Łowca Dusz - Opowiadanie drugie - "Czwarta Reguła" część siódma

Pan J obserwował wszystko z bezpiecznej odległości – na tyle bezpiecznej, że nie mógł dostrzec wszystkich szczegółów, a już z pewnością nie było szans na to, by dojrzeć w tym tłumie wszystkich jego podopiecznych. Zadowolił się więc ogólnym taktycznym poglądem na sprawę, jaki oferowała pobliska wieża strażnicza. Kapitan straży ledwie moment temu zbiegł po schodach, by koordynować zamykanie strefy przez gwardię strażniczą.

Vezha była doświadczoną galvietą. Metropolia nie doświadczała pogromu pierwszy raz, straż wiedziała co robić, mieszkańcy przyległych do placu karczemnego domów reagowali niczym jeden mąż: powychodzili z domów, kierując się ku dalszym częściom miasta. Niektórzy nawet zdołali szybko spakować najważniejszy dobytek – oto siła doświadczenia i mądrości. Niektórym, tym mieszkającym zbyt blisko, nie udało się wydostać w porę. Razem z innymi poległymi ozdobili ulice dywanem trupów.

Ku uldze bankiera wyglądało na to, że na spływającej krwią, deszczem i flakami arenie walki padnie remis. Wygrana którejkolwiek ze stron będzie oznaczała albo szybszy odwet, albo szybszą próbę dobicia przeciwnika. Remis da im kilka dni, może nawet tydzień, by złagodzić cios. A cios nadchodził, pięść zmian wisiała nad miastem i groziła zaciskającymi się coraz ciaśniej palcami. Nadchodziła era ruiny i rdzy.

J miał zamiar upewnić się, że wszystko, na czym mu zależało będzie wykute ze stali nierdzewnej. Choćby miał pewne rzeczy przekuć własnoręcznie. Musiał ocalić chociaż część przybytków, które zazwyczaj giną w huku i płomieniach piszącej się historii. Szkoły, akademie, manufaktury, fabryki, sądy, satrapie i banki.

Bydło ściągało inteligencję na widłach i wszystko nagle równało się do chłopskiego rozumu. A na całość patrzyła z góry Wieża, Która Ściąga Burze.

Sama Vezha zaszczyciła ich swoją obecnością. J widział już raz gigantyczny monument, który wyłaniał się spomiędzy kłębów mrocznej nawałnicy – dawno temu, kiedy jeszcze był naiwny i znacznie młodszy. Niektórzy mieszkańcy sądzili, że budowla jest milczącym bogiem – obserwatorem własnego dzieła, nie ingerującym i nie przeszkadzającym ani w destrukcji, ani w tworzeniu. Inni mówili, że Vezha to zwiastun zmian dla miasta, ostrzeżenie od samego przeznaczenia, że nad miastem wisi punkt zwrotny i czeka, by opaść. Elf należał jednak do tej nielicznej grupy, która sądziła, że prawda jest gdzieś pośrodku, że gigantyczny monument jest prawdziwym ostatnim strażnikiem galviety, bogiem i obserwatorem jednocześnie. Bankier podejrzewał nawet, że Vezha może być odpowiedzią żywego i myślącego organizmu, jakim jest metropolia, na poczynania zalęgłych się na ulicach pasożytów.

I spodziewał się ingerencji. Spodziewał się kamiennej pięści, która spadnie na miasto w godzinie eskalacji. A kiedy to już zrobi, nastanie czas ruiny i rdzy.

- Spodziewałem się jej już przy gazdaricy Okravnej – powiedział ktoś za jego plecami. Elf obrócił się i zesztywniał, kiedy ujrzał mężczyznę w plebejskiej koszuli z aksamitną chustą zawiązaną na szyi. Ciemne włosy okalały jego twarz niczym mroczna aureola, kontrastując mocno z nienaturalnie jasnymi oczami. Nawet w półcieniu twarz obcego wydawała się pochodzić z kompletnie innego świata – nieskażona zmarszczką, gładka niczym szlifowany diament. Wygięta w uśmiechu tak sztucznym, że przypominała zaschniętą maskę.

- Vasto Vladarze – przywitał się J bez cienia emocji.

- Jakobie Misteris.

Mężczyzna stanął przy balustradzie zaraz obok elfa, oparł się o drewnianą poręcz. Grube krople deszczu skapywały z rynny i dachu zaledwie kilka centymetrów od jego nosa.

- Byłeś zawiedziony? - spytał bankier, wracając wzrokiem na pole bitwy. Plac karczemny był już w trzech czwartych ogrodzony i zamknięty. Niewielkie grupki, które próbowały jeszcze wplątać się w walkę – o rasę, o dom, o ojczyznę, o nasze kobiety i nasze miejsca pracy – zostały rozgonione lub wybite, kiedy sięgnęły po broń.

J nie mógł powstrzymać mściwej myśli o selekcji naturalnej.

- Bardziej zaskoczony – przyznał Vladar spokojnie. - Gdzie Asylia i Cyntria? - W jego głosie pojawiła się nuta troski, brwi zmarszczyły się delikatnie.

- W Ryondi. Asylia chciała jechać na pokaz mody jesiennej z Cyplu, podobno sam de Marco przyjeżdża w tym roku. A Cyntria zawsze chciała zobaczyć jednorożce i skarletty.

Vasto skrzywił się nieznacznie, jakby przypomniał sobie coś nieprzyjemnego i spróbował to ukryć. Równie dobrze jednak mógł udawać – J nie znał żadnej innej osoby, która tak perfekcyjnie panowała nad każdym swoim odruchem i twarzą jak Vladar.

- Nigdy nie lubiłem de Marco. Jego stroje zawsze są takie... atencyjne, nie uważasz? Pretensjonalne niczym prawnicy zaczynający zdanie od „jestem prawnikiem”.

- Nie masz czasem wrażenia, że zarzut pretensjonalności wychodzi od osób, które są zbyt głupie, by coś zrozumieć? - W pytaniu bankiera nie było krzty złośliwości, jedynie ciekawość.

Lord przez chwilę nic nie mówił, jakby naprawdę zastanawiał się nad odpowiedzią. Kontemplowali w ciszy działania gwardii strażniczej. Krąg zacieśniał się dookoła placu karczemnego – kurtyna tarcz, włóczni, halabard i płytowych zbroi zaciskała powoli stalową obrożę na walczących.

- Pretensjonalność to zarzut. - Poprawił machinalnie chustę na szyi. - Zarzuty można odeprzeć.

- Zarzut trzeba poprzeć – żachnął się J, zniecierpliwiony aksjomatami. - Niezrozumienie nie jest dowodem na pretensjonalność.

- Lecz zarzut pretensjonalności nie jest dowodem na niezrozumienie, nieprawdaż?

Elf uśmiechnął się. Szczerze.

- Jedyna osoba warta rozmowy w galviecie musi okazać się przeciwnikiem. Ironia losu?

Tym razem to Vladar się uśmiechnął. Całą twarzą.

- Rzekłbym, że samo życie. Miarą naszej wartości są nasi przeciwnicy. Nic tedy dziwnego, że dobieramy sobie tych godnych.

Z placu karczemnego podniosła się wrzawa. Najwyraźniej obie strony konfliktu dostrzegły trzecią i zdecydowały się zjednoczyć przeciw gwardii strażniczej. Nie mieli żadnych szans – podobnie jak nie mieli żadnego wyboru. Obaj mieli wrażenie, że słyszą z tej odległości opadające na tarcze młoty, cepy, łopaty, kilofy – cały inwentarz rewolucjonistów łamany na lśniących pawężach w beznadziejnej desperacji. Wiatr przywiał metaliczny posmak nawet tutaj, do nich, na wieżę.

Zapachniało śmiercią.

- A gdzie jest Lydia? - zapytał J, spoglądając na mężczyznę, który przypatrywał się walkom z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie dał się jednak zwieść pozorom – Vasto zawsze wydawał się być zdystansowany do wszystkich i wszystkiego. Wyjęty z kompletnie innego wymiaru z systemem wartości niepojętym dla śmiertelników.

Mieli coś wspólnego.

- U matki, w Cayrze – rzekł zdawkowo i wzruszył ramionami, jakby stwierdził, że nie warto dodawać nic więcej.

- Powiedziałeś jej?

- A ty powiedziałbyś swojej żonie? - Vasto spojrzał na niego oczami, które zdawały się teraz wirować w jaśniejącej otchłani. - Że ręce masz unurzane we krwi tak bardzo, że nie pamiętasz już koloru własnej skóry? - wycedził powoli, odsłaniając drobne, proste zęby. Chociaż mówił z kamiennym spokojem, to przypominał teraz czaszkę, z której ściągnięto skórę i mięśnie. Upiora. J nie czuł strachu. On sam był jednym z potworów czającym się w szafach, pod łóżkami, w zakamarkach strychu, był twarzą, którą widzieli w lustrach. Za każdym razem inną i prawdopodobnie ostatnią. - Że manipulujesz, mordujesz, szantażujesz, sabotujesz i torturujesz dla galviety? Uważasz, że to możliwe, wyjaśnić co robimy naszym żonom, ukochanym i bliskim? Dla jedynej rzeczy, którą tylko my rozumiemy jak kochać? Dla naszej... - urwał na chwilę, szukając słowa. Skierował spojrzenie w mroki miasta, w uliczki nieobjęte pożarem walk, jakby spodziewał się tam znaleźć odpowiedź. - Miłości? - szepnął niepewnie, kierując pełne zapytania oczy w kierunku pana J.

Elf nie odpowiedział. Nie było potrzeby odpowiadać. Obaj nosili maski, których nie potrafili ściągać. Odpowiedzi były wypisane na nich atramentem dostrzegalnym tylko dla nielicznych.

Obaj należeli do nielicznych.

- Porozmawiajmy o kartach – rzekł elf. - O pokerze. Odmiana Kegzańska. Kojarzysz?

- Trzy na stole, dwie w ręce. Tura. Rywier. Pięć na stole, dwie w ręce. Od kiedy lubisz grać w otwarte karty?

- Nie lubię. Ale jaki jest sens udawać, że karty są ukryte, kiedy wszyscy zdają sobie sprawę, kto trzyma najsilniejsze talie?

- Sugerujesz pas?

- Nie, sprawdzam, Lordzie Vasto. Ja zawsze sprawdzam.

- A co jeśli blefujesz?

- Obaj blefujemy. - J uniósł brwi, przechylił nieco głowę, patrząc teraz na mężczyznę z góry. W rozmowie z Vladarem liczył się każdy gest, każdy cień przemykający chyłkiem przez twarz. Tutaj najcięższe działa wytaczały się mimowolnie, niewerbalnie. - Pytanie brzmi: na jaki temat?

- Och! - Upiór uśmiechnął się upiornie rozbawiony. - Więc to gra twarzy, spojrzeń i gestów.

Odepchnął się lekko od balustrady, stanął wyprostowany, by dorównać elfowi. Powietrze znieruchomiało między nimi, jakby w obawie, że najmniejsze poruszenie mogło doprowadzić do eksplozji. Nawet deszcz zdawał się omijać wieżę strażniczą, na której się znajdowali. Poczuli na sobie spojrzenie gdzieś spomiędzy pochmurnej toni. To Wieża, Która Ściąga Burzę skierowała na nich pełne boskiej ciekawości oczy.

- Karty z ręki, dwie dla gracza – zaczął J, składając dłonie za plecami i przesuwając się w bok, by okrążyć przeciwnika. Oczy, niby dwa głazy, błyskały szarością i niewzruszeniem. - Pierwsza: asasynacja gazdaricy Vezhy, lediji Okravnej. Zachwiałeś status quo, Vasto. Ona jedyna chciała równości międzyrasowej. Czy raczej: ona była jedyną, która tego chciała i miała faktyczną władzę, by tego dokonać. Odebrałeś krasnoludom nadzieję na lepszą przyszłość, kiedy oni już zaczęli się zadamawiać. Przysporzyłeś mi roboty, przyznaję. Było warto?

Upiór błysnął oczami. Nie był zszokowany – raczej przyjemnie zaskoczony. Wskazał powolnym gestem teatr zamieszek, gdzie pierwsze skrzypce grały obecnie trzaski płomieni i szczęk walk. Aktorem na deskach była jedynie śmierć, skąpana w makijażu trzewi i posoki.

- Warto – rzekł krótko, bez krztyny satysfakcji lub emocji. Jedynie oczy błysnęły jaskrawo, podkreślając chłód jego słów. - Ledija Okravna była jedynie pierwszym trybikiem, który ruszył. A widzisz, jako zegarmistrz wszystkich zdarzeń w Vezhy, wiem, że kiedy działa jeden trybik, ruszają wszystkie. Ty, Jakobie, rzucasz jedynie piach w te tryby i muszę przyznać, czynisz to dobrze. Lecz nie mydl sobie oczu; to twoje publiczne poparcie dla lediji Okravnej sprowadziło na nią śmierć. To ty zachwiałeś status quo, elfie, próbując zakłócić trójpodział władzy. - Vladar rozłożył ręce w teatralnym geście, imitując rozpościeranie skrzydeł. W jego przypadku pewnie pokrytych błoną i demonicznych. - Pierwsze karty w dłoniach.

J spojrzał bardzo wymownie gdzieś nad dachami, bliżej w stronę horyzontu, gdzie południową stronę metropolii podmywało Morze Kurdyckie. Najmniejsze morze na świecie, mniejsze nawet od głębokich rozlewisk Jeziorotamii. Na tafli wody unosiły się niewielkie punkciki, widoczne nawet przy tej pogodzie, zwłaszcza w blasku rozpruwających niebo błyskawic – pływało ich zbyt wiele, by były możliwe do przeoczenia.

Boje falowały wraz ze wzburzonym morzem, owinięte w białe prześcieradełka i szmatki. Dryfujące przypomnienie tego, że w tym mieście kontrolę sprawują elfy i ludzie. Nie krasnoludy. Już nie, nie bez lediji Okravnej.

Nawet Pan J miał trudności z patrzeniem na wrzucone do zatoki martwe płody krasnoludzkich dzieci. I chociaż wiedział, że Vladar już odczytał to z jego twarzy – nawet jeśli nie miał akurat przy sobie swoich magicznych stymulantów – to nie dał po sobie poznać, że się zdradził.

- To nazywasz podziałem władzy? Trójpodziałem? Elfy w Wyższej Vezhy, Ludzie w Niższej. A krasnoludy...

- Tam, gdzie miejsce wszystkich imigrantów, którzy próbują przejąć miasto drogą płciową – uciął beznamiętnie Vasto. - Nazywam to prewencją. Profilaktyką stosowaną. Jak wolisz. Nie mów mi, elfie, że wierzyłeś w podział miasta pomiędzy karłów, twoją i moją rasę. Ile to już trwało? - Upiór udał teatralnie, że się zastanawia. - Dwie dekady? Trzy? Wpadli do naszego miasta, a my ich przyjęliśmy. Argumenty: mistrzowie budownictwa, zdolni pancermajstrzy, znają się na prochu i broni palnej, stworzą nam armię arkebuzów. - Upiór odszedł na drugi kraniec wieży, jakby chciał dokładnie wskazać palcem plac karczemny. Walki ustawały, ludzie zbierali się na dachach. Rozległ się brzęk spuszczanych cięciw, wycie psów bojowych.

- Słyszysz gdzieś odgłos strzałów? Bo ja słyszę broń motłochu. Broń nieelegancką i pordzewiałą niczym era, która nadchodzi. Broń, która nie jest wykuta ze stali nierdzewnej i stępi się, rozpadnie w pył przy uderzeniu.

Lord obrócił się, spoglądając na elfa ze współczuciem na granicy litości.

- Mistrzowie i pancermajstrzy, których oczekiwaliśmy, zostali w ich ojczyźnie, Jakobie. Wiesz o tym. Okravna również wiedziała, mimo że wzięła ich stronę. Potencjał, zwykła mawiać. Zakorzeniona w tradycji wiedza, zwykła mawiać. - Wydął pogardliwie wargi. - Potencjał tchórzy, którzy uciekli przed wojną domową.

Pan J milczał przez chwilę. Wydawał się rozbawiony.

- Nigdy nie zależało mi na krasnoludach, Vasto. Mi zależało na rozwoju galviety. Na prochu, spokoju, rozwoju gospodarczym i ekonomicznym. To ty wymyśliłeś sobie, że siłą Vezhy jest czystość. Naturalna przynależność do ludzi i elfów. Czy może tylko do ludzi? - Elf posłał Upiorowi spojrzenie wyraźnie mówiące, by ten nie silił się na odpowiedź. - Oboje chcemy tego samego, Vladar. Po prostu widzimy to inaczej.

- I naprawdę myślałeś, że ta mała grupka uderzeniowa, którą sobie zebrałeś, przesunie szalę zwycięstwa na twoją stronę? - Upiór zajrzał bankierowi prosto w oczy, wwiercając się w nią z dziecięcą ciekawością. - Nie tylko ty grasz nieuczciwie, elfie. Ja również chowam asy w rękawie.

Mężczyzna poprawił chustę i skierował się w stronę schodów.

- Vasto – rzekł J. - Nie skończyliśmy grać.

- Nie – przyznał szlachcic, zatrzymując się w drzwiach. - Gra trwa. Spotkamy się w finale, Jakobie.

Stukot męskich obcasów o schody rozszedł się echem, zmieniając się w niezrozumiały grzmot.

Elf spojrzał w kierunku placu, gdzie dogorywały walki. Pierwsza fala została wprawdzie stłumiona, lecz wiedział, że nim słońce ponownie zajdzie na niebie, druga uderzy o brzegi Vezhy.

Obaj to wiedzieli. Koniec z planowaniem i czekaniem, wszystkie akcje musiały zostać przyspieszone. Spojrzał w kierunku, gdzie pływały boje z krasnoludzkich płodów.

Wieża, Która Ściągała Burze zacisnęła kamienną pięść.

Nadchodziła era ruiny i rdzy.

 

Balans został zachwiany.

Blond płomyk zatrzymał się w kałuży krwi, oddech uleciał gwałtownie, porwany przez wiatr, rozmyty w deszczu. Wizja wytarła rzeczywistość nowym obrazem, rozmyła czas i miejsce, pochłonęła ją, ostrzeżenie z głębi kosmosu, którego nawet profetka nie potrafiła dostrzec.

Oczy, które widziały przyszłość zawsze ją zmieniały.

Bo ją ujrzały. A to zmieniało wszystko.

Balans. Balans został zachwiany.

Padła na kolana, przygnieciona ciężarem spływających na nią informacji. Widziała mężczyznę o zgaszonych, bezdennych oczach, wojownika o zmęczonej twarzy i zszarpanej duszy. Łowcę, za którym kroczyła śmierć.

Wyłaniał się z ciemności, z deszczu i krwi, w blasku błyskawic i grzmocie, obserwowany przez Wieżę w otchłani nieba, Bóg-Monument, który zawisł nad miastem burzą i kamienną pięścią. Oto zesłał swojego mesjasza, Tego, Który Złamał Czwartą Regułę.

Balans chwiał się na strunach przeznaczenia.

Efria krzyknęła, złapała się za uszy, słysząc narastający pisk, kiedy przepowiednia wciskała się w jej umysł, łamała wolę, mieszała wspomnienia. Przyszłość ostrzegała.

Strumień krwi buchnął z nosa i uszu. Cena wiedzy.

Łowca naprzeciw łowcy, dusza naprzeciw duszy, ryś kontra niedźwiedź. Z ciemności wyłoniła się znajoma twarz, ciemne włosy lepiły się do splamionej szkarłatem twarzy, człowiek o pół-duszy, ten, który nie może umrzeć, jeśli nie stanie się całością.

Obaj oszukali śmierć. Obaj wrócili zza grobu.

Obaj byli nieposłuszni Czwartej Regule.

Profetka usłyszała głos dobiegający zza drugiej lub trzeciej strony – głos z tego świata, przebijający się przez gruby całun przepowiedni. Ktoś krzyczał. Ona krzyczała.

Krzyczała jego imię.

 

Dookoła leżały trupy. Łowca patrzył bezwiednie po ciałach młodych, dzieci, matek, ojców, dywan poległych rodzin. Zastanawiał się, ilu on zabił. Natknął się na wzrok Sylvie, zimny dreszcz zbiegł mu po karku. Była przerażona.

Jego przerażał spokój, z jakim na wszystko patrzył. Tuż obok niego leżała dziewczynka w szarawej sukience, pewnie nałożonej pośpiesznie, kiedy uciekała z domu. Wystarczył mu rzut oka, by wiedzieć, że zabito ją, kiedy biegła przez opanowany przez żądzę mordu tłum. Coś tępego zmiażdżyło jej czaszkę, zmieliło policzek, oczodół i część ust na krwawą miazgę. To mogło nie być nawet celowe. Mogła zginąć przez przypadek.

Wpatrujące się w niego z wyrzutem ocalałe oko nie zawierało w sobie odpowiedzi. Jedynie poczucie winy. Czuł, jak w głowie rodzą się wątpliwości, pytania, sprzeciw wzbierał falą w gorzką, wijącą się plątaninę goryczy.

Ile trzeba poświęcić, by odzyskać połowę duszy?

Jedynie połowę. Tyle, by znów stać się pełnym i śmiertelnym. Tyle, by przerwać cykl.

Mrugnął. Zorientował się, że ktoś już sprzątnął ciało, gwardziści pomagali grabarzom pozbierać trupy, ładowali je na zbiorowy wóz lub taczki. W zaledwie kilkanaście sekund były pełne nieboszczyków.

- Wieszczy, tak? - zapytał go któryś z oficerów, dzierżąc coś w dłoni. Namir skinął głową machinalnie. Był zbyt zmęczony, by cokolwiek powiedzieć. - Znalazłem tę broń między trupami, przedniej jakości. Wasza? Widzę, żeście stracili brzytwę.

Zmorniczy przyjrzał się znalezisku. Nie, to nie był jego miecz, minimum cal za długi i zbyt dobrze wykuty. Metal było ciemnoszarego odcienia, nie znał tego stopu, wydawał się zbyt mocny, nieco elastyczniejszy niż zwykła stal. Rozejrzał się jeszcze, jakby spodziewał się, że jego własne ostrze nagle wychynie spomiędzy trupów. Na próżno, pewnie jakiś mniej uczciwy gwardzista już je sobie przywłaszczył.

Było mu szkoda. Przywiązał się do tamtego miecza.

- Tak, to moja brzytwa – powiedział w końcu, widząc, że oficer traci cierpliwość. - Dziękuję.

- Bez problemu. - Strażnik, jak dopiero zauważył Namir, miał wszystkie blachy zbroi umazane w krwi. To nie była lekka noc dla żadnego z nich. - Dobrzeście sobie poradzili z wybijaniem tych patałachów. Więcej obywateli by trupem padło, gdybyście tych kurwich synów nie zajęli.

- Wykonywałem rozkazy – rzekł łowca, starając się nie patrzeć na trupy. Szukał wzrokiem Daniela, Efrii. Sylvie pochylała się nad jakimś ciałem zaledwie parę metrów dalej.

- Ta, wiadomo mi, pana J – rzekł gwardzista, spoglądając na pobojowisko wzorkiem doświadczonego majstra. - Ale to wyście ocalili uczciwych, nie ten elf. Te kurduple powinny wynosić się z naszej galviety. Przez nich cały ten szlam.

Namir zmarszczył czoło, spojrzał po raz pierwszy na twarz gwardzisty. Był młody, młodszy może nawet od niego.

- Myślałem, że J jest po stronie krasnoludów.

Strażnik roześmiał się tylko, metalowe łączenia pomiędzy płytami zagrzechotały do wtóru.

- A kto to tak naprawdę wie, po czyjej stronie jest sławny bankier z Vezhy? On i Vasto Vladar jeno rozrywają miasto między sobą po śmierci Okravnej. A to – gwardzista wskazał na pływającą między obłokami Wieżę – to jest prawdziwy strażnik tego miasta. Każdy w Vezhy już wie, że będzie źle. Spodziewajta się, łowco. Spodziewajta.

Zostawił łowcę dusz z tymi słowami. Nie dane mu było złapać oddechu.

Z głębi placu dosięgnął go blond płomień.

Krzyczała jego imię.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • Arysto 20.09.2016
    Oczywiście formatowanie trafił szlag, więc poprawki wjechały.

    Za anonimową szmatę dziękuję, tęskniłem, tępy chuju :)
  • NataliaO 20.09.2016
    Ciekawie, coraz ciekawiej. No i te postacie, które są barwne i tak fajnie przedstawione. Podoba mi się. 5
  • Arysto 25.09.2016
    Tak sobie myślę, że na Ciebie do końca żywota będę mógł liczyć, jeśli chodzi o komentarze ;) Jakoś tak nostalgicznie mi się je czyta. Dzięki, Nat, buziaki! :) Robisz mi poranną kawę.
  • Angela 20.09.2016
    "domów niczym reagowali niczym jeden mąż:" - o jedno "niczym" za dużo. Tylko tyle znalazłam.
    Czekałam, czekałam i się doczekałam. Bardzo się cieszę, że to opowiadanie wróciło tu, gdzie jego miejsce : ) 5
  • Arysto 25.09.2016
    Ach. Wtopka ;) Poprawiona, z tego co widzę (Widzę?). A tutaj będzie do kuńca życia Łowcyja. Nigdzie się nie rusza.

    No chyba że na papier :)
  • Iskierka 20.09.2016
    Strasznie dużo powtórzeń, zwłaszcza na początku. Nie będę teraz ich wypisywać, bo czytałam już wcześniej, a poza tym geografia czeka, ale jednak one są.

    No i co więcej? Czekam na kolejną część :)
  • Arysto 25.09.2016
    A hm, jakbyś mi je wypunktowała. Bo te powtórzenia na początku, to jednak element narracji celowy, a jak nie pasujo, tom smutłem ;(
  • Vasto Lorde 25.09.2016
    Podoba mi się i czekam na dalszy rozwój wydarzeń :)
  • Arysto 25.09.2016
    Czekaj, czekaj, dziadu Ty, póki co Ef Cię uwielbia ;D Mam nadzieję, że sam sobie również do gustu przypadłeś!
  • Vasto Lorde 26.09.2016
    Arysto postać którą udało Ci się stworzyć... Powiem Ci że większość zachowań, tak mi się cholernie podoba, że nawet słowa krytyki, co do niej znaleźć bym się nie podjął :D
  • Anonim 27.09.2016
    Potwierdzam! Bezgranicznie jestem za Upiorem :D
    Jakbyś jeszcze zobaczył jego podobiznę w obrazku! To dopiero :D
  • Grubas 21.08.2017
    Można gdzieś złapać resztę Łowcy? Póki co, jest to dla mnie numer jeden, jeśli chodzi o Opowijskie opowiadania ;)
    Pozdrawiam
  • Arysto 28.08.2017
    Hej ;) Niestety, Łowcy dalszej części nie ma - dobra wiadomością jest taka, że wróciłem do pisania Łowcy po długiej przerwie (prawie rocznej). Kolejna część powinna pojawić się do końca września i będzie już stale kontynuowana, gdyż ograniczam się do pisania jedynie Charyzmatyków i Łowcy Dusz w celu wydania :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania