Maroko, Tanger czyli kilka godzin w Afryce

Wstęp

Afryka i Bliski Wschód są regionami, które zawsze wydawały mi się fascynujące jako miejsca do odwiedzenia. Doświadczenie tego na własnej skórze było zawsze jednym z moich marzeń. Opisana tu wyprawa jest moim pierwszym postawieniem stopy w tym rejonie. Wcześniej byłem jeszcze w Ceucie i na Wyspach Kanaryjskich, ale to po prostu Europa po drugiej stronie Morza Śródziemnego. Póki co.

 

Może dla niektórych trochę demonizuje, ale chyba i oni przyznają mi rację, że Afryka to nie jest bezpieczna i przewidywalna Europa. Na naszym kontynencie bez względu na to czy człowiek jedzie do zimnej Szwecji czy ciepłej Hiszpanii jedyne jego zmartwienie to zapakować plecak, wziąć kartę bankomatową, telefon a reszty się dowiesz na miejscu. Wiadomo wszędzie w podroży mogą cię spotkać jakieś nieprzyjemności, nawet jadąc z Warszawy do Legionowa, ale w naszym, europejskim kręgu kulturowym jest jakaś transparentność. Wiesz mniej więcej czego się spodziewać gdy prosisz o pomoc ludzi, lekarza, policje, gdy coś się stanie czy nawet gdy chcesz coś kupić, nawiązać jakikolwiek kontakt z drugim człowiekiem.

 

Zanim wybrałem się do Maroka, do Tangeru poświęciłem sporo czasu na czytanie w internecie o zwyczajach, kulturze, sytuacji na miejscu. Za najbardziej pomocne źródło i wręcz podstawę przed każdą taką wyprawą uważam anglojęzyczną Wikitravel. Dzięki temu sporo wiedziałem zanim tam dotarłem, byłem o wiele spokojniejszy. Niewiele mnie już mogło zaskoczyć.

 

Moja wyprawa była krótka, bo zaledwie jednodniowa, ale naprawdę warta wydanych na nią 35 euro (stan na 2014). W koszt wycieczki był wliczony dojazd z Algeciras do Tarify, prom, transport po całym, rozległym mieście w klimatyzowanym vanie, anglojęzyczny przewodnik, 3 daniowy obiad w dobrej, cywilizowanej restauracji. Naprawdę polecam firmę FRS. Gdybym sam to chciał zorganizować koszty by były podobne. I jeszcze ile stresu gdy człowiek musi się zmagać z tamtejszym bałaganiarstwem, nie znając francuskiego ani lokalnej odmiany arabskiego i gdy każdy próbuje cię oszukać.

 

Zapraszam do przeczytania opisu mojej wyprawy do innego świata, gdzie Słońce grzeje inaczej niż w Europie, zapachy (a czasem i smród) bywają nie do wytrzymania, kolory biją po oczach, ludzie są natrętni i trzeba nauczyć się z nimi postępować. 7 kwietnia 2014. Welcome to Tanger, Morocco.

 

Wyjazd z Hiszpanii

Moją bazą wypadową była mała, bidna mieścina La Linea. Blisko stąd do Gibraltaru i przyjechałem tutaj głównie dla zwiedzenia tego miejsca oraz Andaluzji. O tym przy innej okazji. Żeby się dostać na prom z Tarify do Tangeru musiałem najpierw wydostać się z La Linea do Algeciras. Na szczęście autobus w tym kierunku jeździ bardzo często i nie jest drogi, więc nie było to wielkim problemem. Do Algeciras trzeba było tylko przyjechać odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć na wliczony w koszta podjazd do Tarify. W Tarifie przekraczam granicę hiszpańską. Pogranicznicy tylko rzucają okiem na mój paszport. Odnoszę wrażenie, że patrzą z politowaniem: ‘człowieku, po co ty tam jedziesz?, niech cię Bóg prowadzi, obyś wrócił cały i zdrowy’.

 

Prom Tarifa – Tanger

Przejazd przez Cieśninę Gibraltarską to około 40 minut. Robi się kolejka po stempel u marokańskiego pogranicznika. Gość siedzi na promie przy stoliku z otwartym laptopem. Grupa wycieczkowa z którą jadę nie musi tam podchodzić. Wszystkie formalności załatwiła już agencja. Jedynie trzeba wypełnić tak zwane ‘landing card’. Razem ze mną są biali turyści m.in. z Francji, Zjednoczonego Królestwa, USA.

 

Dopływam do Tangeru. Więc tak wygląda ta mityczna Afrykoazja, tzw. kraje Trzeciego Świata. Z oddali nie sprawia to jakiegoś dziwnego wrażenia. Wygląda całkiem poprawnie, jak jakieś hiszpańskie miasto. Tyle, że po drugiej stronie wody.

 

Pierwsze momenty na lądzie

Grupa jest podzielona między kilku przewodników. Z jednym oprowadzającym chodzi maksymalnie 10 osób. Przewodnikiem mojej ekipy jest Ali, miejscowy, przebrany w tradycyjny berberyjski strój. Berberowie to miejscowy lud, który został zislamizowany przez Arabów. I od tego czasu Arabowie i Berberowie stanowią społeczeństwo Maroka. Słynna pół-Berberka to wielka francuska aktorka znana z filmów jak ‘Nosferatu’, ‘Królowa Margot’ czy ‘Opętanie’ Isabelle Adjani.

 

Pierwsze wrażenia to lekki chaos i mnóstwo flag na masztach. Poza tym żołnierze stojący czasem co 100 m od siebie. Przez miasto przejeżdżać będzie dziś Król Maroka – Mohammed VI. Czuje się bardzo dobrze w roli głupiego turysty wożonego samochodem. Dzięki temu mogę sobie spokojnie robić zdjęcia nie tylko budynkom, ale również ludziom, w tym wojskowym czy policji. Policja ma całkiem ładne mundury, choć nie jestem pewny czy te białe rękawice są praktyczne przy tak gorącym klimacie jak tutaj.

 

Na początek objeżdżamy dalsze regiony miasta. Mijamy dawną dzielnice amerykańską (Tanger był między 1924 a 1956 czymś w rodzaju Wolnego Miasta), w której mieszkał, narkotyzował się i napisał ‘Nagi Lunch’ William S. Burroughs. Teraz pewno by siedział w pierdlu za ćpanie i homoseksualizm a potem by go deportowali. No ale może by miał szczęście, dzięki pieniądzom swojej rodziny. Z zabójstwa żony też przecież udało mu się wyłgać. Chciał się zabawić w Wilhelma Tella.

 

Na jednym z rond przejeżdża skromna, 3-samochodowa kolumna królewska. Policjant i wojskowi salutują. Myślę, że Marokańczycy mają dobrego władcę. Na pewno jest mądrzejszy niż ci co rządzą w krajach ościennych. Czytałem trochę na jego temat i wydaje mi się, że kraj jest dobrze prowadzony. Nie było tu też jakiś ‘Arabskich Wiosen’. Na pewno wiele jest do zrobienia, ale to nie jest powód, żeby wywalać kraj do góry nogami.

 

Przystanek wielbłądy

Wycieczka z turystami jest nie tylko po to, żeby dać zarobić biuru podróży, przewodnikom, ale też napotkanym na trasie mniejszym i większym biznesom. Jednym słowem bez naciągania się nie obejdzie. Van przewożący moją grupę staje przed wielbłądami z nadzorującymi ich ludźmi. Pastuchowie próbują namawiać na przejażdżkę, ale nie chcę, bo będę musiał za to zapłacić. Pytam się tylko czy mogę sobie za darmo zrobić zdjęcie z wielbłądem. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, zrobiłem zdjęcie i szybko się oddaliłem, gdyż mimo gwarancji i tak byłem nagabywany o zapłatę. Niech koszą na kasę Francuzów i Amerykanów, dewizowców z Zachodu. Wielbłądem jechałem raz na Lanzarote, więcej za to płacić nie będę, bo pieniądze wolę mieć w swojej kieszeni niż żeby były one w czyjeś.

 

Kasbah i Medina, czyli ‘Mysterious Ways’

Kolejnym przystankiem jest serce miasta czyli ‘medina’, która otoczona jest ‘kasbahem’. Dla nieobeznanych z tematem wyjaśniam – ‘kasbah’ to twierdza, taki barbakan, mury, fortyfikacje obronne, ‘medina’ to coś w rodzaju starego miasta. Gęsta zabudowa. Wąskie uliczki, po których jako środek transportu służą osły. Zwierzęta te rozwożą towary po sklepach, restauracjach itd. Nic innego tam się nie wciśnie. Łatwo się tu zgubić, bo wiele uliczek jest ślepych, a i tak tangerska ‘starówka’ jest stosunkowo mała. Że tak powiem dla początkujących. Nie to co Marrakesz czy Fez. Budynki są tak blisko siebie, nie z powodu wysokich cen gruntu, ale żeby mieszkańcy mogli się schronić przed Słońcem, a rozplanowanie chaotyczne, co by najeźdźca nie mógł odnaleźć drogi.

 

Przewodnik Ali opowiada nam co nieco o historii miejsca. Pokazuje na drzwiach tak zwaną ‘fatimę’, czyli ‘kołatkę drzwiową’, która poza praktyczną rolą chroni domostwo przed złem z zewnątrz. Nazwa pochodzi od Fatimy, która była córką Mahometa i jest wzorcem kobiety i matki. Imię Fatima jest jednym z najpopularniejszych imion dla muzułmanek. W Iranie jej urodziny, 20 marca są czczone jako Dzień Matki.

 

Rozbudowujący się stary port

Docieramy do starego portu, który właśnie przechodzi radykalną modernizacje. Nowy port będzie olbrzymim obiektem gdzie pod dachem znajdzie się m.in. cała infrastruktura do przerobu ryb.

 

Pytam się przewodnika Aliego czy używa się liczby pojedynczej przy powitaniu ‘Salam Aleikum’. ‘Aleikum’ jest liczbą mnogą, ‘Aleiki’ pojedynczą. Dostaje odpowiedź, że nikt nie zwraca uwagi na poprawność. Wszędzie mówi się ‘Salam Aleikum’ bez względu na to czy witasz się z jedną osobą czy z tłumem.

 

Restauracja ‘Hamadi’

Mój artykuł nie jest sponsorowany, póki co nie bawię się w to, ale dobre miejsca warto polecać nawet za darmo. Wycieczka z którą zwiedzam Tanger została przywieziona do restauracji o nazwie ‘Hamadi’ na obiad. Jedzenie wliczone w koszt całej wyprawy. Pierwsze danie – zupa z bułką, drugie -shish kebab oraz kus kus z którego słynie Maroko z jakąś wkładką, deser – bardzo słodkie pierożko-ciasteczka z bardzo dobrą herbatą miętową.

 

Pojawiła się też karta alkoholi. Okazało się, że jest to płatne oddzielnie. Ale 2 euro za piwo w restauracji? Rzadko mi się zdarza, ale tym razem nie czuje mojej typowej irytacji gdy muszę za coś dodatkowo płacić. Trzeba się cieszyć życiem. A Francuzi obok wywalili aż 6 euro za kieliszek wina. Bałem się, że po tym wszystkim będę miał później jakieś ‘medyczne’ problemy trawienne, ‘marokańska zemsta Faraona’. Nic takiego nie miało miejsca.

 

Turystom przygrywa restauracyjny zespół ‘ludowy’. Potem jeden od nich oczywiście obchodzi stoliki jak ksiądz z tacą. Repertuar na odwal się. Głównie ‘la-la-la’. No ale ludzie i tak będą się nakręcać i nic nie pokumają. Graja jak jakaś podrzędna menelska kapela (tyle, że więcej orientalnych półtonów). No i najważniejsze, że biznes się kręci.

 

Demonstracja dywanów

Po bardzo dobrym obiedzie moja wycieczka udaje się do tradycyjnego, dusznego sklepu gdzie demonstruje nam się śmierdzące dywany do zakupu. Można też zobaczyć gościa jak tka jeden z takich dywanów. Sam zwiedzając Tanger bym tu nie zaszedł, więc naprawdę nie żałuje. Płacić nie będę, a obejrzeć i zdjęcia porobić warto.

 

Wykład apteczny

Po sklepie dywaniarskim zachodzimy do apteki. Tam wykład wygłasza do nas gość, którego nazwałem ‘Dr Truposz’, bo wyglądał jak wyglądał. Gość próbuje nam wcisnąć jakieś produkty zielarskie. Nie mam zaufania do tej ich medycyny, choć Maroko słynie na przykład z oleju argonowego. Jednak wolę to z bardziej pewnych źródeł niż to tu. Nie ma certyfikatów i atestów, jeszcze się otruję. Atmosfera momentami jest barejowsko-surrealistyczna. Czuję się jakbym wpadł przez telewizor do jakiegoś starego filmu. Tu nie chodzi o biedę, ale po prostu o tą skrajną i nawet fascynującą inność w wielu aspektach życia.

 

Sępy, czyli ‘street vendors’

Oczywiście przez prawie cały czas zwiedzania Tangeru chodzą za nami naciągacze próbujący nam wcisnąć różne szmaty, wazony. Przewodnik nam mówi, żeby ich po prostu ignorować. Są dość nachalni, ale nie aż tak jak w Egipcie. Jak sobie z tym radzić? Przede wszystkim ignorować, zachować spokój, unikać dyskusji. Jednemu powiedziałem: ‘mam wszystko czego potrzebuje’ i od razu sam odszedł. W kulturze arabskiej poezja i metafora to potężna broń. Gdybym się nerwowo odpędzał to krążyłby wokół mnie jak upierdliwa mucha. A tak pojechałem piękną sentencją i jest dobrze.

 

Pamiątki z podróży

Lubię zbierać kubki z rożnych miejsc, nawet jeśli są ‘Made In China’. Nie wnikam. Ważne, żeby miały ładny napis z nazwą miejsca i było na nich coś charakterystycznego dla danej lokalizacji. Niestety w Tangerze nie byłem w stanie nic takiego znaleźć. Wszedłem tylko do jednego straszliwie śmierdzącego sklepu z jakimiś torbami i szybko uciekłem. To co było tu do zaoferowania dla turystów to tandeta nawet wśród tandety z innych wcześniej odwiedzonych miast. Naprawdę chciałem coś kupić jak to zwykle robię, ale pomimo dobrych chęci nie dało się. Będąc w Bawarii spełniłem swoje marzenie o kapeluszu z piórkiem. Z tego regionu chciałem mieć np. arabską sukmanę. Może jeszcze kupie to w innym kraju. Natomiast strój Berbera jest za ciepły do noszenia po domu.

 

Rozmowy z Anglikami

Trochę rozmawiam z towarzyszącymi mi na tej wycieczce turystami z Anglii. Opowiadam im o wczorajszym swoim wypadzie do Sevilli. Przewodnik Ali łapczywie słucha. Bardzo możliwe, że kilka lat później, na fali uchodźców, po zaproszeniu Merkelowej już dawno jest po europejskiej stronie. Pytam go skąd się tak dobrze nauczył angielskiego i francuskiego. Mówi, że tu w Maroko studiował.

 

Mówię Anglikom, że Tanger nudny. Teraz czas na Mogadiszu w Somalii albo na przykład Mauretanię. Na Wikitravel czytałem, że Mogadiszu można sobie ‘spokojnie’ zwiedzać wynajętym czołgiem T-72 za 40 dolarów. Ktoś sobie robił jaja, bo dość szybko ten wpis zniknął, ale ‘sightseeing tour’ czołgiem – rzecz wyjechana w kosmos. Warto przeżyć, choć oczywiście jak to na wojnie różnie bywa z tym przeżywaniem.

 

Turyści uciekają na prom

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Po krótkim odpoczynku i sfotografowaniu kilku armat na wzgórzu zbieramy się do Europy. Paru ‘sępów – ulicznych sprzedawców’ goni nas do samego promu powrotnego do Hiszpanii. Francuzi z mojej grupy są już tym bardzo zmęczeni. Jeden będąc już przy wejściu na statek krzyczy ‘liberte’. Rewolucjonista się trafił. Scena ucieczki turystów kojarzy mi się z ostatnim odcinkiem ‘Alternatywy 4’, gdzie Anioł zaprosił delegacje z ‘krajów rozwijających’ się no i…trzeba obejrzeć, żeby zrozumieć komizm sytuacji. Wracam do Tarify, do domu, do Europy, do normalności. Przy wyjeździe z Maroka nie ma praktycznie żadnej odprawy granicznej. Celnik z celniczką zajęci jakimiś pogaduszkami mają nas gdzieś. W moim paszporcie nie mam żadnego śladu mojej bytności w Maroku. Gdybym się spóźnił na prom to nieciekawie by było.

 

Podsumowanie

Nie jestem zszokowany tą całą wyprawą, bo przed wyjazdem sporo czytałem i byłem mentalnie przygotowany i na ulicznych sprzedawców, na ‘taką kulturę’ i na inne dziwne sytuacje. Dla wszystkich wahających mam jedną rade. Podejść do tego z humorem, na luzie, z barejowskim dystansem. A było sporo zabawy, bo na przykład unikanie naciągaczy, różne interakcje międzyludzkie i obserwacje mogą być i źródłem stresu jak i dobrą zabawą. Trzeba się uodpornić i myśleć w inny sposób. Do odważnych i otwartych ludzi świat należy. Przecież my Polacy nie jesteśmy Anglikami czy Francuzami, więc nie takie absurdy w naszej historii przeżyliśmy. I daliśmy rade. Afryka też nas nie złamie. Oczywiście trzeba też być ostrożnym i czujnym, ale i nie popadać w paranoje.

 

W porównaniu z granicą Ceuty z Maroko, Tanger odebrałem jako w miarę normalne, choć egzotyczne miejsce. Maroko to kraj to na swój sposób piękny. Może zafascynować, wciągnąć jak lustro z ‘Alicji w krainie czarów’, czy właściwie może bardziej jak ‘Baśnie z 1000 i jednej nocy’. Na pewno Marokańczyk jak zwieje od siebie do europejskiego luksusu i przestrzeni to i jemu czasem tęskno za swoją mediną, całym tamtym światem i zwyczajami.

 

Drogi czytelniku, jeśli jest to twoja pierwsza wycieczka w te rejony to lepiej tam jechać z wynajętym jeszcze w Hiszpanii, kwalifikowanym lokalnym przewodnikiem, który cię nie tylko oprowadzi ale i obwiezie. Później gdy się oswoisz można jechać na własną rękę. A jak nie to jeszcze pozostaje tradycyjne ‘all inclusive’.

 

Afrykańskie Słońce i adrenalina

Jeśli będę żył dość długo to wybiorę się w ten rejon jeszcze nie raz. Z paru powodów: nienawidzę zimy, lubię ciepłe kraje a także ten lekki dreszczyk adrenaliny. Człowiek w takich miejscach uczy się życia, obeznania z ludźmi. Póki jesteś zdrowy, w miarę sprawny więc niezależny, nie zadajesz się z nieodpowiednimi ludźmi, nie potrzebujesz urzędów, żeby cokolwiek załatwić to może być to fajna przygoda z lekkim dreszczykiem.

 

Aktualizacja: Oglądam ostatnio ‘Przez Świat Na Fazie’ i zazdroszczę Dawidowi bardzo. Nie muszę ‘zaliczyć’ tyle co on, no i ja tam lubię miasta, ale chcę zobaczyć na żywo choć część tego co zobaczył on. Zobaczyłem już wiele, ale wiele jeszcze na mnie czeka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania