Marzenia mogą niszczyć - rozdział X

Jest sobota, więc po śniadaniu tradycyjnie siadam i pracuję nad pisaniem tekstów. Żmudnie mi to dzisiaj idzie, bo w myślach ciągle mam obraz Rafaela w jego bajecznej koszuli. Często zbytnio się zamyślam i wybiegam z rytmu, więc postanawiam przerwać pracę i całkowicie zatopić się w marzeniach.

Z transu wyrywa mnie mama. Jak zwykle wchodzi bez pukania, wita się i wręcza mi starannie zapakowaną w żółty papier paczkę oraz kopertę z listem.

- Mam wyjść? - pyta.

- Nie...

Otwieram kopertę i na głos czytam list.

- "Szanowna panno Rossellinne Enchant! W związku z tym, iż przez swoje niefortunne czyny były król Jared Stuart stracił możliwość panowania i uciekł po zdarzeniu w noc sylwestrową, a policja nie może go znaleźć, mieszkańcy zgodnie stwierdzili, iż jest pani idealną kandydatką i powołali panią do tymczasowego władania Fortitudo. Mamy wszyscy nadzieję, że przystanie pani na naszą prośbę, gdyż bez wątpienia z panią prawo naszego kraju wróciłoby do całkowitej normy. Prosilibyśmy o potwierdzenie pani decyzji jak najszybciej w komnacie biurowej pałacu. Z uszanowaniem, Barney Villey."

Śmieję się, gdy kończę czytać. Jakoś średnio widzę siebie w roli królowej. Czekam na reakcję mamy.

Marszczy brwi i siedząc, opiera podbródek o dłonie.

- I co, przyjmiesz to? - uśmiecha się.

Znów wybucham śmiechem. Sama nie wiem, dlaczego to tak mnie bawi.

- No, skoro to ma być tylko tymczasowe... Przynajmniej szkoła mnie ominie!

Staram się spoważnieć. Po chwili udaje mi się opanować.

- Sama nie wiem... Wiem, że to poważna pozycja i swoją drogą ciągle jeszcze nie jestem pełnoletnia, a więc zapewne będzie mi trudno, ale skoro ludzie tak chcą i uważają to za stosowne...

- Nie słuchaj ludzi - radzi łagodnie mama. - Jak sądzisz, odnalazłabyś się w roli królowej?

Zastanawiam się przez chwilę.

- Myślę, że tak. - Po dłuższej chwili namysłu jestem tego już prawie zupełnie pewna. - Przez dłuższy czas byłam zastępcą, a to podobne stanowisko, jednakże będę miała więcej pracy. Ale jeśli nie będę musiała chodzić do szkoły, raczej sobie poradzę. Tym bardziej, że przecież nie będę rządzić w nieskończoność, tak jak mógłby to robić Jared.

Mama kiwa głową.

- Co jest w tej paczce?

Niespiesznie rwę strzępki delikatnego papieru. Z pudła wyłania się berło królewskie.

- Czyżby byli już pewni, że zgodzę się przyjąć to stanowisko, jeśli ślą mi berło? - chichoczę.

Pamela również uśmiecha się. Podchodzi do mnie. Jasne, krótkie włosy opadają jej na brwi, szare oczy są jak zwykle pełne ciepła i serdeczności.

- Mam nadzieję, że dobrze zdecydowałaś. Biegnij teraz do komnaty biurowej. - Puszcza do mnie oko i wychodzi.

Siadam przy owym okrągłym stoliku przy oknie i wpatruję się w pustkę porośniętej wysoką trawą drogi za oknem. Zastanawiam się przez chwilę, czy aby na pewno wybrałam dobrze. Uznaję wreszcie, że nie mam już nad czym myśleć. Nie będę tego żałować. Nie mogę zawieść społeczeństwa.

 

Maluję się lekko i nienagannie. Włosy spinam w kok i zakładam szarą, muślinową sukienkę za kolano. Jako, że ociepliło się nagle, na ramiona zarzucam jedynie biały żakiet, na stopy natomiast botki. Uśmiecham się do siebie samej i staję naprzeciw odpowiedzialnej pracy, jaką jest zarządzanie państwem.

Gdy jestem już w pałacu, rozglądam się i usiłuję się zorientować, gdzież może być pokój, o którym wspomniano w liście. Wychylam się do wyjścia i wołam jednego ze strażników, prosząc o pomoc. Ten bierze mnie za ramię i prowadzi długim korytarzem w lewo. Gdy jestem tuż przy drzwiach, dziękuję mu, a on odchodzi.

Pukam delikatnie, a gdy słyszę gromkie 'proszę', wchodzę do środka. Za biurkiem siedzi postawny, barczysty mężczyzna o groteskowym, czarnym wąsiku poprzetykanym siwymi pasmami. Na jego niebladym czole widnieje kilka zmarszczek, a oczy ma małe i wesołe. Cała twarz wygląda łagodnie i zabawnie. Szeroka postura dodaje mu jeszcze bardziej żartobliwego profilu.

- Ach! Nie spodziewałem się, że przyjdzie pani tak szybko, panno Enchant! - woła radośnie.

- Dzień dobry - witam się uprzejmie.

- Proszę, niech pani usiądzie - mężczyzna wskazuje skinieniem głowy białe krzesło tuż przy jego biurkiu.

- Mam rozumieć, że zgodziła się pani, nieprawdaż?

- Tak - uśmiecham się.

- To wspaniale! - krzyczy z entuzjazmem i sięga po szuflady po pióro i kawałek zapisanego papieru.

Daje mi je i oświadcza, że muszę do podpisać. Szybko orientuję się, czym jest owe pismo, po czym składam swój podpis w ramce na dole.

- Cudownie, panno Enchant, cudownie! Od teraz jest już pani oficjalnie królową Fortitudo!

Myślałam, że będzie więcej formalności i że będę musiała siedzieć tu do wieczora. To w końcu trochę dziwne. Jeden świstek papieru i jestem królową?

Początkowo nie miałam śmiałości, lecz teraz decyduję się, by zapytać:

- No dobrze, lud wybrał mnie na swoją tymczasową królową, chociaż nie pochodzę z rodu królewskiego. A na jakiej podstawie wybierzecie prawowitego władcę, skoro Jared nie ma dzieci?

Twarz Barneya nagle pochmurnieje.

- Sami nie wiemy - mówi smutno. - Pan Stuart wszystko pogmatwał.

Z tym zupełnie się zgadzam.

- Proponuję, by przeprowadziła się pani do pałacu w przeciągu najbliższych kilku dni. Omówimy wtedy wszystko, a pani będzie mogła pisać na nowo prawo, które wymyślił sobie pan Stuart. Nie wiedzieliśmy, że z nim to wszystko tak się potoczy. Z jego ojcem też było tyle kłopotów... - mruczy.

- Jakich kłopotów? - wyrywam się.

- Przepraszam, panno Enchant, ale gdy przeprowadzi się już pani tutaj, będziemy mieli więcej czasu na rozmowy - uśmiecha się.

 

Przeprowadzka jest już tylko formalnością. Nie martwię się, że będę tęsknić za rodzicami, bo będziemy się widzieć codziennie, natomiast mam wiele wątpliwości dotyczących królestwa i zastanawiam się nawet, czy nie żałuję mojej decyzji. Będę ponosić odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się w Fortitudo i lękam się, że nie będę wystarczająco dojrzała, by temu sprostać. Ostatecznie jednak mam nadzieję, że moje 'tymczasowe' panowanie nie potrwa długo.

Pakuję dwie okazałe walizki z najpotrzebniejszymi rzeczami, które w dniu wyjazdu tata z trudem pcha do bagażnika samochodu. Łapię berło i idę do auta.

Gdy rodzice stoją obok mnie, zatrzymuję się i patrzę na mój dom. Zawsze jest tak samo biały i duży, zawsze ma taki sam brązowy dach i szerokie okna, lecz dziś wygląda w moich oczach całkiem inaczej. Pewnie jest tak w wyniku tkliwego pożegnania z mieszkaniem w moim ciasnym umyśle, podczas gdy nie wiem jeszcze nawet, na jaki okres czasu ów dom opuszczam i to wywołuje we mnie przytłaczającą bezsilność.

Gdy podjeżdżamy na dziedziniec pałacowy, coś w moim środku szepce, że to będzie rewolucja, która zmieni moje życie na zawsze. Tata wnosi do środka walizki, wymigując się od pogawędki z rozgadanym George'm, który jak zawsze jest chętny do wymieniania zdań z moją rodziną.

Żegnam się z rodzicami, którzy życzą mi powodzenia, choć nie do końca to rozumiem. Bycie królową to nie konkurs i nie praca, to coś nieokreślonego, acz ważnego, jednakże mam wrażenie, że życzenia są tutaj nie na miejscu.

Gdy rodzice odchodzą, podchodzi do mnie smukła, wysoka kobieta o jasnobrązowych włosach i pociągłej, łagodnej twarzy. Kłania mi się, przedstawia, odbiera mi walizki i prowadzi mnie długim korytarzem. Przez chwilę jestem już prawie pewna, że idziemy do miejsca, w którym wcześniej mieszkał Jared, ale nagle skręcamy przy schodach w lewo.

Kobieta otwiera wysokie drzwi z moim imieniem i oznajmia, że teraz zostawia mnie samą.

Widok komnaty zapiera mi dech z piersiach. Z sufitu uśmiechają się do mnie kryształowe, mieniące się wszystkimi barwami tęczy żyrandole. Okna są wysokie i wąskie, przykryte jedwabnymi, białymi zasłonami. Na samym środku stoi obszerne łóżko z baldachimem, zakończone złotymi prętami; przy jednym z okien widnieje biała toaletka z lustrem i kosmetykami. Tuż obok toaletki prezentuje się niemała biblioteczka z górą wszelakich książek, obok natomiast, na dębowym stole o wymyślnie zakończonych nogach leżą teczki z dokumentami, koperty i przybory do pisania. Ściany są białe, z pozłacanymi listewkami w górze. Podłogę zdobi aksamitny, czerwony dywan przyjemny w dotyku. Pokój jest niesamowicie urokliwy i urzekający; mimo, iż wręcz przesycony jest całą 'królewskością', sprawia wrażenie przytulnego.

Rzucam się na złotą pościel, a walizki zostawiam w kącie przy drzwiach.

Jeszcze nie do końca zdaję sobie z tego sprawę:

- Jestem królową!

 

Próbuję wyciągnąć od Barneya informacje na temat ojca Jareda, ale jest nieugięty i ciągle to odciąga. Gdy usiłuję nawiązać z nim rozmowę, on natychmiast wymiguje się ważnymi sprawami do załatwienia i oświadcza, że opowie mi o tym później. Jednak lękam się, że owe 'później' nigdy nie nastąpi.

Bycie królową w sumie nie różni się zbytnio od mojego poprzedniego stanowiska. Ostatnimi dniami przez kilka godzin dziennie przepisuję artykuły do zbioru praw Fortitudo, z tym, że poprawiam niedociągnięcia i niedomówienia, które pozostawił po sobie Jared. Nie jest to zbytnio ciężkie zajęcie i szczerze mówiąc sądziłam, że będzie to trudniejsze. Rodzice codziennie mnie odwiedzają, lecz czuję chwilami przytłaczającą pustkę, myśląc o Caroline oraz o Rafaelu, którego nie widziałam już przez dość długi okres czasu. Codziennie Barney przynosi mi pocztę, której zawartością są, naturalnie, listy od obywateli, lecz coraz częściej też krewni przysyłają mi swoje prośby, gratulacje i podobnie jak i rodzice, życzenia powodzenia. Tęsknię za domem, chociaż nawet nie spodziewałam się, iż tak się stanie, lecz świadomość, że niedługo być może wrócę, dodaje mi otuchy.

 

Pewnego dnia jednak dostaję list inny niż te pozostałe. Jest zaadresowany jako... Rafael Yelly.

Rzucam się wręcz na kopertę i natychmiast ją rozrywam - mam mieszane uczucia, bo nie wiem, co znajdę w środku.

Znajduje się tam niewielki, skrzętnie złożony liścik napisany na żółtobiałym pergaminie.

"Rossellinne, Stuart i May szykują bitwę. Bądź przygotowana. Zniszcz ten list zaraz po przeczytaniu."

Marszczę brwi i przez chwilę zastanawiam się, czy to, co przed chwilą przeczytałam nie jest jedynie złudzeniem. W końcu dociera to do mnie. Bitwa... Ale skąd Raf o tym wie?

Rwę kartkę na strzępy i kropię wodą, żeby zeszło z niej pismo. Gdy całkowicie ono niknie, wrzucam ją do kosza pod toaletką.

Nie wiem, co mam robić. Nigdy jeszcze nie byłam uczestnikiem, czy też nawet świadkiem żadnej bitwy. Chciałabym pójść i ostrzec ludzi, ale nie mam pojęcia, czy powinnam. Rafael niczego mi nie powiedział, ale nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Ogarnia mnie strach. Co się teraz stanie?

Przez kilka niespokojnych dni krzątam się i często mylę przy poprawkach w zbiorze praw. Nęka mnie myśl o liście, lecz gdy nic złego się nie dzieje, zapominam o tym i wszystko powoli wraca do normy. Rafael po prostu się pomylił.

 

Rozlega się strzał i huk. Słyszę głosy ludzi zbierających się na ulicy. Nagle wraca do mojego umysłu cała treść listu Rafaela. Z przerażeniem podbiegam do okna. Tłumy gromadzą się pod pałacem.

Barney bez pukania wbiega. Minę ma zalęknioną, oczy błyszczące.

- Droga panno Enchant! - krzyczy drżącym głosem. - Thomas May rozpoczął bitwę z Fortitudo!

- Co to znaczy?

- To znaczy... To znaczy, że musi pani jak najszybciej zwołać swoją armię!

- Jak?

- Po prostu. Prawdziwi patrioci będą z panią i stworzą swoją armię. Zdrajcy natomiast odejdą do May'a i zostaną tym samym na zawsze wykluczeni z listy obywateli naszego państwa. Takie bitwy są sprawdzianem przynależności i uczciwości. Kłamcy, jak już mówiłem, są zdrajcami, więc nie mają możliwości życia w Fortitudo. Nasz kraj jest odwagą, nasz kraj jest prawdą. I pani musi przeprowadzić bitwę w ten sposób, żebyśmy wygrali i okryli się chwałą! - tłumaczy gorąco mężczyzna.

Robi mi się słabo, lecz podtrzymuję się o brzeg toaletki. To będzie straszne.

- Jak ja mam przeprowadzić bitwę? - pytam błagalnym tonem. - Jak? Nie wiem nawet, na czym to polega tak w rzeczywistości, w dzisiejszych czasach!

Barney zbliża się do mnie, uśmiecha łagodnie i szepce:

- Pani, droga panno Enchant, wie doprawdy wiele rzeczy, nawet jeśli sama pani na razie jeszcze nie ma o tym bladego pojęcia.

Brzmi to bardzo tajemniczo.

Gdy Barney w nieludzkim pośpiechu wychodzi, trzaskając drzwiami.

Wzdycham i wydaję z siebie zduszony jęk. Jestem sparaliżowana strachem. Co to ma oznaczać, co May i Stuart znów wymyślili? Podczas jednej nocy sylwestrowej Jared mnie napadł, a co może się stać, gdy naszym krajem zawładnie całe Furore z Thomasem i Jaredem na czele?

Naciągam na siebie czarny kombinezon, prawie identyczny jak ten, który miała Caroline, nazywając siebie 'agentką'. Będę teraz iść jej śladem. Włosy wiążę w luźny węzeł, lecz o malowaniu nawet nie myślę. Wybiegam z pałacu.

Zewsząd otaczają mnie rozwydrzone tłumy. Kilkoro dzieci przybiega ze łzami w oczach i przytula się do mojej piersi. Staram się je pocieszyć. Ludzie biegną do mnie, deklarują się, że do końca będą walczyć przy moim boku. Robi mi się ciepło na sercu, ale czuję na sobie wielką odpowiedzialność. Ufają mi. Nie mogę ich zawieść.

Unoszę rękę do góry i staram się w pewnym stopniu uciszyć najbliższe mi otoczenie.

- Uwaga! Musimy teraz trzymać się razem, zbieramy armię! Kto stoi po stronie Fortitudo, będzie walczyć ze mną! - zdobywam się na krzyk.

Kobiety i mężczyźni idą ku mnie, prowadzę ich na granicę, na której stoi szmat ludzi ubranych na czarno - to żołnierze oddani w pełni Thomasowi.

Wychodzę naprzód, widzę teraz dobrze Stuarta i May'a. Miny mają triumfalne - są z pewnością pewni, że zwycięstwo mają już w kieszeni. Przybijają sobie piątki i strzelają zakazanymi pistoletami w kamienny grunt, żeby nas wystraszyć.

Tuż przed nimi stoi dość wysoka dziewczyna w ciemnym uniformie. Ma czarne, długie włosy związane w dokładnie taki węzeł jak mój. Jej usta rozchylają się w pogardliwym uśmiechu, a oczy lśnią kpiąco. Patrzy prosto na mnie.

Nie muszę się długo przyglądać, żeby zorientować się, kim jest. Seraphina.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania