadanie drugie - "Czwarta Reguła" część pierwsza

Szorta dzisiaj nie ma, ale jest Łowca Dusz (tak, będę biegał z frisbee).

Startujemy z drugim opowiadaniem - za nami występ Drassena, Shiroi, Angeli, Majeczuuuni, Chrisa, Jareda i Angeli. ;) Przed wami występy kolejnych osób, a wiem, że każdy czeka na swoją kolej :) (cierpliwości!).

To opowiadanie jest znacznie dłuższe niż Wioska, w której nie rodziły się dzieci, więc ci, którym się podoba niech się szykują na długie czytanie, a ci, którym nie, niech po prostu ignorują :D

 

Miłej lektury i przypominam o kursywie - opowi jej nie wykorzystuje, więc staram się to zastąpić cudzysłowem. Mam nadzieję, że jest zrozumiałe.

 

Jeśli ktoś lubi czytać przy muzyce, to proponuję ścieżkę dźwiękową do Łowcy Dusz:

Najważniejszy main theme:

The Last Internationale - Wanted Man

https://www.youtube.com/watch?v=sTXlK-O2Q8E

 

I inne utwory:

Aloe Blacc - Ticking Bomb

Jakob Dylan - Evil is alive and well

All Good Things - Never Surrender

Black Lab - This Night

Colonel Bagshot - Six Days War

Alison Mosshart - Bad Blood

The Brothers Bright - Blood On My Name

Gustavo Santaollala - The Path (A New Beginning)

Hugo - Hailstorms

Kristen Agee & Onyay Pheori - Make Me (From Devil May Cry 4)

Clock Machine - Ćma

Christian Reindl, Atrel - Claim your weapons

 

Zaczynamy!

 

___________________________________________________________________

 

Prolog

 

Stary mistrz zdradził im niegdyś trzy reguły.

Pierwsza - nie zabijesz przeciwnika, jeśli go nie uderzysz. Nie celuj w broń, celuj we właściciela.

Druga – jeśli nie zaatakujesz, zostaniesz zaatakowany. Nie wykorzystujesz okazji, to dajesz okazję. Wykorzystuj okazję.

Trzecia – szanuj przeciwnika. Przeciwnik zignorowany, to przeciwnik niebezpieczny.

Te trzy reguły pozwoliły przeżyć i wygrać większość walk. Ale nigdy nie pozwoliły przeżyć tej ostatniej. Bo istniała jeszcze czwarta, ostatnia reguła – jeśli chcesz przeżyć, nie pakuj się w walkę. Tej zasady nikt im nigdy nie zdradził, nie była spisana, wyryta w kamieniu, nikt jej nigdy nie wypowiedział z prostego powodu – łowca dusz miał żyć, by pakować się w walki.

Ostatecznie, czwarta sama do nich przychodziła. Ze świstem strzały, z sykiem miecza, ze skwierczeniem wypalającej żyły trucizny, z hukiem wystrzału, w bulgocie krwi i trzasku łamanych kości.

Była ich ostatnim objawieniem.

A teraz przyszła i do niego.

- Wieszczy Koen z Frye?

Mężczyzna w znoszonym, okurzonym płaszczu podróżnym podniósł głowę znad, jak się spodziewał, ostatniego kufla piwa w swoim życiu i spojrzał na przybyszów. Dokładnie dwunastu, uzbrojeni po zęby, chodź sprzęt mieli gorszej jakości. Ubrani jednako w bordowe kurty w czarne pasy. A więc w końcu go znaleźli. Rozejrzał się, niby od niechcenia, po lokalu, szukając ewentualnych opcji – bardziej odruchowo niż z chęci przetrwania. Był zmęczony, nie miał ochoty więcej uciekać. Chciał skończyć to dzisiaj, tutaj, w podrzędnej karczmie w dzielnicy biedoty. Było mu wszystko jedno. Od bardzo dawna było mu wszystko jedno.

Dopiero teraz zauważył, że lokal opustoszał. Poczuł się staro – niegdyś od razu zauważyłby co się święci. Stracił czujność, pordzewiał, oj, pordzewiał.

- Tak – przytaknął po chwili – to ja.

Przygrubawy dowódca bordowych kurt z sumiastym wąsem i sarmacką fryzurą skłonił się lekko i wręczył mu pismo.

- Jesteście poszukiwani, panie Koen, za asasynacyję lediji Okravnej, gazdaricy Vezhy. W cenie dwóch tysięcy guldenów.

Mężczyzna uśmiechnął się gorzko, rozbawiony. Całe życie sprowadzone do czterech cyferek. Lata doświadczenia, podróży, wiedzy i mądrości wycenione przez jakiegoś podrzędnego urzędnika z działu Beneficjów Anihilacji Zbrojnej. Rzucił z niesmakiem papier na stół.

- Wiedziałem, że to parszywe zlecenie źle się skończy. Ledija Okravna, gazdarica Vezhy. - Westchnął ciężko i nostalgicznie, odwieszając płaszcz na krzesło obok. - Cóż, mogłem się tego spodziewać, nieprawdaż panie...

- Janko Osvetnik – przedstawił się grubas.

- Szlachcic! - Koen uniósł brwi szczerze zaskoczony. Jednocześnie poprawił miecz przy pasie, sprawdził noże przy biodrze. Sztylet zostawił przy koniu, ostrze w cholewie raczej się nie przyda. - Czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt?

- To wyście przejeżdżali przez Myłunę tydzień temu, wyście załatwili bandę Wodzireja, ja pamiętam, byłem tedy w chacie, widziałem jakeście wojowali. - Janko oparł się o krzesło z niekłamanym podziwem wspominając widowisko. - Cała wieś wam wdzięczna była, a ni o miedzianego centara nie poprosiliście. A że to moja rodzinna wiocha, tom pomyślał, żem chociaż pomogę, cobyście z chłopakami sprawę godnie załatwili, a nie tak po zwykłemu, wiecie, z cięciem łba piłą jaką pordzewiałą i rabunkowaniem. No i wziąłem zlecenie – dokończył z przyjaznym, dobrodusznym uśmiechem. Koen skinął głową z wymuszoną wdzięcznością, odwzajemnił uśmiech. W innych okolicznościach pewnie by się nawet polubili, wychylili kufel, pogadali o świecie zjechanym wzdłuż i wszerz, krajach odległych, cudach nie widach.

Ale to nie były inne okoliczności.

- Rozumiem, panie Janko, dziękuję. Karczmarzowi ewentualne szkody opłaciliście?

- A owszem, załatwione, jak należy.

- A straż miejska, horlegowie, wiedzą? Wiecie, że oni tutaj nerwowi są, zaraz się zbiegną.

Szlachcic zamarł na moment, zrobił wielkie oczy, pacnął się otwartą dłonią w czoło, aż plasnęło.

- Nosz kurwa, wiedziałem, że o czymś zapomniałem. - Odpiął od paska małą sakiewkę i wręczył ją najmłodszemu z ekipy, takiemu, co jeszcze byłoby go szkoda, gdyby zdechł w tej dziurze. - Masz, Dimetr, mykaj na posterunek zaraz, znajdź jakiego dziesiętnika, rzeknij co się święci. Na jednej nodze, już, już! To matce powiem, żeś się spisał, kaszy ci da ze skwarkami.

Młody wybiegł naprędce, trzasnęły drzwi. Koen poczuł jak serce zaczyna bić szybciej, w uszach zaszumiało niewyraźnie, palce zaczęły mrowić. Nawet się ucieszył – nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek to poczuje. Zimnokrwiste organizmy doceniają takie przyjemne szczegóły.

Wstał powoli. Był nieco wyższy od większości ekipy bordowych kurt.

Janko spojrzał na niego, podali sobie prawice, zachrzęściły skórzane rękawice.

- Jeśli chce pan już zaczynać, to nie będę przeszkadzał. Miło było poznać, panie Koen.

- Wzajemnie, panie Janko.

Drzwi trzasnęły po raz drugi.

Kątem oka dostrzegł odbicie w lustrze zawieszonym niedaleko dogasającego kominka. Stał tam – przygaszony, zmęczony życiem, przygarbiony pod ciężarem doświadczeń, których już zwyczajnie nie miał siły dźwigać. Gotowy na śmierć. Twarz przypominała bardziej mapę, topografię doświadczeń: głębokie doliny gorzkich wspomnień, od dawna wyschnięte koryta łez, górskie, krótkie pasma blizn, dwa niebieskie, bezdenne jeziora, gdzie dogasały ostatnie węgielki nadziei, który utrzymywał go przy życiu przez ostatnie dwadzieścia lat.

"Dobranoc, Sylvie."

Stał tam, a naprzeciwko niego stało dziesięciu łowców głów. Wiedział już, który zginie pierwszy. Wiedział też, kto padnie ostatni.

Zasyczała stal.

Pierwszy rzucił się na niego rudowłosy mężczyzna o aparycji bulwy. Koen przewrócił kopniakiem krzesło, wprost mu pod nogi, wytrącił go z równowagi, ciął szybko w głowę. Krew bluzgnęła na posadzkę. W drugiego rzucił nożem, ostrze ugrzęzło w czaszce wilgotnym chrzęstem. Trzeciego sparował, przytrzymał ostrze płazem na barku, wbił drugi nóż w mostek płynnym, wprawnym ruchem, odepchnął niedbale trupa, rzucił ciało na czwartego, który akurat próbował przeskoczyć przez stolik. Łoskot przewracanych mebli, obaj runęli na szynkwas, odbili się, upadli na podłogę, niedokończone piwo rozlało się dookoła, w powietrzu zagościł zapach chmielu. Łowca chciał odskoczyć, za mało miejsca, odwrócił się, cudem odbił uderzenie piątego, szósty już uderzał z flanki, czubkiem ostrza celując między żebra. Koen uchylił się, szybko, najszybciej jak mógł, za wolno. Ból targnął ciałem, wybiegł błyskawicą z rany pod pachą, oślepił na sekundę. Sapnął, zacisnął zęby, uniósł dłoń w obronnym geście, chwycił mknący w jego stronę brzeszczot, zacisnął na nim pięść, czując jak ustępuje skóra, mięsień w gorącym strumieniu krwi. Pociągnął za broń, nabił siódmego na własny miecz, kopniakiem zrzucił go z ostrza, próbował uskoczyć przed ósmym, znów zabrakło szczęścia, refleksu, szybkości. Szabla zahaczył o skroń, świat zniknął w szkarłatnej mgle, krew spłynęła na oko, po policzku, skapnęła na brygantynę.

Błysk z prawej, osłonił się, stal zagrzmiała o stal, siła uderzenia pchnęła go do tyłu, puścił miecz, brzęk upadającego metalu, echo przegranej. Ktoś chwycił go z tyłu za ramiona, unieruchomił, ktoś zatopił skrawek lodu w jego piersi, brzuchu, gardle, lód, zimno, chłód, gorąco, umysł gasł powoli, nie czuł już bólu, był za stary na ból, nie czuł pordzewiałych mięśni, nie czuł jak pękają w nim szwy życia, jak przez rany ulatuje w karminowej mgle dusza.

Czwarta reguła przyszła do niego.

"Dobranoc, Sylvie."

 

Czwarta Reguła – część 1

 

„Rewolucja to krew. Rewolucja to zawodzenie wdów, jęki sierot, to nowy tron z czaszek i kości. Rewolucja to dym, zgliszcza, gwałt, rubież i czystka. Rewolucja to owce pożerające wilki, to chłop ryjący pole inteligencją elity. Rewolucja to zaprzeczenie naturalnemu stanu rzeczy. I dlatego, drogi czytelniku, rewolucją należy gardzić.

Bo rewolucja to bandytyzm pod banderą ideologii, których się nie rozumie.

Rewolucja to ukierunkowany kaprys.”

Wstęp do eseju „Polityczne burze i ideologiczne zamieci”, autorstwa Robe'a Sappiera, wydanie uniwersytetu Roux

 

„Wyobraź sobie świat idealny. Świat, w którym każdy zostaje tym, kim chce. Świat w którym znikają mleczarze, piekarze, pszczelarze, barmanki, kelnerki, gnojarze, świniopasy, drwale, murarze, żołnierze, rybacy, myśliwi. Świat w którym każdy zostaje kim chce. Każdy jest królem, królewną, bankierem, bogaczem, ekonomistą, artystą, pisarzem, poetą, wielkim przedsiębiorcą, generałem. Widzisz ten świat?

Ja widzę. I jestem przerażony, że nie ma czym domu opalić, nie ma kto mi chleba podać, nie ma wieprzowiny, nie ma ryb, nie ma kto mi dom postawić. (...)

Ktoś musi być nieszczęśliwy, by ktoś inny mógł szczęśliwy być.

Nie ma Utopii.”

Fragment traktatu filozofii nowoczesnej „Placebo dla ludu”, autorstwa Tomasa Nieczego, wydanie oryginalne przed cenzurą Ósmego Zgromadzenia Filozoficznego

 

Powietrze przesiąknęło zapachem parującej krwi, a ta spływała wszędzie – murowała domy, brukowała ulice, toczyła się strumieniem w rynsztoku, zdobiła pancerz i miecz, skrzepła na twarzy fantazyjnym wzorem, zlepiła włosy. Świat oszkarłaciał, pokrył się krwistym rumieńcem, posiniaczone niebo dławiło się dymem. Połamane kości. To przeszło mu przez myśl, kiedy rozglądał się dookoła. Miasto trzymało się już ostatkiem sił na połamanych kościach. Szkielet walił się od głowy, pożary wybuchały u stóp. Eksplozja nastąpi, kiedy się zetkną na kręgosłupie i rozwalą resztkę ładu w "galviecie". Nastąpi chaos, a chaos rodzi się w eksplozjach, ogniu i krwi, w szczęku stali i ideologicznych wymówkach.

Przystanął, z pewnym zaskoczeniem zauważając płonącą szkołę. Przed drzwiami leżały zwłoki – o wiele za małe, dziwnie niewymiarowe jak na dorosłego. Dzieci. Namir poczuł odruchowo wewnętrzny sprzeciw, dłoń zacisnęła się na rękojeści, zęby zatrzeszczały w proteście. Wiedział, że nie mógł być we wszystkich miejscach jednocześnie – nawet nie chciał, nie zależało mu na tym, by ocalić wszystkich – ale mógł być tutaj. Mógł ocalić przynajmniej ich. Za to mu w gruncie rzeczy zapłacono – za ochronę wartości, które znikną w ogniu rewolucji. Teraz mógł jedynie drżeć, pełen wściekłości, i patrzeć jak światłe idee edukacji nikną pióropuszem dymu i rozpływają się w powietrzu.

Musi ruszać dalej. Musi odzyskać chociaż część zapłaty. Nie może uciec stąd bez niczego, nie tym razem. Nie po Szklanicy. Nie, kiedy w końcu zna kierunek i może ruszyć "JEGO"* tropem. To się teraz liczyło. Martwym nie mógł już pomóc.

Wdech, dym, ciężki i dławiący, wydech, krew, mdląca, metaliczna niczym ostrze miecza.

Wdech, wydech.

Dym, krew.

Krew, dym.

Oparł się na mieczu i zwymiotował wprost na jakiegoś trupa. Miasto okryło się ich stosem, dywany ciał wyścielały place i ulice. Jeszcze parę godzin temu większość z nich stała na owych placach, skandując hasła, których nie byli w stanie sami pojąć, zdzierali gardła w imię wolności – wolności zmiany jednej klatki na drugą.

Teraz gardła były poderżnięte, a poderżnięte gardła krzyczą cicho.

Wdech, wydech.

Ogień, krew.

Dym, popiół.

Kręgosłup się walił, wszystko zniszczone. Gdzieś w oddali krzyczały ofiary i męczennicy.

Rewolucja.

 

*** (Kilka dni wcześniej) ***

Namir szczerze wątpił, by większość z tych wielkich, historycznych postaci myślała sobie w trakcie zawieruchy, że „oto tworzę historię, zbudują mi pomnik, narody będą żyć na mojej spuściźnie”. Patrząc na wyryte w bazalcie twarze, łowcy zdawało się, że wyrażają one raczej dobrze znany mu stan chwilowej, chaotycznej zadumy nad tym w jakie gówno znów się wpadło i jak z owej kabały wybrnąć w stanie z grubsza nienaruszonym. A historię stworzyli ot przypadkiem, kiedy próbowali ową kabałę przeżyć. Ilekroć jednak wdawał się w dyskusję na temat przypadkowości historycznych wydarzeń, tylekroć zderzał się z świętobliwym oburzeniem, jakoby wielcy wodzowie, filozofowie, duchowi przywódcy czy też rewolucjoniści i wichrzyciele tak po prostu nie mogli improwizować zapisanych w annałach wydarzeń. Zdarzali się też entuzjaści namirowskiej teorii, którzy jednak szybko wyciągali z rękawa argumenty, o których łowca nawet by nie pomyślał.

Jeśli czegokolwiek o historii się nauczył, to tego, że wśród historyków zdania są zawsze podzielone. W tej chwili nie miał nawet okazji nikogo zapytać - Krys i Sziroi obecnie pewnie szukali jakiej roboty, coby pieniądze i nocleg zdobyć, zaś Vezha była zbyt cywilizowanym miastem, by przypadkowy przechodzeń chętnie zagadywał do uzbrojonego najemnika o zbójeckiej aparycji. Nawet jeśli najemnik ograniczył się jedynie do miecza na plecach. To nie był też właściwy czas na dysputy historyczne - łowca niecierpliwie wyczekiwał spotkania. A nieprzyjemne skręcanie i burczenie w brzuchu tylko przypominało mu jak intensywnie musi czekać, by w końcu zjeść coś porządnego. Zapasy skończyły się wczoraj, więc liczył na szybki i łatwy zarobek, a do tego musiał odzyskać chociaż część ekwipunku, którą stracił po aferze w Szklanicy. Sziroi i Krys obiecali, że się odwdzięczą – jak tylko będą mieli czym, o ile kiedykolwiek będą mieli czym. W tej kwestii Nordmarczyk nie miał wygórowanych oczekiwań – choć nie stać go było też na luksus wybrzydzania. Więc kiedy zeszłego zmierzchania w przybytku pojawił się posłaniec pytający o Wieszczego z Nordmaru, nie wahał się długo.

- Łowca Namir?

Po samym głosie mógł powiedzieć, że jego rozmówcą nie będzie zwykły zleceniodawca, a sama robota nie będzie ani szybka, ani łatwa, choć z pewnością dobrze płatna. Odwrócił się powoli. Jego oczom ukazał się elf, wysoki, poważny, o twarzy niewzruszonej niczym pokerowy weteran. Odziany skromnie, lecz jakość materiału nie pozostawiała wątpliwości co do ceny ubrań i statusu majątkowego właściciela. Wieszczy z trudem powstrzymał uśmiech zadowolenia – bogatsi mieli w zwyczaju dopłacać i przepłacać, a miał nadzieję, że nie inaczej będzie w tym wypadku.

- Zgadza się. Namir z Nordmaru. - Łowca wyciągnął rękę, lecz nieznajomy nie uścisnął jej. Chwycił go za nadgarstek, szybkim ruchem podwinął rękaw, oglądając wypalony symbol kastowy, którym był wyszczerzony pysk rysia. Przesunął delikatnie zimnymi palcami po skórze.

- Prawdziwy – stwierdził beznamiętnie, puszczając szybko. - Miło poznać. Pan J, póki co. – Skinął niedbale głową. - Cieszy mnie, żeście autentyczni. Drogą tej autentyczności chciałbym poznać wasze imię rodowe.

Zmorniczy zamarł na moment, nie wiedząc, czy ma być rozdrażniony, że zawsze musi udowadniać swoją tożsamość, czy też zaskoczony, że elf zna łowcze obyczaje.

- Wybaczam – rzekł w końcu, celowo naciągając rękaw za mocno, za szybko. Nie uszło to uwadze bogacza. - Skąd znacie takie rewelacje? Nasza kasta została rozbita dobrych pięć lat temu przez jarlów. A jarlów nasze obyczaje nie obchodziły, o ile nie mogły płonąć, być zniszczone lub odebrane. W celach kolekcjonerskich, rzecz jasna.

- Jarlowie znani są ze swoich kolekcjonerskich zamiłowań. - Pan J prawie się uśmiechnął, zmęczone oczy drgnęły lekko. - Cóż, chciałbym powiedzieć, wzorem modnej beletrystyki kryminalnej, że w moim interesie leży poznawanie i znanie rewelacji, lecz skłamałbym. Nie handluję informacjami. Jestem bardziej... - zawahał się na moment, Namir miał wrażenie, że bardziej celowo, niż przez szukanie słów - osobą publiczną. Przykładnym obywatelem. Mój rynek jest znacznie bardziej niszowy niż informacja.

- A jakiż to rynek? - Łowca zmrużył brwi, złożył ręce na klatce piersiowej. - Towar żywy? Zmornicze relikty ocalałe z Bastiae Velun? Jarlowskie kolekcje?

- Myśli. Idee. - Przez twarz elfa przemknęła dreszczem satysfakcja, chociaż Namir przysiągłby, że nie poruszył żadnym mięśniem. - Przejdziemy się? Namirze z Nordmaru? Oczywiście, jeśli dalej nie chcecie zdradzić mi rodowego imienia. Chciałbym wiedzieć z którą linią arystokracji mam do czynienia.

- Z mojej strony? Wygasłą – zbył go Zmorniczy, czując się nieswojo. Pan J praktycznie nie zmieniał tonu ani wyrazu twarzy, a jednak cały czas coś krążyło między wierszami. - Imię mojego rodu przestało mieć znaczenie, kiedy oddali mnie do Velun. Skoro znacie rewelacje, winniście tedy wiedzieć i to.

- Oczywiście – przytaknął elf, nieco zbyt szybko, zbyt odruchowo. - Sprawdzam jedynie autentyczność. Pozytywnie, na szczęście. Więc? - Wskazał ręką na łuk wyjściowy prowadzący do centrum.

- Jeśli nie stanę się przez to częścią inwentarza, tedy owszem – zgodził się Namir niechętnie. Nie uważał siebie za głupka, lecz miał wrażenie, że handlarz myślami przewidywał jego wypowiedzi na trzy, cztery do przodu. To nawet nie było wrażenie – był pewien, że właśnie wdał się właśnie w konwersacyjne szachy. "Nigdy nie byłem dobry w te klocki", stwierdził w myślach z niechęcią i ruszył przodem.

Koniec końców - potrzebował kasy bardziej niż wygranych potyczek słownych.

 

Choć Namir obcował z Vezhą dopiero od wczorajszego poranka, to pozwolił sobie już wysnuć wniosek: miasto jest kobietą. Kobietą wyrzeźbioną w bazaltach i marmurach, lecz podstarzałą, pokruszoną, z wuchtą makijażu na twarzy. W odpowiednim świetle i porze dnia była zjawiskowa i posągowo piękna, lecz wprawne oko dostrzeże niedoskonałości, zmarszczki, oznaki starzenia i chorobę toczącą organizm od wewnątrz.

I nawet jeśli Namir nie uważał siebie za odpornego na kobiece wdzięki, tak nie potrafił nie dostrzegać wad – zboczenie zawodowe. Pozwalał się uwodzić kunsztem rozplanowania uliczek i latarni, rzeźbami wykańczającymi domy arystokracji i swojską solidnością chat w dzielnicach biedoty. Idealnym cyrklem głównego rynku i artyzmem publicznych ogrodów, gdzie występowały wędrowne trupy – nawet jeśli wędrowały tylko od ulicy do ulicy i nigdy nie wyściubiły nosa poza Vezhę. Lecz pomiędzy tym wszystkim zauważył rozbite szyby sklepów, zniszczone stragany i rasistowskie hasła wymalowane na ścianach. W ciemniejszych uliczkach zalegały muchy, gnój a czasem i ścierwo. Krajobrazem slumsów były ściany gett, z których dochodził zapach smażonej cebuli oraz wietrzone latryny.

Miasto było kobietą. I jak każda kobieta – miało dwie twarze. Każda była prawdziwa.

Pan J przysiadł na ogrodzeniu jednej z fontann, skinął Namirowi głową, by się dosiadł.

- Jak podoba ci się nasza galvieta, Namirze? - zapytał od niechcenia.

- Czy to pytanie ma jakieś drugie dno? Rad byłbym wiedzieć, jak winno mi się podobać. Za kim mam być w jakiej dzielnicy i komu nie deptać po odciskach.

- Odpowiedzcie – zbył go spokojnie elf, przyglądając się siedzącemu w fontannie dziecku, które wyraźnie planowało się tam zsikać. Łowca zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią, w końcu decydując się odpowiedzieć szczerze.

- Wszystko w kamieniu, wszystko szlifowane magicznie lub za pomocą najnowszych technologii. Wszyscy z ukosa patrzą na przyjezdnych, ulice zatłoczone, większość śmierdzi, mniejsze dzielnice rozkopane przez budowę nowoczesnych ścieków. Co chwila mnie ktoś zaczepia, czy zapoznałem się już z nową teorią pracy u podstaw, czy potrafię pisać, liczyć lub czytać. Ogólnie miasto jak miasto – jeno większe i przeto bardziej wkurwiające. Ale architektura, przyznaję, piękna.

Pan J przez chwilę milczał. Dziecko w końcu się zsikało. Ktoś zaczął krzyczeć, pewnie matka. Dziecko się rozpłakało.

- A gdyby, załóżmy przykładowo i hipotetycznie, miasto stanęło w płomieniach rewolucji, co byście zrobili?

- Nic.

- Nic a nic? Nie bronilibyście biednych i uciśnionych z czystej dobroci serca?

- Nie. Będąc brutalnie szczery, nie moja sprawa, więc miałbym to w rzyci.

- A za dwa tysiące guldenów?

Namir zawahał się. W tej robocie wysokość wypłaty jest współmierna do ryzyka. Z tego co wiedział, to asasynacja szlachciców zaczynała się od trzech w górę, zaś członków królewskiego rodu – ośmiu. Dalej pozostawał więc w strefie umiarkowanie bezpiecznej.

- A za dwa tysiące guldenów wykazałbym się dobrocią serca i zainteresowaniem – odpowiedział w końcu. Matka w końcu wyciągnęła płaczące dziecko z fontanny i uspokoiła je, ku uldze rozdrażnionej gawiedzi.

- Mogę więc liczyć na twoje szczególe zdolności, Namirze z Nordmaru?

- Dalej nie poznałem zadania, panie J.

- Poznacie. – Elf wstał, otrzepał leniwie ubranie i spojrzał na łowcę spokojnym, pokerowym wzrokiem kogoś, kto trzyma w ręce najsilniejszą talię. - Ja po prostu szukam bezinteresownych obywateli o dobrym sercu. Takich, którzy cenią sobie tradycję i porządek rzeczy. Czego, jak doskonale wiemy, antonimem jest hipotetyczna rewolucja. Prawda, Zmorniczy?

Namir odprowadził go wzrokiem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zapisze się w historii. Miał jeno nadzieję, że po właściwej stronie.

Przy pasie zaciążył mu mieszek guldenów.

 

*JEGO TROPEM - przypominam dla zapominalskich lub nieuważnych, że Namir nosi przy sobie pewien portret mężczyzny, który okazywał Matrasowi Szklanicy, Drassenowi koh Pryme i Iaredowi. Ów mężczyzna jest głównym celem Namira - to, kim jest i dlaczego Namir go ściga okaże się w późniejszych częściach :)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 14

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Saris 01.05.2016
    Po przeczytaniu tak zacnej historii, mogę jeno pochylić głowę i zostawić 5.
  • MrJ 01.05.2016
    Zostawie 5 chociaz juz widzialem ten tekst
  • Kajamoko 01.05.2016
    Wszakże ten tekst zasługuje na 5 ^.^
    (uwielbiam to słowo)
  • Arysto 01.05.2016
    Tekst ucięło, nie wiem czemu. Wstawiam jeszcze raz.
  • Lucinda 04.05.2016
    Dobrze wrócić do tego opowiadania. Mam tylko nadzieję, że uda mi się śledzić je na bieżąco. Od samego początku podobała mi się obrazowość historii, którą tworzysz. W dodatku formą również odzwierciedlasz treść, jeśli jest opis walki, dynamizujesz go dużą ilością czasowników jak i licznymi znakami interpunkcyjnymi, nie stosując przy tym wielu spójników, które upłynniałyby czytanie. Widać to choćby pod koniec prologu pomiędzy powtarzającą się frazą: ,,Dobranoc, Sylvie", która, jak podejrzewam, nie jest tu bez przyczyny. Podobała mi się kreacja Janka w jego wypowiedziach, bardzo naturalnie wyszła ta stylizacja jego języka i świetnie moim zdaniem wkomponowywała się w całą sytuację, scenerię. Interesująca jest postać Namira, którego z jednej strony ogarnia wściekłość na widok ciał dzieci, a z drugiej nie zrobiłby nic dla miasta, jeśli nie otrzymałby z tego korzyści. Właściwie jest to jedna z bardziej zagadkowych postaci, bo nawet pierwsze wrażenie ciężko jest jakoś określić. Tak trochę mieszając, bo cofając się do tego opisu walki z prologu, na początku się trochę rozproszyłam, choć to nie przez sam tekst. Uśmiechnęłam się na określenie ,,o aparycji bulwy", bo skojarzyło mi się ono z moją byłą nauczycielką z gimnazjum, którą zresztą nazywaliśmy bulwą. W każdym razie nietrudno było mi wyobrazić sobie takiego człowieka :D Ciekawa jestem, co dalej wyniknie z rozmowy Namira z elfem, który jest dość tajemniczą osobistością, choć czytając o nim, mogłyby nasuwać się jakieś skojarzenia dotyczące jego osoby. No ale tak się rozpisuję, a czas już chyba kończyć ten wywód. Ponieważ jednak moje czepialstwo do błędów i pomyłek, tu przede wszystkim w interpunkcji, oto tego wyniki:
    ,,niegdyś od razu zauważyłby (przecinek) co się święci";
    ,,Mężczyzna uśmiechnął się, gorzko rozbawiony" - no i to jest ten fragment, który szczególnie pozostał w mojej pamięci, kiedy czytałam tę część po raz pierwszy. Wydaje mi się, że on uśmiechnął się gorzko, a nie był gorzko rozbawiony, jak wynika z obecnej interpunkcji w tym zdaniu;
    ,,Wiedziałem, że te zlecenie źle się skończy" - tu, ponieważ jest to wypowiedź postaci, biorę pod uwagę, że taka forma ,,te" jest celowa, aczkolwiek wolę się upewnić;
    ,,Janko oparł się o krzesło (przecinek) z niekłamanym podziwem wspominając widowisko";
    ,,pacnął się otwartą dłonią w czoło aż plasnęło" - przed ,,aż" moim zdaniem powinien być przecinek;
    ,,rzeknij (przecinek) co się święci";
    ,,Koen poczuł (przecinek) jak serce zaczyna bić szybciej";
    ,,zacisnął na nim pięść (przecinek) czując (przecinek) jak ustępuje skóra";
    ,,Ktoś chwycił do z tyłu za ramiona" - ,,go";
    ,,nie czuł (przecinek) jak pękają w nim szwy życia";
    ,,Świat (przecinek) w którym każdy zostaje tym, kim chce" - w identycznych sytuacjach brakuje przecinków w dwóch następnych zdaniach, czego tu już nie powielam;
    ,,patrzeć (przecinek) jak światłe idee edukacji nikną";
    ,,stała na owych placach (przecinek) skandując hasła";
    ,,zadumy nad tym (przecinek) w jakie gówno znów się wpadło";
    ,,nie mogli improwizować zapisane w annałach wydarzenia" - nie bardzo pasuje mi ta forma. Czy tu czasem nie powinno być ,,improwizować zapisanych w annałach wydarzeń"?;
    ,,Jeśli czegokolwiek o historii się nauczył (przecinek) to tego";
    ,,skręcanie i burczenie w brzuchu tylko przypominało mu (przecinek) jak intensywnie musi czekać";
    ,,musiał odzyskać chociaż część ekwipunku, którą stracił po aferze" - to zdanie zwróciło moją uwagę przez formę, choć nie mówię z góry, że jest niepoprawna. Zależy to od tego, czy mowa jest o ekwipunku, czy o jego części. Ty dopasowałeś formy do drugiego przypadku, nie wiem tylko czy celowo, czy nie;
    ,,Chciałbym wiedzieć (przecinek) z którą linią arystokracji mam do czynienia";
    ,,Z mojej strony, wygasłą" - według mnie ten przecinek jest tu niepotrzebny;
    ,,W ciemniejszych uliczkach zalegały muchy, gnój (przecinek) a czasem i ścierwo";
    ,,ściany gett (przecinek) z których dochodził zapach smażonej cebuli".
    Hm, sporo mi tego wyszło, no ale niektóre podpunkty są tylko moimi wątpliwościami. Jeszcze zanim zostawię 5... Zanim jeszcze raz wstawiłeś tekst, na dole był odnośnik do gwiazdki w tekście, którego chyba celowo nie usunąłeś...
  • Arysto 04.05.2016
    Z pracy piszę, więc po szybkości: urwało mi tekst, ale celowo nie usunąłem tego odnosnika. Przeglądałem tekst na tablecie brata, chciałem poprawić przecinek, poprawiłem i nagle tekst urwany ;/
    ech.
    poprawie jak wrócę.
    Dzięki, Lucy!
  • Arysto 08.05.2016
    Ok, poprawiłem te, które wynikały rzeczywiście z błędów. Co do reszty - przyznaję, mistrzem interpunkcji nie jestem, ale w niektórych miejscach przecinek jednak mi nie pasuje, zwłaszcza jak czytam na głos.
    Nie mniej celne punkty i dzięki Ci za to! :D
  • alfonsyna 14.05.2016
    Muszę nadrobić zaległości, bo trochę się zebrało. :) Tym razem początek wydaje mi się jeszcze bardziej obiecujący, niż poprzednio, na jakieś bardziej rozbudowane wnioski i przemyślenia pewnie pokuszę się na końcu.
    Nie wiem, czy Lucinda na to zwracała uwagę, ale ja parę drobnych błędów wyłapałam:
    "uzbrojeni po zęby, chodź sprzęt mieli" - "choć" zamiast "chodź"
    "dogasały ostatnie węgielki nadziei, który utrzymywał go przy życiu" - zgodnie z ciągiem zdania raczej "które utrzymywały" (bo węgielki)
    "Szabla zahaczył o skroń" - zahaczyła
    "zaprzeczenie naturalnemu stanu rzeczy" - "nienaturalnemu stanowi rzeczy" lub "nienaturalnego stanu rzeczy"
    "nikną pióropuszem dymu" - czy przed "pióropuszem" nie brakuje "pod"?
    "że właśnie wdał się właśnie" - o jedno "właśnie" za dużo
    No, ale to są drobiazgi, tekst naprawdę wciąga i intryguje i za to 5. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania