Poprzednie częściMartusia, dziadkowie i wujowie

Martusia, dziadkowie i wujowie II

A na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, bywały tu i ówdzie ekscentryk gdzie bądź przyjmowany z otwartymi ramionami, przystojniak o spojrzeniu dogłębnym, konkwistadorskim i penetrującym.

 

Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowe, przygasłe oczy, oczy, w których z rzadka pojawiały się iskierki rozbawienia, zezując w kierunku schowka na dziadka; minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł.

 

Pozował na uwodziciela. Przeważnie spięty, szorstki, zachowywał się nerwowo.

Na ogół przychodził sam, gdyż nie przelewało mu się na seksualnym odcinku. Zazwyczaj brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania: nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści.

 

Czasem jednak pojawiał się w otoczeniu „marnego puchu”, kobiet pełniących rolę męskiej biżuterii.

 

Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące.

 

Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zmrużone oczęta udające głębię.

 

Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób. Miał je za neutralne płciowo facetki. Tylko im zwierzał się ze swoich podbojowych sukcesów, przy czym, każdej z nich druzgotał serce. Zachowywał się jak niefrasobliwy kokiet, podczas gdy odrzucone kumpele, stając się lakoniczne, powściągliwe w mimice, błyskotliwe z wysiłkiem, butwiały seksualnie, gorzkniały od czekania na jakąś chemię, na byle jaki dreszcz.

 

Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów.

 

Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, miał gdzieś i potąd owo z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne.

 

Nie pozwalał sobie na mówienie w aluzyjnych konwencjach, na wypowiedzi upstrzone niejasnymi dygresjami. Czasem był niekomunikatywny, wyniosły i zimny. Niekiedy rozmowny aż do granic dobrego smaku.

 

Gdy szedł „do ludzi”, kiedy przebywał w świecie na zewnątrz, w krainie marnych porażek, w otoczeniu przypominającym ruinę, szczątek, surogat i skansen złożony z zaprzepaszczonych marzeń, obnosił się ze swoim żalem uważając, że nikt go nie rozumie, a wszyscy nim poniewierają Bóg wie za co.

 

We własnym mniemaniu był wesoły, jak wymagała tego sytuacja. Zaś gdy wypadało okazywać przygnębienie i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia i uchodził za wyrafinowanego luzaka.

 

Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu: anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli.

 

Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Nigdy nie zhańbił się szczerością. Kłamał bez przerwy na skruchę.

 

Matactwo było jego drugą naturą: użalał się nad sobą, ale że nie pamiętał, co powiedział przed momentem, nadal wierzył w swoją prawdomówność.

 

Mniej więcej tak to wyglądało z zewnątrz. Jego czas dzielił się na pracę w domu i pracę dorywczą, poświęconą zainteresowaniom.

 

W domu zajmował się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o konwenanse, które tak przyjemnie likwidowały egzemę i ujędrniały zwiotczałą skórę.

 

A na gościnnych występach u odległej rodziny przemieniał się w dziarskiego lowelasa i bawidamka odpędzającego od siebie wszelkie znoje i paranoje.

 

Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha, rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat. Chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły przykład do naśladowania.

 

Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie stanowił wzoru do naśladowania. Spostrzegł, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą.

 

Ale to przeświadczenie miało dopiero przyjść, być jego muzyką przyszłości; łabędzim śpiewem ostatnich lat. Teraz nie godził się z tym, że wytykano mu wady, do których wolał się nie przyznawać.

 

Na pozór tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, zręcznie ukryte, przemyślnie zamaskowane przed niewtajemniczonym, a wścibskim okiem postronnych znawców jego zagmatwanej duszy, były jednak wyraźne.

 

Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem. Zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i nie chce obnosić się ze swoją histerią.

 

Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać jego ułomności. Gdy go starannie, na zimno i brutalnie demaskowano.

 

Że zaś nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach, wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji, bo powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba. Bo wmówiono mu, że kto świadomie uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, kto nie obnaża się w blasku jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, temu powodzi się a wszystkich frontach, ten odstaje od mądrych ludzi, od istot, które wiedzą, jak się ustawić.

 

Gdy więc wpojono weń, że nie powinien ociągać się z podążaniem za modą, bo w przeciwnym razie będzie brany za odmieńca, dziwaka, za ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy, parantele i komitywy – uwierzył. Tym silniej dał wiarę, że raporty z mniemań były na topie.

 

Taktyka stadnego działania świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistość: zasługiwała na oklaski. Dostosował się do niej, gdyż nowe tysiąclecie wymagało nowej aranżacji. Dążył zatem do zwrócenia na siebie uwagi: przywdziewał oczekiwane miny i chciał, by było o nim hałaśliwie.

 

Wkrótce jednak, gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń. Odłączył od nurtu pokutników na zamówienie. Odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością. Zrezygnował z bycia na celowniku.

 

Od tej pory uwziął się, by nie lubić rozbuchanych wyznań i publicznego kajania. Jakiegoś nieważnego dnia zapragnął, by znano go z powściągliwości.

 

Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Wiódł bitwę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez rozterki i narastające wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus.

 

Ni stąd, ni zowąd przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom...

 

O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia widowiskowych zwierzeń i niefrasobliwych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem.

 

Ale tak czy siak, dla Martusi był pieczeniarzem, a jego bitwa, potyczką na gumowe noże. Egzystował w jej pamięci jako chytry ćwik próbujący dostosować się do nowej epoki.

 

Był dla niej wujem wyrosłym na kompromisowych pożywkach: wujem ni to, ni sio: aktualnej, a jednocześnie przestarzałej generacji; wujem bezczelnym i zachwyconym sobą spryciarzem nie wyobrażającym sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu.

 

Wujowie

 

A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem.

 

Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości.

 

Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja plotek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust: roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem.

 

Dla Martusi najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki. Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego potakiwania i roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec.

 

Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają progi niedostępnych dla niej kwestii, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień.

 

Oto znajdowała się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.

 

O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza "odległa bliskość" urwała się raptownie.

 

KONIEC FRAGMENTU DŁUŻSZEGO OPOWIADANIA

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • TrzeciaRano 20.06.2019
    Próba stylizacji taka o.
  • nerwinka 25.06.2019
    Trzecia Rano
    dziękuję za umożliwienie poznania żmudnego dochodzenia do nieprawdy. Nie trzeba aż tak rozwlekłego komentarza, by dojść do wniosku, że ma Pan albo:
    a) trudności ze zrozumieniem tekstu,
    b) udaje Greka
    Osobiście wolę wersję b
    Pozdrawiam mało serdecznie

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania