Opoowi *** Ƥɑղ Lís í Ƥɑղí Ɠąsƙɑ
尸凡几 乚ノら ノ 尸凡几 ノ GĄらに凡
—?/––
Tego Pan Lis nie przewidział. Naprawdę→nie! Ależ skąd!
Wśród zwierząt był traktowany dwojako. Jedni widzieli w nim takiego, a drudzy→ innego. Lecz on… no cóż… nic sobie z tego nie robił. A dlaczego? Ano dlatego, że był bardzo wesołym liskiem. Co prawda, trochę zagubioną owieczką, która wybranych zwierzątek nie lubiła, ale jeszcze się taki nie narodził, co by lubił wszystkich? Jednak reasumując, faunie nie wadził.
Aż nagle, pewnego wiosennego popołudnia, w jego rozchwiane serce, trafiła pierzasta strzała amora. Tak wielka i ciężka od miłości, że aż usiadł na swym rudym zwieńczeniu łap, burząc puszystą i jednokierunkową, karnację ogona.
Nic dziwnego, że się zakochał. Chociaż sytuacja takiego związku, była wbrew naturze i dobrym obyczajom, to jednak dzielnie przezwyciężył wewnętrzne instynkty oraz takie czy inne, słowa ostrzegawcze. Szczególnie kierowane do Gąski. Ta jednak, zauroczona powabnym futrem, koloru złocistego miodu i bzykających powabnych pszczółek, nie zważała na gdakanie rozsądku, jakiś biadolących kur.
Zakochana, po sam dziób możliwości gęsiego serduszka, widziała jeno: rudo–białą, świetlaną przyszłość. Nawet w nocy i o każdej porze dnia. Zwiewna i delikatna w gęganiu, jakby zefirkiem śliczne obrazy malowała, tym bardziej wzbudzała elektryzującą chuć. A on, Pan Lis, czuł do niej to samo lub bodaj więcej. Palący, pospieszny pociąg pożądania, na wspólnym torze miłości, aż po horyzont zdarzeń.
No właśnie. Zdarzeń. Lub raczej zdarzenia, które miało niebawem nastąpić.
Przez jakiś czas, żyli długo i szczęśliwie. Nawet pozostałe zwierzęta, zachodziły w głowę, jak to możliwe, że takie dziwy zaistniały. Wiele razy obserwowały wzruszonym wzrokiem, jak idą przytuleni, ponadto złączeni skrzydłem i łapą na łące, wśród barwnych kwiatów, wtuleni w śpiew skowronka oraz wpatrzeni w jutrzenkę lub we wschody, a innym razem zachody słoneczka, które ogrzewało wszystkich równo.
Lecz pewnego dnia, biedny Pan Lis przeżył prawdziwy szok. Dane było nieszczęśnikowi zobaczyć z daleka, jak jego wybranka, jedzie na barana na baranie. Jak ona mogła – zadygotało wrzące ze złości i żalu, lisie serce. – Tak mnie zdradzić haniebnie. I to z kim? Z kupą wełny pokręconej. Nie pomogło tłumaczenie biednej, że jeno chciała się przejechać na oklep po łące. Tak po prostu. Dla jaj.
Jednak z uwagi na to, iż jego prawdziwa natura i pewne nieprzyjemne wydarzenie w przeszłości – były nieco skomplikowane, po jakimś czasie rzekł ukochanej, że jej przebacza... na swój sposób. Ba. Nawet weźmie na przechadzkę do lasu. Będzie dla niej zrywać jagódki lub nawet oprowadzi wśród krasnoludków, a nawet popieści ogonem, tam gdzie stoi wielki Buk.
*
No cóż. Zakończenie jest banalne.
Zaczęto wypytywać Pana Lisa, gdzie się podziała jego ukochana, bo coś ich razem ostatnio nie widać.
Pan Lis, zawsze w takiej sytuacji odpowiadał, z rudą łezką w oku, że ukochana go zostawiła. Odeszła na zawsze, mimo, że jej wybaczył jazdę na baranie. I zawsze dodawał nostalgicznie, że była taka… piękna, zwiewna, krucha i dobra.
Komentarze (6)
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania