marność istnienia - #4 - wizygoci
Przy łożu siedzi brodaty jegomość.
-Marniejesz w oczach, mój synu. - Mówi.
-Prawdopodobnie dlatego, że dostałem włócznią w brzuch, ojcze. - Odpowiada ten na łożu, trzymając się za krwawą ranę na brzuchu, z której wypływa paskudztwo.
Po chwili umiera.
Ojciec patrzy na syna, a właściwie na zwłoki syna, jego marną pozostałość.
-I tak oto przestał istnieć mój syn, który umarł chwalebną śmiercią, na łożu śmierci jeszcze rozmawiając, zachowując ostrość dowcipu, Sarkalaryk. Ale chujnia.
-Ale chujnia. - Powtórzyła cała zgromadzona dookoła rodzina. Pewnie by przeżył, gdyby doktor dał radę się przecisnąć przez tłum uzbrojonych Wizygotów, stłoczony w ciasnym pomieszczeniu.
-Pogrzeb we czwartek. - Powiedział ojciec, Bumtralaryk.
-Ale chujnia. - Dokończył ceremonii chór Wizygotów, po czym wszyscy wyszli.
W pomieszczeniu został jedynie zdezorientowany doktor i trup Sarkalaryka.
-Marność istnienia jak się patrzy - powiedział doktor, badając śmiertelną ranę. - Gówno, krew, rdza, gangrena, śmierć, rozkład. Brakuje tylko ptasiej kupy. - Rozłożył ręce i wyszedł.
-Hej, nie idź! - Zawołał za nim duch Sarkalaryka, ale doktor był medykiem nowoczesnym i w dupie miał tę całą mistykę. Nawet jak usłyszał, to nie dał po sobie poznać. Duch Sarkalaryka wyfrunął przez okno, pozostawiając smutne zwłoki same.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania