Łuna Nad Pieniacką Hutą

Huta Pieniacka była dużą wsią położoną we wschodniej Polsce, niedaleko jeziora Pieniackiego. Mieszkańcy żyli dobrze, wojna nie dawała im się we znaki. Było tak, dopóki do wioski nie przybył oddział sowieckich partyzantów. Zatrzymali się we wsi i szybko rozprawili z największymi patriotami. Mieszkańcy starali się, jak mogli, aby wykurzyć ich z wioski, jednak Rosjanie byli uparci. Twierdzili, że są tu aby chronić chłopów przed zagrożeniem od strony Niemców i Ukraińców. Sołtys sprzeczał się z dowódcą partyzantów, twierdząc, że Ukraińcy są do nich przyjaźnie nastawieni, a Niemcy dawno tu nie zaglądali. Dowódca był jednak nieustępliwy i stwierdził, że żołnierze zostaną w Hucie Pieniackiej przez kilka miesięcy, aż nie ucichną pogłoski o pacyfikacjach Polskich wsi przez Ukraińców. Sołtys był bardzo niezadowolony, ale nie miał nic do gadania. Wolał nie zadzierać z Rosjanami, których skrycie nienawidził.

Jarek był synem sołtysa, dwudziestotrzyletnim blondynem bez zarostu. Z powodu wojny nie mógł wyjechać na studia, na które zamierzał wysłać go ojciec, więc został w ukochanej wsi i pomagał rodzicom w gospodarstwie. Ojciec, sołtys Knurski, cenił go i nie gardził jego pomocą, wręcz na odwrót. Miał już prawie sześćdziesiąt lat i młodzieńcza sprawność dawno przeminęła, zatem potrzebował dodatkowych rąk do pracy. Nie miał ochoty opłacać dodatkowych parobków, więc sprawił, iż syn ciężko pracował za dwóch. Jednak nie szło mu to na marne, ponieważ w nagrodę dostawał od ojca pieniądze na piwo w pobliskiej gospodzie, gdzie zapraszał kolegów. Gawędzili i grali w karty, które wypożyczyli kiedyś od proboszcza. Proboszcz ten wkrótce zmarł i przekazał im je w testamencie, ponieważ byli dobrymi parafianami, często wrzucającymi skromny datek na tacę.

W gospodzie byli też pewnego wieczora, 20 lutego 1944 roku. Okolica była spokojna, rosyjscy partyzanci mieli wkrótce, ku uciesze mieszkańców, opuścić wieś. Chłopów bardzo denerwowała ich obecność i ciągłe problemy, które sprawiali. Często hałasowali nocami, po wypiciu sporej ilości piwa czy wódki, po pijaku potrafili pobić przypadkowego przechodnia. Lubili też wiejskie dziewczyny, do których posyłali szpanerskie uśmiechy i zapraszali do tańca na wieczornych ogniskach. Te bały się odmawiać, ponieważ Rosjanie byli tak drażliwi, że mogliby im zagrozić. Rodzice ostrzegali je, żeby nie denerwowały Sowietów, bo to się może dla nich źle skończyć, więc wszystkie roztropne się zgadzały. Ale niektóre dziewczyny przyjmowały zaproszenia chętnie i widziały w żołnierzach niepodważalny autorytet, dwie trzydziestoletnie wieśniaczki były już narzeczonymi dwóch podoficerów z oddziału, ku zadowoleniu dowódcy, majora Stachurskyego dbającego o morale podkomendnych.

Ale wracając do Jarka, to siedział wieczorem 20 lutego 1944 z kolegami w niewielkiej gospodzie, dwa kilometry od Huty Pieniackiej i grali w karty przy dobrym piwie. Było to kolejnym dowodem na to, że wojna nie dosięgła jeszcze Huty, ponieważ w całym kraju ciężko było o dobre piwo.

- Mam pomysł na grę! – powiedział nagle Waldek, syn zielarza. – Nauczył mnie niedawno wuj, kiedy byłem u niego w Pieniakach. Polega ona na tym, że każdy po kolei mówi, czego w życiu nie robił, a jeżeli ktoś inny to zrobił, pociąga kolejkę. Ta gra nazywa się „Nigdy w Życiu Nie”!

- He, całkiem niezła ta twoja gra! – zaśmiał się Hugon, największy i najsilniejszy młodzieniec we wsi. – Ale niektórzy pewnie zaraz będą leżeli pod stołem!

- No chyba ty! – odparł Jarek. – Ale musimy poprosić o jeszcze trochę piwa, bo niektórzy już wypili, zbyt późno wspomniałeś o tej grze.

- Panie gospodarzu! – zawołał właściciela Waldek. – Poprosimy jeszcze po kufelku!

- Dobrze, zaraz przyszykuję! – skinął głową oberżysta, garbus. – A wy przyszykujecie monety.

- Się wie! – odparł Hugon. – Bez mamony piwa nie ma!

Kiedy garbus przyniósł wszystkim kufelki, Waldek zaczął grę.

- Nigdy w życiu nie ujeżdżałem konia pana Wadery! – powiedział.

Wszyscy wypili.

- Na poważnie?! – zdziwił się Waldek.

- Rzecz jasna! – mruknął Jarek. – Gramy bez oszustw! Pan Wadera chętnie pozwala się przejechać na swojej Siwej.

- Dobrze – odparł Waldek. – Teraz Hugon.

- Nigdy w życiu nie ukradłem prania Maciejowej! – zaśmiał się osiłek.

Wypił Krzysiek, parobek starego Witolda.

- Pewnie miałeś niezłą chryję? – spytał Jarek. – Nie wiedziałem, że to byłeś ty!

- Eee tam, nie zorientowała się, kto to zrobił! – zaprotestował Krzysiek. – Cała wieś wie o kradzieży, ale prawie nikt nie wie, że to ja ukradłem! I tak wieczorem oddałem…

- Dobrze, teraz Czarny Józek! – mruknął Hugon.

Czarny Józek był synem grabarza, stąd też wziął swój przydomek. Był też najstarszy ze wszystkich zgromadzonych, miał już dwadzieścia pięć lat. Charakteryzowała go czarna broda i krzaczaste brwi, które tak jakby postarzały go o kilkanaście lat. Spojrzał się ponuro na Hugona, który uśmiechnął się łobuzersko. Nagle drzwi się otworzyły i do zajazdu weszło kilku rosłych chłopów w kożuchach i z wąsami. Zbliżyli się do kontuaru i jeden z nich, grubas, zawołał:

- Oberżysto, nalej nam po kuflu, ale szybko, bo pożałujesz!

Mówił po polsku, ale słychać było wyraźnie ukraiński akcent. Karczmarz wzruszył tylko ramionami:

- Panowie, bez gróźb proszę, bo mogę wam nie nalać ani kieliszka!

- Hy, hy! – zaśmiał się głupio gruby Ukrainiec. – My się chyba nie zrozumieliśmy.

Mówiąc to, wyjął długi, ostry nóż, którym rzucił tak, że ostrze wbiło się w kontuar. Przerażony oberżysta zaczął nalewać z beczki piwa.

Chłopców z Huty jednak wcale nie przejęła ta sytuacja.

- Nigdy w życiu nie pocałowałem majora Stachurskyego w rzyć! – warknął Czarny Józek. – Kto to zrobił, pije, kto nie zrobił siedzi i się gapi jak cielę w malowane wrota!

- Dobre! – zarechotał Waldek.

Józek spiorunował go wzrokiem. Nadeszła kolej Grzesia Pukcapa, najniższego z grupy.

- Eee, nigdy w życiu nie popierałem Mościckiego! – powiedział.

Wypili Józek, Waldek, Czarny Józek i Tadzio Mucha.

- Eee tam, na dzisiaj mam dość tej głupiej gry. – ziewnął Hugon. – Wypijmy do dna i wracajmy do wsi.

- Ta gra jest beznadziejna – przyznał Czarny Józek. – To nawet nie jest śmieszne, lecz żałosne. – Karczmarzu! Rachunek prosimy!

- Za chwilę przyjdę, teraz obsługuję tych sympatycznych panów – odparł garbus stojący przy stole Ukraińców z kuflami pełnymi gęstego piwa.

- Zawrzyj się! – warknął jeden z Ukraińców. – Polacy, naród błaznów.

- Coście powiedzieli! – poderwał się z krzesła Hugon. – Odszczekajcie to!

Nie widział jak goście grozili wcześniej gospodarzowi nożem i zbliżył się do ich stołu trzymając gardę.

- No, odszczekajcie coście powiedzieli, panowie! – warknął. – Wy ukraińskie kozaki, wy aroganckie świnie!

Zamachnął się pięściami na najgrubszego Ukraińca, który wstał spokojnie, ale ten błyskawicznym ruchem wbił w jego rękę nóż. Osiłek wrzasnął, a wtedy pozostali Ukraińcy wstali i przewrócili go na podłogę, po czym zaczęli kopać. Nie mogący wytrzymać takiego widoku, koledzy bitego wstali i zaczęli biec w kierunku zbirów głośno krzycząc.

Bójka nie była długa, ponieważ przyłączył się do niej karczmarz i kilku polskich chłopów siedzących wcześniej w kącie i gawędzących o podaniach ludowych. Ukraińcy wylecieli z gospody, wyrzuceni po kolei przez Grzegorza Byczka, olbrzymiej postury właściciela ziemskiego.

- I nie wracajcie! – krzyknęli chłopi. – Jeżeli jeszcze tu przyjdziecie, to pożałujecie, mendy!

Wściekli opryszkowie wstali i zaczęli powoli iść w stronę Pieniak. Zatrzymali się jednak po chwili najgrubszy krzyknął:

- Jeszcze tu wrócimy i to nie sami! Doigracie się! Wiemy już, że właśnie tą wieś powinniśmy doszczętnie spustoszyć! I tak zrobimy, strzeżcie się.

- Ha, ha, ha! – zaśmiał się Grzegorz Byczek. – Będziemy na was czekali. Jeżeli jeszcze kiedyś pokażecie tu swoje ukraińskie ryje, to was powiesimy na dębie! Wynocha stąd!

- Pokażemy, żebyś wiedział! – odkrzyknął grubas, odwrócił się i odszedł.

- Ile płacimy?! – spytał Jarek.

- Połowę ceny – odparł uśmiechnięty gospodarz. – Pomogliście pozbyć się tych typów, więc mogę wam raz odpuścić.

Jarek podał garbusowi kilkanaście monet, które ten przyjął z chciwym uśmiechem. Wsadził je do kieszeni i wszedł do karczmy. Młodzieńcy ruszyli w kierunku Huty Pieniackiej.

- Jak myślisz, Józek, czy oni wrócą? – spytał czarnobrodego Waldek.

- Nie wiem – odparł ponuro Czarny Józek. – Ale sądzę, że tylko nas straszą.

 

Kiedy doszli do wsi, zobaczyli, że przed chatą sołtysa Knurskiego stało kilku mężczyzn w polskich mundurach partyzanckich. Gawędzili o czymś cicho. Kiedy Jarek próbował wejść do domu, zatrzymał go niski blondyn z kozią bródką.

- Nie możesz tam wejść! – powiedział. – Nasz dowódca rozmawia tam z sołtysem. Musisz chwilę poczekać.

- A o czym rozmawiają?! – wypalił Jarek, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, że popełnił błąd.

- A co cię to interesuje?! – parsknął żołnierz. – Kim ty w ogóle jesteś, wieśniaku?

- Sołtys jest moim ojcem.

- Więc jego się pytaj!

- A co wy tu w ogóle robicie? – zdziwił się Jarek. – Przyjechaliście przegonić Rosjan?

- Nie! – odparł stanowczo wojskowy. – Nie mamy takich rozkazów, a nasz oddział nie miałby szans przeciwko nim. Jest ich znacznie więcej, ale są pokojowi. Nasz dowódca dogadał się z ich wodzem, więc nie będziemy sobie nawzajem wchodzić w drogę. Bronimy polskich wsi przed ukraińskimi bandami, odnajdujemy takowe i pozbywamy się zbirów. Spacyfikowano już zbyt wiele wsi, z nimi trzeba ostro. Jakby jacyś pojawili się w okolicy, to się nimi zajmiemy. Rosjanie są zbyt leniwi i tchórzliwi.

- Pacyfikują wsie? – zdziwił się Jarek. – Ilu ich jest, że dają radę wszystkim mieszkańcom?

- Zwykle kilkudziesięciu, uzbrojonych w narzędzia. Mają cepy, sierpy, kosy, grabie czy siekiery. Często towarzyszą im żołnierze UPA bądź Niemcy. Mordują bez litości, bez skrupułów.. Nie chciałbyś, żeby tu przyszli…

- W pobliskiej karczmie byli dziś jacyś Ukraińcy! – krzyknął przerażony Jarek. – Sprawiali kłopoty, więc wyrzuciliśmy ich na dwór. Grozili, że tu wrócą i spustoszą wieś!

Wojskowy zmarszczył brwi i obrócił się do reszty żołnierzy. Ci spoglądali uważnie na Jarka.

- Dobrze, że nam o tym mówisz – powiedział spokojnie Polak. – My już się z nimi rozprawimy! Rosjanie nam w tym pomogą…

- Nie będzie ich za dużo? – spytał wciąż przerażony Jarek.

- Jeżeli Ruscy nam pomogą, to nie. Będą mieli przewagę liczebną, ale większość to niewyszkoleni chłopi bez broni palnej. Nie mają szans przeciw większej ilości strzelców. Gorzej, jeżeli Rosjanie by nam nie pomogli, wtedy będzie znacznie trudniej i może przyjść do walki wręcz, w której nie mamy szans.

- Ilu was jest?

- Trzydziestu dwóch ludzi – mruknął żołnierz. – Idę powiadomić dowódcę.

I wbiegł do chaty sołtysa. Po chwili wyszedł z niej w towarzystwie chudego oficera w schludnym mundurze, z wąsami i ciemno-brązową bródką. Ten spojrzał na Jarka. Blondyn szepnął mu coś na ucho.

- Dziękujemy za informacje – powiedział do Jarka dowódca. – Niech pan wejdzie do domu i postara się nie wychodzić, mamy naradę.

Chłop szybko wbiegł do domu. Ojciec czekał na niego w głównej izbie.

- Czemuś tak długo tam siedział? – warknął.

- Żołnierze nie pozwolili mi wejść do domu, kiedy rozmawiałeś z ich dowódcą – odparł Jarek. – Co od ciebie chciał?

- Chciał, żebym sporządził mapę terenu i powiedział wszystko, co wiem o okolicznych Ukraińcach – rzekł sołtys. – Przed chwilą zawołał go kapral, mówił że jacyś Ukraińcy chcą spalić wieś. No, ale nic nam nie grozi. Wreszcie ci Sowieci się na coś przydadzą.

Ale się nie przydali. Major Stachursky powiadomił sołtysa nad ranem, że oddział opuszcza wieś, a ich obowiązki przejmą żołnierze z AK. Knurski trochę się zdenerwował, wypominał majorowi, że kiedy przyjdzie co do czego, to nie chce bronić wsi. Major odparł, że nie może olać rozkazu i wyszedł. Wieczorem wszyscy Sowieci wyszli dwuszeregiem z wioski w kierunku Pieniak. Podporucznik Garbarz, dowódca oddziału AK poinformował mieszkańców, żeby przez tydzień nie opuszczali wsi, bo w okolicy mogą grasować Niemcy i Ukraińcy. Niemcy mogli dowiedzieć się, że Sowieci opuścili wieś i przejąć ją w swoje ręce, nakazując mieszkańcom zapłacić wysoki podatek. Żołnierze rozbili namioty na polu sołtysa. Cały dzień trenowali musztrę i strzelanie do celu, którymi były tarcze strzeleckie przygotowane przez dowódcę i przywieszone do stogu siana.

Minęły dwa dni. Nadszedł 23 luty, ponury dzień, który przyniósł duży opad śniegu. Około południa na granicę pól należących do wsi przyszedł niewielki oddział niemieckich żołnierzy. AK-owcy stali w dwuszeregu przed kościołem z karabinami u boku. Dołączył do nich też niewielki pluton polskich żołnierzy liczący kilkunastu słabo wyszkolonych partyzantów AK.

Niemcy wkroczyli do wsi przed trzynastą. Wszyscy mieszkańcy weszli do domów, a część żołnierzy wspięła się na dachy, skąd strzelała do zaskoczonych szkopów. Tamci rozdzielili się i przyjęli pozycje ukryci za stogami siana, czy w stodołach. Pruli stamtąd seriami z karabinów maszynowych. Polacy mieli jednak przewagę liczebną i doświadczenia, więc szybko pozbyli się większości hitlerowców, raniąc ich dotkliwie. Podporucznik Garbarz pochylił się nad ciałem jednego i dostrzegając naszywkę z trupią głową stwierdził:

- SS- Manni.

Jednak wkrótce wyszła na jaw kolejna informacja o napastnikach. Byli to przebrani w mundury SS Ukraińcy….

Nagle do podporucznika Garbarza podbiegł niewielkiego wzrostu zwiadowca „Cichy”. Miał lekko wystraszoną minę i co chwilę pociągał nosem. Garbarz zorientował się, że coś się stało i złapał zwiadowcę za kołnierz:

- „Cichy”, jakie masz wieści?! Gadaj szybko, nie ma czasu! Ci SS-Manni cały czas prowadzą ostrzał!

- Atak, panie poruczniku! Atak z zaskoczenia! Oddział UPA zaatakował wieś z południa!

- Ilu ich jest, do cholery jasnej?! – podporucznikowi po raz pierwszy od dawna puściły nerwy.

- Kilkunastu, może dwudziestu kilku… A nasi żołnierze rozproszyli się po całej wsi, ci hitlerowcy, którzy zostali przy życiu, prują do nich z karabinów z okien szop, czy ze schodów do piwniczek.

- Mamy kłopoty! – warknął podporucznik i wyjął karabin. – Ale naszym obowiązkiem jest chronić tą wieś! Za mną, do boju! – krzyknął do pięciu żołnierzy stojących kawałek dalej. – Pogonimy Ukraińców!

I pobiegli. Upowcy jednak złączyli się w zwartą grupę, Garbarz naliczył dwudziestu trzech ludzi. Szli oni główną ulicą Huty Pieniackiej, strzelając w okna przypadkowych chat.

- Niech żyje wolna Ukraina! – krzyknął jeden z nich i strzelił w stronę wiszącej na jakimś maszcie polskiej flagi. – Bez Sowietów i Polaków!

- Patrioci, do kroćset – mruknął Garbarz wychylający się zza ściany kościoła. – Nie spodziewałem się, że Ukraińcy potrafią źle się wypowiadać o Rosjanach.

Obok niego stało dziewięciu żołnierzy. Reszta wciąż walczyła z ukraińskimi funkcjonariuszami SS na obrzeżach wioski. Atak na Upowców jest zbyt ryzykowny taką nieliczną grupą.

- Odwrót! – zarządził. – Szybki odwrót! Pełna gotowość, musimy się połączyć z resztą żołnierzy! Musimy być cicho, bez zbędnego strzelania!

Nagle przez mur cmentarny przeskoczyło trzech żołnierzy. Podbiegli do porucznika i chcieli się zameldować, jednak ten machnął ręką.

- Nie ma czasu na takie ceregiele! – powiedział. – Gdzie reszta?

- Powinni iść w stronę kościoła, panie poruczniku! – powiedział jeden z nich. – Tak wcześniej pan porucznik nakazał – zbiórka przy kościele, kiedy sprawa będzie załatwiona!

- No tak! – uderzył się w głowę Garbarz. – Kompletnie zapomniałem przez ten stres. Czekamy dziesięć minut, w 13 możemy dać radę, będziemy mieli przewagę zaskoczenia! A jeśli jakiś Ukrainiec tu się pojawi, zdejmijcie go dyskretnie!

 

Upowców przegnano ze wsi. Do porucznika dołączyło jeszcze czternastu żołnierzy. Ukraińców zaskoczono, kiedy ci przygotowywali się do ataku na chatę sołtysa, myśląc, że tam ukryli się polscy żołnierze. Jakże się zdziwili, kiedy nagle rozległ się huk strzałów i seria z polskich karabinów załatwiła kilku Upowców. Pozostali padli na ziemię, jednak było to bezsensowne. Kolejna seria trafiła w czterech banderowców. Reszta, nie chcąc podzielić ich losu poddała się w ręce Polaków. Ci rozbroili ich i zabrali wszystko, poza gaciami i odprawili z wioski. Podporucznik Garbarz wiedział, że nie jest to dobre rozwiązanie, jednak nie chciał zabijać banderowców, nie uznawał mordowania jeńców. Z kolei nie mógł ich zatrzymać w niewoli, więc postanowił ich wypuścić bez niczego. Zarekwirowana broń przydała się żołnierzom, niektórzy zaopatrzyli się też w niewielką ilość prowiantu w chlebakach. Podporucznik nie był jednak zadowolony. A to dlatego, że zamierzał opuścić wioskę. Udał się do chaty sołtysa i wyjaśnił powody tej decyzji.

- Tylko jeżeli się stąd wyniesiemy, wieś ma szansę wyjść cało z opresji! – tłumaczył Knurskiemu. Ukraińcy, których wypuściliśmy nie odpuszczą. Wrócą tu z chłopami, którzy splądrują wioskę. A my nie będziemy mogli ich powstrzymać. W walce SS-Mannami poległo więcej naszych, niż myślałem. Dziewięciu żołnierzy ode mnie i ośmiu z plutonu AK, który przybył nas wspomóc. Niemcy znali się na rzeczy. Widocznie już dawno chcieli zająć Hutę, czekali aż Ruscy się wyniosą. W końcu to całkiem spora wieś… Jest nas za mało, żeby stawić opór, więc musimy opuścić wieś. Ukraińcy ruszą za nami oszczędzając wieś, albo w ogóle nie będą nas ścigać…. Chociaż to tylko niewielka szansa, ale jedyna.

- Aleś pan mówił, że ci SS-Manni to byli Ukraińcy! – burknął sołtys. – A teraz pan mówisz, że chcieli zająć wieś, ale czekali aż Rosjanie odejdą! Czyli tak czy inaczej ją zajmą!

- To byli prawdopodobnie wcieleni w szeregi SS Ukraińcy, którzy byli sprzymierzeni z UPA. Wywnioskowałem z adiutantem, że Niemcy nie spodziewali się, że jesteśmy w Hucie, razem z Upowcami chcieli ją zająć. Tamci się spóźnili, więc hitlerowcy weszli do, jak sądzili, bezbronnej wsi. Zaskoczyliśmy ich, a później przyszli Upowcy, którzy widocznie wiedzieli, że tam będziemy, najprawdopodobniej spotkali po drodze mojego podopiecznego, podporucznika „Alana”, który zmierzał z kilkoma ludźmi do Huty. Dowiedzieli się, że tam jesteśmy i….

- Panie poruczniku, ja nie chcę tego słuchać! – odparł sołtys. – Niech pan zostanie, błagam! Jakoś dacie sobie radę, kilku mieszkańców zwołam, mają niektórzy broń palną, czy siekierami mogą powalczyć i po sprawie!

- Nie będziemy narażać życia niewinnych – powiedział spokojnie Garbarz. – Mówiłem, jeżeli pozostaniemy, mamy małe szanse na odparcie ataku, a Ukraińcy spustoszą wieś, nie pozostanie nikt!

- A jeżeli ogłoszę ewakuację?! – spytał Knurski. – Wszyscy pójdą, na przykład do Pieniak i przeczekają, aż sytuacja się uspokoi.. Albo odejdą z wami.

- To nic nie da! – pokręcił głową Garbarz. – Pieniaki są większe niż Huta, to prawda, jednak je też zaatakują w razie czego! Ale kiedy się „uspokoi” nie wrócicie do Huty. Nic z niej nie zostanie. Iść daleko nie możecie. Ukraińcy łatwo was dogonią, a jeżeli nie będzie im się chciało, a to mała szansa, to wieś i tak zniszczą. I nie wrócicie. Pozostańcie tu najlepiej i bądźcie cicho….

 

Żołnierze opuścili wieś następnego dnia. Wieśniacy żegnali ich smutno, trochę wystraszeni. Zaczęli już żałować, że nie ma z nimi nielubianych Sowietów. Dwa dni trwało wielkie napięcie, ale później wszystko się uspokoiło. Jarek poszedł znowu z kolegami do karczmy, ale przyszło tylko trzech. Niektórych nie chcieli puścić rodzice, bojąc się o życie. A oni, choć byli już dorośli, nie mogli im się sprzeciwić.

- Jak myślicie, czy Ukraińcy wrócą?! – spytał Jarek kolegów i nalał sobie trochę piwa do ust.

- Ee, tam! – machnął ręką Czarny Józek. – Żołnierze wiedzą, co robią. Sam chętnie zapisałbym się do wojska, ale ojciec nie jest z tego zadowolony…. Jak wojna się skończy, pójdę do szkoły wojskowej. Ale Ukraińców się obawiać nie musimy..

- Nie bądź taki pewien, młodzieńcze! – przerwał mu gospodarz. – Jeszcze się zdziwisz! Ja za tydzień zamykam przybytek i uciekam stąd!

- Jak to?! – oburzył się Jarek. – Chce pan zamknąć gospodę?! Przecież tyle osób tu przychodzi, interes się kręci! A jak nie będzie gospody, to duża część mieszkańców się załamie..

- Zarobiłem już dużo na tym interesie! – odparł garbus. Sześć dni będzie czynna jeszcze karczma, tyle macie czasu, żeby się porządnie napić. Później wyjeżdżam do Lwowa, tam nic mi już nie zagrozi! I wam radzę to samo...

- Nie boimy się Ukraińców! – odparł śmiało Jarek. – I nie opuścimy naszych rodzin!

- Jesteście głupcami! – odparł karczmarz. – We Lwowie zmówię kilka zdrowasiek za wasze życie!

- Phi! – fuknął Hugon. – Już nie będzie piwa!

- Karczmarzu! – krzyknął jeden z chłopów pijących mocną wódkę w kącie, który podniecił się rozmową. – Czy ktoś przejmie przybytek?

- A jest taki jeden chętny! – odparł burkliwie garbus. – Z Pieniak półukrainiec. Chce wykupić lokal, za jakieś pół roku otworzy przejmie karczmę, ale mu się to nie opłaci, bo jak wieś Ukraińcy spalą to gości mieć nie będzie, w dodatku karczmę też mogą spalić, ale wcześniej za nią zapłaci!

- Pół roku?! – złapał się za głowę chłop. – Pół roku bez stałego dostępu do wódki! Będę musiał do Pieniak wozem jeździć….

- Nie bądź że takim optymistą – warknął karczmarz.

- Chodźmy stąd! – warknął cicho Hugon i chłopcy zgodni wyszli z oberży. Przemówił Jarek:

- Przez tych Ukraińców piwa przez pół roku nie będziemy mogli pić! Może by tak poprosić karczmarza, żeby nie wyjechał, spróbujmy go przekonać, aby został!

- To sam se go przekonuj! – warknął Czarny Józek. – Uparty jest jak osioł, obwieś nadęty.

- Ee, tam! – mruknął Hugon. – Zawsze ktoś może jeździć do Pieniak po piwo!

- To sam se jeździj! – mruknął Józek. – Wracam do wsi!

- Ja też wracam! – odparł Jarek.

- To ja też – warknął zdenerwowany Hugon.

- I ja! – warknął Waldek.

I wszyscy wrócili do wsi….

 

 

Minęło kilka dni. Był 28 luty 1944 roku. Karczmarz skrócił termin otwarcia gospody i to był ostatni dzień, kiedy chłopcy mogli wypić tam piwo za tego właściciela. Nie byli sami, zebrało się tam całkiem sporo osób, chcących napić się jak najwięcej przed odejściem garbusa. Przyszedł na chwilę nawet proboszcz, wypił mały kufel wina i wrócił do wioski. Wiejscy młodzieńcy siedzieli tam już kilka godzin, od samego rana. Garbus zamykał o szesnastej, ponieważ o osiemnastej miał spotkanie z następcą, a o dwudziestej pociąg do Lwowa. Klientów było naprawdę sporo, więc karczmarz z szyderczym uśmiechem spoglądał na każdą osobę wchodzącą do gospody. Jednak wszystko zawaliło się po dwunastej. Wiele osób wyszło do kościoła, na poniedziałkową Mszę Świętą, jednak nie wszyscy, ponieważ Mszę poniedziałkową odprawiał ksiądz tylko dla tych, którzy nie mogli przyjść w niedziele, obecność nie była obowiązkowa.

Ale po dwunastej stała się jeszcze gorsza rzecz. Nie tylko dla karczmarza, ale i dla całej wsi….

Nagle w oddali rozległ się huk wystrzału z rakietnicy. Wszyscy poderwali się na równe nogi i stali osłupieli.

- Co to?! – spytał w końcu Grzegorz Byczek. – Co się tam dzieje?

- Mówiłem wam, mówiłem! – krzyknął karczmarz. – Atakują Ukraińcy! Trzeba było uciekać! Nie wiem jak wy, ale ja stąd spadam!

Mówiąc to wybiegł tylnymi drzwiami. Część wieśniaków zrobiła to samo, część wybiegła przednimi drzwiami w stronę wsi, a część została w środku. Kilku chłopów wskoczyło pod ławy.

A wioskowi młodzieńcy pognali w kierunku wsi. Bali się, jednak zawsze mógł to być fałszywy alarm, a jak nie, to chcieli odnaleźć rodziców i zabrać swój dobytek. Głupstwem byłaby ucieczka bez prowiantu i wody, pieniędzy czy innych cennych rzeczy, które zostały w chałupach..

 

Dziesięciu chłopów wystrzeliło w niebo. Kazimierz Wojciechowski zmarszczył brwi. Był szefem wioskowej samoobrony, grupy 10 chłopów gromadzących się w wyniku napaści. Wcześniej nie było sensu jej powoływać skoro, jak myślał Wojciechowski, żołnierze panowali nad sytuacją. Teraz jednak byli sami, pozbawieni wsparcia żołnierzy.

Kilkanaście minut po południu ktoś wystrzelił z rakietnicy. Był to jeden z żołnierzy dużego oddziału SS, który razem z hordą ukraińskich chłopów otoczył ukradkiem wieś. Zaraz po huku z rakietnicy, żołnierze puścili serie z karabinów maszynowych w kierunku zaskoczonych i próbujących skryć się w domach chłopów mieszkających na obrzeżach Huty. Wojciechowski natychmiast kazał kościelnemu zabić dzwonem na alarm i 10 uzbrojonych członków samoobrony zgromadziło się obok niego, przed chatą Knurskiego.

- Mamy małe szanse! – warknął Wojciechowski. – Ale wiecie co robić! Strzelacie do każdego Ukraińca, jakiego spotkacie. Rozejść się i strzelać! Musimy chronić wieś!

Żaden z uzbrojonych chłopów nie wypowiedział ani słowa i wszyscy rozeszli się. Tymczasem zaalarmowani mieszkańcy wbiegali do kościoła i zasiadali do ławek, modląc się na głos. Takie było działanie na wypadek ataku, wprowadzone w wielu większych miejscowościach.

W tym samym czasie żołnierze przestali strzelać i razem z Ukraińcami wkroczyli do wsi, którą wcześniej otoczyli półkolem. Rozwścieczeni chłopi przyszli z siekierami, cepami, grabiami, widłami, pochodniami i teraz z żądzą krwi w oczach pustoszyli wieś. Wbiegali do chat, wyważając drzwi i mordowali przebywających w środku Polaków, a następnie je podpalali. Kiedy zastawali chatę pustą, od razu podkładali ogień. Żołnierze nie byli lepsi. Strzelali do każdego, ludzi i zwierząt, małego chłopca zatłukli kolbami karabinów, a jego matkę zarżnęli bagnetem. Nikt nie mógł ich powstrzymać, ani przebłagać. Żadne prośby Polaków nie pomagały. Najeźdźcy mordowali każdego.

Jarek zbladł, kiedy zobaczył płonące chaty. Odwrócił się do kolegów, którzy również stali osłupieli. Kiedy płonęła wieś, płonęła cała ich młodość. Nawet z oczu Hugona poleciały łzy.

- Uciekajmy! – powiedział Czarny Józek. – My tu już nic nie zdziałamy!

- Nie! – zaprotestował Jarek. – Ja tam idę! Może uda mi się wyciągnąć stamtąd ojca….

- Nie bądź głupi! – prychnął na niego Józek. – Przecież on już pewnie nie żyje! Ratuj siebie, mu nie pomożesz! Uciekajmy do Pieniak! Na piechotę!

- Sami uciekajcie! – wrzasnął Jarek. – Tchórze! Tchórze! Nie zatrzymujcie mnie! Biegnę do wsi!

- Idioto! – krzyknął wściekły Hugon. – Życie ci nie miłe?!

- Muszę tam iść! – odparł Jarek. – Muszę odnaleźć ojca!

- No to idź! – warknął Józek. – Ja się zgłoszę do wojska i pomszczę wszystkich mieszkańców! I ciebie też! Z zimną krwią wymorduję wszystkich Ukraińców i Szwabów jakich spotkam! Rosjan też! Gdyby nie uciekli, nikt by nie zaatakował wsi!

Mówiąc to odwrócił się i odszedł w Kierunku Pieniak. Zrobiła to też reszta młodzieńców. Jarek ostatni raz krzyknął do nich:

- Lepiej umrzeć niż stchórzyć bez honoru!

Nikt nie odpowiedział. Jarek pognał ścieżką w kierunku płonącej wsi. Wierzył, że wyprowadzi ze wsi ojca.

Tymczasem mieszkańcy wsi zgromadzili się w dużym, drewnianym kościele. Ksiądz odprawiał nabożeństwo, a wszyscy obecni modlili się o ocalenie wsi. Był tam też sołtys Knurski, martwiący się o syna. Chłopi mieli nadzieję, że Ukraińcy nie wejdą mordować w Domu Bożym i nie pomylili się. Bo Ukraińcy wcale nie zamierzali tam wchodzić. Wspólnie z Niemcami otoczyli kościół, wcześniej pozbywając się wszystkich członków samoobrony. Kazimierz Wojciechowski padł przed kościołem, trafiony przez niemieckiego strzelca.

- Nie bójcie się, ludzie dobrzy! – krzyczał z ambony ksiądz. – W Domu Bożym krew się nie poleje! A jeśli się poleje, już dziś będziecie w Raju! Za chwilę podejdziecie do Spowiedzi Świętej w prawym konfesjonale!

Polacy dalej się modlili.

Jarek dobiegł do swojej chaty i aż upadł na śnieg. Spóźnił się, dom już płonął.

- Tato! – wrzasnął. – Tato!

Mówiąc to wstał i wbiegł do płonącego i walącego się domu, myśląc, że ojciec jest w środku. Było to naprawdę lekkomyślne i ryzykowne zachowanie, jednakże młodzieniec miał tak silną wolę i upór, że wkroczył tam mimo tego, że mógł zginąć.

Nawołując kroczył po domu i nagle spadła na niego potężna belka. Chłopak nie był na tyle silny, żeby się podnieść, zaczął się krztusić. Ogień powoli zaczął trawić jego ciało…. Jarek zginął w zgliszczach swojego domu.

 

W kościele trwała spowiedź. Ksiądz spowiadał z wielkim zapałem tak szybko, że po niecałym kwadransie już trzydzieści osób było oczyszczonych z grzechów. Pomagał w tym jeszcze wikary, który zasnął w zakrystii, nie wiedząc, że wieś płonie. Proboszcz okrzyczał go i kazał spowiadać w lewym konfesjonale, toteż spowiedź szła szybko. W samym kościele zgromadziło się jakieś 500 osób. Nie było miejsca w ławkach, więc wielu klęczało na podłodze. Nagle do wnętrza wpadł bocznymi drzwiami jakiś chłop i wrzasnął:

- Z tyłu Niemcy zaminowują kościół! Zaraz wysadzą go w powietrze! Ratujcie się!

Proboszcz wyszedł z konfesjonału.

- Niech Bóg nas ma w opiece! Wychodźcie z kościoła! Uciekajcie ze wsi!

Przerażeni mieszkańcy próbowali wydostać się z budynku, jednak okazało się, że Ukraińcy zaryglowali drzwi. Boczne drzwiczki, przez które wpadł chłop również były zatrzaśnięte i zaryglowane. Panika Polaków sięgnęła zenitu, kiedy nagle kościół zaczął płonąć. Ale nie trwała długo, ponieważ po chwili Dom Boży wysadzono w powietrze… Razem z mieszkańcami wsi..

Zginęło 868 osób. Ukraińcy zaryglowali ludzi w stodołach, które podpalali, mordowali wszystkich na ulicach, w domach, nawet zwierzęta. Nielicznym udało się zbiec. Tak wyglądał mord w Hucie Pieniackiej, jedna z największych zbrodni UPA i SS.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pasja 28.06.2017
    Wojna, ale ludzie żyli w miarę normalnie. Pili piwo i grali w karty, mieli marzenia na przyszłość. To było do przewidzenia, że Ukraińcy wrócą, oni się nie poddają tak latwo. Jeszcze poniżenie ich, poprzez wygnanie w samej bieliźnie. Pozostawiając mieszkańców samych było skazanie ich na śmierć. Oprócz tych młodych chłopców nikt się nie uratował.Chociaż do tej pory Ukraina przerzuca zbrodnię na niemiecką policję. Świetnie napisane chociaż smutne i tragiczne wspomnienie. To dobrze, że piszesz o takich rzeczach. Bo o nich często zapominamy. Pozdrawiam
  • Dzik 28.06.2017
    Dziękuję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania