MAŁY BŁĄD WIELKĄ KONSEKWENCJĄ cz.2/3

Poczuł, że leży na czymś miękkim, sypkim i ciepłym. Obudził się na ziemi, z największym z życiu bólem głowy. Dotychczas udawało mu się jakoś omijać problemy migrenowe. W przeciwieństwie do jego żony, która wzmagała się z tym problemem odkąd tylko pamiętał.

Miał ociężałe powieki, samo ich otwarcie wymagało nie lada wysiłku. Kiedy w końcu już mu się to udało, ogarnęła go oślepiająca biel. Automatycznie szybko zamknął oczy żałując, że w ogóle je otworzył. Bał się zrobić to ponownie. Postanowił, że będzie ostrożniejszy, i spojrzy na świat już nie z takim zapałem. Da sobie jednak chwilę, między innymi po to, by zebrać myśli, co nie było w tych okolicznościach najłatwiejsze, zważając na uporczywy ból głowy.

Rozpoczął od zadawania sobie prosty pytań, które wymagały oczywistych odpowiedzi.

Jak mam na imię? Robert. Skąd jestem i gdzie mieszkam? Pochodzę z Mazur i mieszkam w Warszawie. Gdzie teraz jestem? - nie wiedział gdzie jest. Szybko postanowił przejść do kolejnych pytań. Jaki mamy dzień tygodnia? Była środa - odpowiedział z pewnością - ale czy na pewno? - dodał. Po głębszym zastanowieniu nie był tego wcale taki pewny - dotychczas nie zdarzyło mu się, nie wiedzieć jaki jest dzień. Zawsze odliczał dni do upragnionego weekendu.

Roberta bardzo zaniepokoiły braki w odpowiedziach na własne pytania. Nie mógł sobie nawet przypomnieć ostatniej rzeczy, jaką robił, i gdzie wtedy był.

Był bliski paniki. Poczuł, że natychmiast musi otworzyć oczy. Opanował się, by nie popełnić tego samego błędu, co chwilę wcześniej. Otwierał je zdawkowo, przyzwyczajając wzrok do światła. Było bardzo jasno. Pomyślał, że może znalazł się jakimś cudem w niebie, ale przypuszczenia te szybko zostały rozwiane. Nie dlatego, że było to w zasadzie niemożliwe, dla człowieka tak realnie patrzącego na świat jak on, ale dlatego, że to co zobaczył, nieba nie przypominało w żadnym stopniu. Raczej można by pomyśleć, że znalazł się w środku piekła.

Leżał na sypkim, żółtym piasku, który przyklejał mu się do ciała. Był spocony, czuł się tak, jakby miano go wyczuć z odległości kilku kilometrów. Miał problemy z oddychaniem, być może była to sprawka stresu i dezorientacji, albo po prostu powód wysokiej temperatury, jaka panowała w tym miejscu.

Na około nic, tylko piasek. W zasięgu wzroku żadnego domu, drogi, ani człowieka. Pustynia bez oznak życia. W innych okolicznościach, na przykład, w roli turysty, takie krajobrazy na pewno by się mu podobały, i byłyby warte wydania dużych pieniędzy.

Robert usiadł, ale dalej nie wiedział kompletnie co ma ze sobą zrobić, w którą stronę się udać. Najchętniej, chciałby się jak najszybciej obudzić z tego koszmaru. Bo to przecież musiał być zły sen - pomyślał.

Spróbował mocno uszczypnąć swoje przedramię. Nic się nie stało. Zrobił to jeszcze raz, tylko mocniej, aż poczuł piekący ból, jakby poparzony czajnikiem. Zaklął pod nosem. To na nic - stwierdził.

Odczucie nierealności całej tej sytuacji, zaczęła zastępować realnemu podejściu do sprawy. Mężczyzna powoli wpadał przez to, w coraz większą panikę. Zaczął myśleć o tym, skąd wziąć jedzenie, gdzie spędzić noc, i przede wszystkim, jak zdobyć wodę.

Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Suchość w gardle, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył, była gorsza od wszystkiego innego.

Przypomniał sobie jeden z programów survivalowych, jaki obejrzał kiedyś na jednym z programów przyrodniczych. Jeżeli dobrze pamiętał, śmiałek nazywał się Bear Grylls. Były komandos wojsk brytyjskich. Gość był niesamowity. Będąc na pustyni, zjadał każdego robaka jakiego napotkał, był zmuszony pić swój własny mocz by przetrwać. Wszystko to jednak było pod okiem całej grupy ludzi, między innymi lekarza.

On musiał zmierzyć się z tym problemem sam na sam, bez pomocy osób trzecich. Miał nadal nadzieję, że to tylko sen, i nie będzie musiał pić, to co z siebie wydali, choć nawet w śnie, nie miał zamiaru przechodzić takich tortur. Na samą myśl, zbierało mu się na wymioty.

Wstał, i nie zmieniając kierunku, po prostu ruszył przed siebie. Jednocześnie z pewnym zaciekawieniem rozglądając się wokół. Widział tylko piaszczyste wydmy, wysokie na co najmniej sto metrów. Szedł w stronę przeciwną do słońca. Grzało niemiłosiernie. Robert czekał, aż w końcu nastanie noc, i będzie mógł odetchnąć od upału. Czytał, że noce na pustyni bywają zimne, a temperatura spada do około zera stopni Celsjusza.

Był ubrany w spodnie garniturowe i białą koszulę, w której wcześniej podwinął rękawy ponad łokcie. Miał nadzieję, że nie zamarznie na śmierć. Miał jeszcze większą nadzieję, że dojdzie jeszcze dzisiaj do jakiejś osady, bo o mieście to raczej nie było tutaj mowy, i zasypiając nie będzie musiał oglądać nad sobą gwiazd. Miejscowi podzielą się z nim wodą, nawet gdyby to miała być woda ze studni, a następnie wskażą mu drogę do większego miasta, gdzie będzie mógł bardziej rozeznać się w sytuacji. Choć spodziewał się, że zanim to nastąpi, już dawno rozpocznie kolejny dzień w swoim prawdziwym życiu. Nie zaszkodzi mieć jednak ułożony plan, na wypadek, gdyby był zmuszony zostać tutaj dłużej.

Przez długi czas, mężczyzna szedł to pod górę, wspinając się na szczyty wydm, to w dół schodząc z nich, prawie zbiegając. Już nie wiedział co było trudniejsze.

Wyciągnął rękę przed siebie, aby sprawdzić godzinę na swoim zegarku szwajcarskiej produkcji, jak przystało na wyższej klasy radcy finansowego. Na nadgarstku jednak nie znalazł po nim śladu. Musiał go zgubić, kiedy leżał jak plażowicz na środku pustyni. Był wtedy zbyt poruszony, aby zajmować się zegarkiem, albo jego brakiem. Teraz cofnięcie się po niego nie wchodziło w grę. Nawet zegarek za dwadzieścia tysięcy złotych nie był tego wart. Zresztą trafienie w to samo miejsce, z którego rozpoczął marsz graniczyło z cudem.

No właśnie. Ile trwał marsz? Dwie godziny? Trzy? A może nawet pięć - zastanawiał się.

Być może kompletnie stracił poczucie czasu i szedł dłużej, bądź krócej, jak mogło mu się to wydawać.

Słońce na niebie nadal znajdowało się w tej samej pozycji, grzało tak samo, i jakby nie miało ochoty zbliżać się do horyzontu.

Nie minął dzień, a Robert czuł, jakby przeszedł wiele kilometrów, nie pił tydzień, i nie rozmawiał z nikim przez dwa. Właśnie samotność i niemożność odezwania się do nikogo, wprawia go w największą frustrację.

Wykrzyczał na głos, jaki ten świat jest popieprzony, jednocześnie zadając sobie pytanie, dlaczego tak jest, i dlaczego akurat jemy to się przytrafiło.

Krzyczał tak przez wiele minut, jednocześnie idąc przed siebie, zapominając kompletnie o oszczędzaniu energii. Kilka chwil później, udało mu się zaliczyć kolejny piaszczysty szczyt.

Wyjrzał zza niego przystając na samym wierzchołku grzbietu wydmy. To co zobaczył, nie od razu do niego dotarło. Widok ten był zbyt zdumiewający, choć sądził, że nic już go nie może zaskoczyć, po magicznym przeniesieniu się w to miejsce.

Jakieś dwieście metrów przed nim, i sto metrów po nim, tam gdzie kończyła się wydma, na której szczycie teraz stał, rozpoczynała się płaska przestrzeń. Ziemia równa jak stół.

Poczuł, że teraz będzie tylko lepiej. Myśl ta spowodowała nawet uśmiech na jego twarzy.

Zbiegł szybko w dół, bijąc własny rekord zejścia z wydmy. Zatrzymał się jeszcze na piaskowym dywanie, aby po chwili wykonać krok, kładąc stopę na twardej, pełnej drobnych kamieni powierzchni. W tym momencie czuł się, jakby zrobił swój pierwszy krok na powierzchni księżyca, i gdyby była ona pomarańczowa, wcale nie byłoby to dalekie od prawdy.

Mężczyzna od teraz szedł po płaskiej ziemi, omijając co większe kamienie na swojej drodze. Jednocześnie przyspieszył kroku, dzięki nowemu, bardziej przyjaznemu wędrówce ukształtowaniu terenu.

Szedł i myślał, przede wszystkim o rodzinie. W zasadzie przypomniał sobie o tym, że ją ma. Żonę i syna. Gdzie teraz byli i co robili? Czy myśleli o nim, czy tęsknili? Niczego już nie był pewien.

Zadając sobie kolejne pytania bez odpowiedzi, Zauważył gdzieś daleko unoszącą się chmurę pyłu. Niewielką ale dostrzegalną z oddali. Pierwszy raz odkąd się tutaj pojawił, zaobserwował ruch w środowisku wokół. Co to mogło być? Burza piaskowa? Możliwe. Jeszcze tego brakowało - oznajmił z wściekłością.

Żeby mógł wyraźniej widzieć co dzieje się w takiej odległości, musiał mrużyć oczy - słońce nie dawało za wygraną, a dzień jakby nie ubywał, i ciągnął się w nieskończoność.

Po chwili okazało się, że to nie burza piaskowa, ani żaden inny żywioł. Do Roberta zbliżał się człowiek.

Poczuł wielką radość, ale jednocześnie niepokój. Czuł się wręcz nieswojo, doświadczając obecności innej osoby, a jeszcze nawet z nią nie rozmawiał. Zmartwiło go to. Z tego co kojarzył, nigdy nie stronił od kontaktów z ludźmi, a nawet go potrzebował. Było to stwierdzenie, które wydawało się tak odległe, jakby pochodziło z najgłębszych zakątków jego duszy, albo w ogóle z innego życia.

To był mężczyzna ubrany w przewiewne czarne spodnie, czarną bluzkę z długim rękawem, na głowie coś przypominającego turban, także w kolorze czarnym. Jedyna część garderoby, która nie pasowała do całości były białe buty zakończone spiczastymi końcami przy palcach. Były zrobione z bardzo cienkiego materiału. Wyglądały na lekkie, przewiewne, nie odstępując reszcie garderoby w tym szczególe.

Przybysz poruszał się bardzo szybko. Jechał na rowerze, pedałując swobodnie, wręcz beztrosko, jakby to była jego kolejna przejażdżka, jedna z wielu na tych terenach. Dla Roberta właśnie ten fakt, był największym zaskoczeniem, bo czego na środku pustkowia mógł szukać mężczyzna jadący na rowerze.

On sam przystanął, czekając by ten zbliżył się do niego. Był przygotowany na wszystko. Od niezobowiązującej pogaduchy, po ewentualną walkę na śmierć i życie. Nie wyglądał na uzbrojonego, ani muskularnie zbudowanego człowieka, ale raczej przeciętnej postury. Pierwsze co rzuciło się w oczy, był kolor skóry jeźdźca. Był osobą, która nie wyróżniałaby się na czarnym lądzie. Miał szczery, szeroki uśmiech, oraz idealnie kontrastujące do koloru skóry białe uzębienie. Na pewno nie odczuwało się wrażenia, że był to żądny krwi tubylec. Raczej mile nastawiony mieszkaniec małej wioski z krańców świata.

Robert postanowił nie odzywać się pierwszy, nie przejmować inicjatywy. Przynajmniej nie na początku. Co stanie się później, będzie zależało od tego jak potoczy się sytuacja.

- Cześć przyjacielu - odezwał się czarnoskóry mężczyzna, uzbrajając te słowa dodatkowo serdecznym uśmiechem - żaden przedstawiciel handlowy w stolicy, nie powstydziłby się taką mimiką twarzy, a nawet mało który, mógłby się taką pochwalić.

Poza tym znał język polski, co było dla Roberta czymś niewyobrażalnym. W takim miejscu, człowiek przypominający raczej Afrykańczyka nie Europejczyka, mówił nienaganną polszczyzną.

Robert odpowiedział milczeniem na powitanie. Za to rowerzysta niezrażony podjął dalej.

- Jestem Chimeziri Kene, miło mi cię spotkać.

Jego nowy rozmówca zwątpił. Mówi się, miło cię spotkać, czy miło cię poznać. Widzę cie człowieku pierwszy raz w życiu, a ty do mnie, jak do starego kumpla - pomyślał.

Może nie będzie aż tak źle, a może, będzie nawet zabawnie. Wpierw jednak, będę musiał dowiedzieć się, gdzie trafiłem, i na dobrą sprawę co tu się dzieje - poprawił sam siebie.

- Ale chyba nigdy wcześniej cię tutaj nie spotkałem. Jestem prawię pewny tego, że nie wiem jak masz na imię. Poznałeś moje, więc może poznam i twoje? - uśmiechnął sie niczym pokerzysta.

Odkąd zatrzymał się przed Robertem, cały czas siedział na siodełku roweru - wyglądał znajomo, jakby kiedyś już go widział. Teraz zszedł z niego i wyciągnął rękę, robiąc jednocześnie krok do przodu. Finansista automatycznie zrobił krok do tyłu, czując, że granica zaufania do kompletnie obcego człowieka została gdzieś przekroczona. Teraz naprawdę zaczął obawiać się o własne życie. Czarnoskóry facet trzymał przez chwilę rękę przed sobą, po czym, opuścił ją wzdychając przy tym. Wyglądał na rozczarowanego, może nawet odrobinę zasmuconego.

Chyba nie myślał, że zostaniemy od razu najlepszymi kumplami - pomyślał Robert.

Nastała nieunikniona w takich sytuacjach niezręczna cisza.

Nie myśląc dłużej o milczeniu postanowił zmienić taktykę, i jak najszybciej dowiedzieć się jak możne dostać się do domu.

- Powiedz mi Kone, czy jak tam masz na imię, gdzie ja do jasnej cholery jestem? To chce wiedzieć. Bo dostałem sie tu kilka godzin temu. Nie wiem kompletnie jakim cudem. Nie wiem w którą stronę iść, żeby gdziekolwiek dojść.

- W którą stronę, dojść gdziekolwiek, cudem - Chimeziri cały czas patrzył na Roberta, ale jednocześnie jakby przez niego, i dalej w dal, jakby zamyślony.

Nastała cisza między nimi, i wokół nich. Taki klimat zaczął doprowadzać Roberta do szału. Jeszcze chwila i dosłownie zwariuje.

- Halo tu ziemia, człowieku! Pytam się coś. Mówię do kamienia? To jest bez sensu - stwierdził z rezygnacją.

-W którą stronę byś sie nie udał, dojdziesz do końca.

- Do końca? Do końca czego?

-Do końca swojej drogi, drogi do dwoje drzwi. Tych po prawej i tych po lewej.

- O czym ty człowieku...

-Tutaj masz czas na to żeby się zastanowić, które drzwi na końcu drogi wybierzesz. Będziesz miał wolę, by walczyć lub po prostu się poddać. Wybrać to co prostsze, czy to co trudniejsze - powiedział srogim tonem, jak nauczyciel do ucznia nie przykładającego się do zajęć.

Znowu było słychać tylko zawodzenie lekkiego, ciepłego wiatru. Robert z trudem hamował samego siebie, by nie rzucić się na murzyna stojącego przed nim. Pragnął wyładować złość, frustrację i wszystko inne co w nim siedziało, na tym niczego winnym człowieku. Czy on aby był taki niewinny? Kto to może wiedzieć.

- Nakierowałem cię w którą stronę masz się udać. Myślę, że wszystko wiesz, a jeżeli nie, dojdziesz do tego. Ludzie potrafią wyciągać wnioski, jeżeli da im się odpowiednio dużo czasu, a Ty masz go tutaj wiele.

- Słucham? Powiedziałeś gdzie ja mam iść? Mam dużo czasu? Stojąc tu z tobą właśnie go tracę.

- Dlatego też będę jechał dalej, w niezachodzącym tu nigdy słońcu. Życzę ci powodzenia Przyjacielu. Do zobaczenia - i znowu ten czarujący uśmiech marketingowca.

- Ale nie możesz mnie tutaj zostawić samego - wykrzyknął ze strachem Robert.

Było już za późno. Podróżujący przybysz po chwili był już kilkadziesiąt metrów od niego. Robert znowu został sam. Nie polubił murzyna, ale jego obecność była lepsza od tej pustki, która doświadcza będąc tutaj.

Po raz kolejny był zdany tylko na siebie, i na łaskę matki natury, po której nie spodziewał sie taryfy ulgowej. Będzie szedł do przodu, dalej i dalej. Znajdzie w końcu jakąś wioskę, albo po prostu zgnije tu, na środku pustkowia, z przegrzania, braku wody i jedzenia.

Słońce nie zachodziło, a można być nawet pewnym, że wisi na niebie w bezruchu, obserwując ludzkie zmagania na pustyni, jak wielka jasna źrenica oka, która czeka tylko, by zobaczyć, jak kolejny organizm wyzionie ducha.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Sisi26 24.01.2020
    Zapraszam do mnie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania