Lunatyk cz.1
Ciężkie, zagęszczone dziwną aurą bezsilności powietrze wytrwale tłumiło żółtą poświatę kinkietu na środku korytarza. Jego z założenia oślepiające światło teraz było jedynie mizernie rozproszoną falką, zbyteczna, wręcz irytującą. Mdłe poranki nie były nowością, szczególnie późną jesienią, kiedy zdradliwy wiatr siłą przeciskał się przez szczeliny okien. Osłabiony przez czas budynek nadal dzielnie przeciwstawiał się nawet największym odchyleniom pogodowym. Trzypiętrowa ''klatka'' dla szczególnych osób w letnim słońcu wydawała się nawet przyjemna. Kiedy puszysta pierzyna okryła oblegający ją park, stawała się bezpiecznym schronieniem. Filemon czuwał, aby bijące z ceglanych murów zachęcające ciepło nigdy nie zgasło.
Drzwi na drugim piętrze, na szarym końcu otworzyły się powoli i niepewnie. Posiwiały łeb Filemona wyjrzał w stronę innych pokoi. Droga wolna. Poprawiając dziwnie zmiętoloną marynarkę, dostojnym krokiem skierował się w stronę schodów. Klamka, choć dawną jej nie trzymał, nadal nie powróciła do pozycji neutralnej. Ciche łkanie dobiegło z pokoju, w którym był. Zignorował je. Uwydatnił wymuszony uśmiech przesiąkniętym sztucznością spojrzeniem i powolnie zszedł po drewnianych schodach.
Minęły kolejne puste minuty. Inne drzwi otworzył się szybko i stanowczo. Znowu to zrobił. Teraz już wiedział, kiedy Pan Filemon wejdzie na drugie piętro i ukradkiem zniknie za ostatnimi drzwiami, na szarym końcu. To był jedyny pokój, do którego nikt nie mógł wejść. Wzmocnione drzwi Pan Filemon zamykał na klucz od razu, gdy wychodził. I za każdym razem jego marynarka była okropnie zmiętolona. Zigon miał pokój po drugiej stronie. Na samym środku. Dziurką od klucza oglądał świat do godziny ósmej rano. Gdy żelazna pora się skończyła, bezkarnie można było wyjść z pokoju i zejść na śniadanie.
Tym razem postanowił poczekać. Kiedy wszystkie posłuszne marionetki był już na parterze, zbliżył się do ''szarego końca''. Powoli wyciągając dłoń przed siebie, szedł coraz pewniej. Pana Filemona nie było. Siedział pewnie w gabinecie, za tą szkarłatną kotarą.
Stał naprzeciw drzwi — granicy między nim, a tajemnicą. Z początku tylko nasłuchiwał. Wymacał palcem każde najmniejsze wgniecenie w futrynie. Po co? To pozwalało mu się skupić. Tak. Usłyszał. Cichy wdech, głęboki. Jego odwaga tu się skończyła. Zbladł. Mimowolnie cofnął się, po czym ujrzał chudą postać, idącą szybko jego kierunku. Pan Filemon.
— Nie drgnij. Pomyśleć, że zaufałem każdemu z was — ryknął, po czym szybkim ruchem powalił Zigona. Z jego ust trysnęła krew, a rozjechane oczy przestały odbierać wrażenia wzrokowe.
Filemon pochylił się nad nim z pogardą.
— Darmozjad. Następne żarcie dostaniesz w środku agonii — splunął na bladą twarz chłopaka. Przyjemna pozbawiona zmarszczek twarz zmieniła się w skupisko mikro wąwozów.
Wstał powoli i nieśpiesznie otworzył drzwi. Wszedł do środka i kolejne piętnaście a może i więcej minut spędził w środku.
Zigon jak szmaciana lalka leżał, nie przykuwając specjalnej uwagi reszty, wracającej ze śniadania.
Komentarze (10)
Jak i tam, takj i tu. Jest git. Widać, że się satarasz. Chyba nawet miejscami za bardzo, bo każde ze znań jet u Ciebie "jakieś".
Niektóre zdania staraj się pisać bardziej zwyczajnie, bo tylko w ich obrębie będą świecić te, które chcesz uwypuklić.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania