Mapośnienie w barwach surrealu

Maposen… przytrafił mi się nie dalej jak wczoraj, pamiętam to dokładnie… Mieszkałem w nim jakby, w jego wnętrzu, ale zarazem i w Podczelu. Zacna miejscówka, nie powiem: centryczność kompozycji, przemyślność aranżacji, poniemiecki ordnung, klarowność krajobrazu, zwartość szyku, zieleni wszechobecność.

I kiedyś wybrałem się za wiaduktotor – jeden z wielu wiaduktotorów, z jakimi miałem do czynienia. A za nim był czarnolas, zamieszkany przez zbawolone pterorosomaki – dość agresywne kreatury, o których już nie wspomnę. I mniej więcej pamiętałem, że potem biegła dalej jakaś purpurowatość, pokręconość, ścieżkowąskość, a bardziej na lewo znajdowały się sady oraz podstawówka pogrążona w ohydzie zapomnienia i bynajmniej nie szkółka leśna. Natomiast równolegle z wiaduktotorem przepływał kanał, który się robił czym raz to większy i większy... i szerszy... i pasł się tym swych wód tężeniem, pęcznieniem, aż wreszcie, na jego pierwszym, pierwusieńkim skrzyżowaniu z innym takim, podobnym kanałem, wyrastała sobie dosłownie znikąd baza wojskowa, w której coś często pierdziało na rozkaz, wybuchało na rozkaz i lądowało w tej oto właśnie toni. No i trzeba było strasznie uważać, aby nie oberwać czymś, by nie dostać po mordzie odłamkiem lub, tak po prostu, z otwartej menażki. Potem były jeszcze rozśpiewane kniejowzgórza – gdzieś tam sobie w oddali wyrastały, piętrzyły się i buchały wzwyż niczym kominy lawy – których to wzgórzokniei nie dane mi było jednak dotknąć, musnąć rąsią ani zobaczyć z bliska. Ujrzałem je tylko raz: z dala. Ujrzałem, pomyślałem: niedostępne, skubane, miałem rację, trudno się mówi!

A kiedy ponownie wybrałem się za wiaduktotor, minęły trzy lata. I tym razem, tego dnia nie byłem sam, bo oto wycieczkowała się ze mną moja matka. Mieliśmy problem, zanurzyliśmy się w nim i zadomowiliśmy, ażeby wyminąć zastałe wody pod wiaduktotorami: mętne, plugawe, smrodliwe, głębokie. Poszedłem więc sam. I stanąłem, wyminąłem. I odważnie w kierunku czarnolasu poczłapałem – chciałem upewnić się, że wciąż gdzieś tam jest i na mnie czeka i do mnie mówi: „no chodź, hop”. Ale go nie było – ot i cały dramat. Zdziwiłem się, zszokowałem, a moje człowieczeństwo zaczęło się pocić i boleśnie wymiotować. Był tam za to stromy, wznoszący się szlak – dróżka-obietnica, dróżka-zapytanie, o dużym potencjale krajoznawczym, która mnie z miejsca porwała, zaczęła ze mną tańczyć i się ze mną bawić. Ale ja nie poszedłem dalej, lecz grzecznie, grzeczniuteńko zawróciłem do matki, matuleczki.

Kiedyś – kto wie? – może jeszcze pójdę. Ale pójdę sam zwyczajnie. A teraz budzę się. Dość już! Pora mi wstawać. Hop z wyra!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • KarolaKorman 19.01.2018
    słowotwórczość ciekawa :) Sny bywają niewytłumaczalne, ale twój jest powtarzalny, więc może kiedyś go zrozumiesz :) Pozdrawiam, nie oceniam :)
  • maciekzolnowski 19.01.2018
    Dzięki, Karola, naprawdę chciałbym go zrozumieć. Pozdrawiam! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania