Marzenia mogą niszczyć - rozdział XI

Oczywistym było, że Seraphina podczas bitwy przejdzie na stronę Furore, ale nie spodziewałam się, że to ona będzie przewodzić armią - nie ani Jared, ani Thomas. Bardzo mnie zastanawia, dlaczego ona aż tak nienawidzi Fortitudo. Musi być tego jakiś powód. To na pewno nie jest jedynie wynikiem namów rodziców.

Nim zdążę się zorientować, podbiega do mnie Rafael. Nie patrząc na mnie nawet, wsuwa mi do rąk łuki i pistolety.

- Rozdaj to armii, a po jednym zostaw sobie - rozkazuje i biegnie dalej.

Spoglądam na broń trzymaną w rękach. Idę między rzędami ludzi i robię, co nakazał mi chłopak. Nie słyszę własnych myśli w wszechobecnym chaosie, ale staram się opanować emocje.

Otaczają mnie krzyczący ludzie, mają przerażone oczy, ale nie mogę im pomóc.

Wśród tłumu dostrzegam Sally, jej męża Harry'ego, rodziców, rodziców Rafaela, znanych mi dotąd nauczycieli. Oni wszyscy patrzą na mnie i czekają na mój ruch.

Celem Thomasa i Jareda jest zajęcie pałacu, a zatem i całego Fortitudo. Jeśli zdobędą pałac, zdobędą cały kraj. Musimy im przeszkodzić.

Uważnie przyglądam się Seraphinie, kiedy ta robi krok naprzód i odwraca się do Jareda. Mówi coś do niego, lecz w obecnym harmiderze nie ma szans, bym cokolwiek usłyszała.

Seraphina podobnie jak i ja unosi rękę i prosi o ciszę. O dziwo, na dźwięk jej głosu milkną nie tylko ludzie z Furore, ale i również z Fortitudo.

- No, dalej, ludzie! Wypędźcie wrogów i zbliżcie się do pałacu! Ja zaraz do was dołączę, mam tylko do pogadania z takim jednym... - uśmiecha się drwiąco.

Zastanawiam się, kim jest ów 'taki jeden'.

Czuję, że czas na nas. Zwołuję armię i wybieram kilku mężczyzn. Każę im iść na wartę do pałacu i daję dodatkowe łuki, paru innych idzie bronić na dziedzińcu, kobiety dostają pistolety i stają przy granicy, by nie dostali się do nas kolejni ludzie z Furore.

Zatrzymuję wzrok na Seraphinie stojącej w oddali, zbliżającej się do Rafaela. Wydaję z siebie głuchy okrzyk. Co się teraz stanie?

Ona patrzy słodko, on złowrogo. Rafael unosi łuk, ale dziewczyna studzi jego zapał i delikatnie uderza go w rękę, upuszczając broń ku dołowi. Chłopak najwyraźniej wykłóca się z nią, ale ta nie daje za wygraną i nieustannie mówi do niego. W końcu niespodziewanie wyrywa mu łuk z dłoni, i zanim ten zdąży jeszcze zorientować się, co się dzieje, trafia go strzałą prosto w serce.

Nie mogę w to uwierzyć, krzyczę. Nie patrzę, co dzieje się w pałacu i bez zastanowienia podbiegam do Rafa i Phiny. Patrzę na nią z taką nienawiścią, z jaką tylko mogę się zdobyć.

- Co, też chcesz dostać? - grzmi dziewczyna.

Milczę, spuszczam wzrok. Odchodzi do swojej armii, a ja klękam przy Rafaelu i płaczę, na ile tylko wystarcza mi tchu. Moje łzy spływają na jego nieruchomą twarz. Krwi nigdzie nie ma, gdyż zabicie łukiem jest całkowicie bezkrwiste i bezbolesne. Ale to nie zmienia faktu, że to okrutna zbrodnia i przekracza ludzkie pojęcie, że Seraphina zdobyła się na coś takiego. A Rafael jest już martwy. I nigdy się z tym nie pogodzę.

Wreszcie w głowie świta mi pewna myśl. Nie ma sensu ciągnąć Yelly'ego do szpitala, bo trucizny z łuku nie da się wyleczyć operacjami czy zabiegami. Lecz przypominam sobie Paula - dobrze wiem, że wykonywał eliksiry, a one są jedynymi, które mogą jakoś pomóc Rafaelowi. Nie mam nic do stracenia. Wstaję i nakazuję jednemu z mężczyzn stojących przy dziedzińcu pilnować, by nikt nie dotknął chłopaka.

- Róbcie swoje, pod żadnym pozorem nie pozwólcie ludziom z Furore dostać się do naszego pałacu! Ja muszę pobiec po lekarstwo dla ugodzonego strzałą Rafaela, ale wrócę niebawem! - oznajmiam społeczeństwu. Głos niesamowicie mi drży, mimo, że staram się panować nad tym jak mogę.

Posyłam ostatnie spojrzenie na leżącego bezwładnie Rafaela i ze łzami w oczach biegnę w kierunku lasu. Potykam się kilka razy o leżące na ziemi gałęzie i niemal upadam, ale nie zważam na to. Chcę jak najprędzej dostać eliksir i uzdrowić Yelly'ego.

Pukam do drzwi starej chaty. Przez dłuższy czas nikt nie otwiera.

- Jeszcze tylko tego brakuje, żeby nie było go w domu... - jęczę.

Podejmuję kolejne próby. W końcu słyszę trzask przekręcania się dziurki od klucza, a z szczeliny wychyla się pomarszczona twarz Paula.

- Czego chcesz? - burczy.

Nie spodziewałam się po nim takiego tonu. Słowa więzną mi w gardle

- Czy mogę wejść?

- Nie! - warczy złowieszczo. Nie mam pojęcia, o co chodzi.

Mam już wrażenie, że za chwilę zatrzaśnie drzwi, więc szybko łapię je i siłuję się z Paulem, próbując wejść do środka. Gdy udaje mi się to, obezwładniam starca strzałą z łuku w łydkę, co całkowicie go unieruchamia.

- Nie, idiotko! Nie wchodź tam! Nie możesz tam wejść! - piszczy, usiłując wstać i powstrzymać mnie. Ale ja otwieram drzwi i idę naprzód. Już nic mnie nie zatrzyma.

 

W salonie słyszę znajomy głos. Ktoś krzyczy... Idę w stronę niepokojącego dźwięku, prowadzi mnie przez kuchnię i kotłownię aż do piwnicy. Wraz z nasileniem wrzasków zaczynam rozpoznawać ów ton.

- Caroline! - wołam z niedowierzaniem.

Nie. To niemożliwe. Caroline umarła cztery miesiące temu!

Skręcam w lewo i schodzę na dół po drabinie. Krzyki słabną, ale wiem, że idę dobrze.

W piwnicy panuje zimny odór ziemi, która jest tutaj gruntem. Jest przeraźliwie ciemno, więc nie mogę praktycznie nic dostrzec, ale na środku stoi świeca, która oświetla przeraźliwie chudą dziewczynę przywiązaną grubymi sznurami do skrzypiącego, drewnianego krzesła.

Przez chwilę mam wątpliwości, czy to aby na pewno Caroline. Jej oczy są puste i wyblakłe, a cera niezdrowa. Patrzy smętnie i majestatycznie, jednak twarz rozjaśnia się, gdy mnie widzi.

- Rossy!

Łzy napływają mi do oczu. Wydaje mi się, że to sen.

Podbiegam do przyjaciółki i bez słowa wyjmuję strzałę zza pasa kombinezonu. Usiłuję przerwać sznur. Strzała wkrótce łamie się, lecz liny również stają się słabsze. Ściągam je z ciała Caroline.

- Gdzie jest Paul? - pyta słabym głosem.

- Nie ruszy się, trafiłam go łukiem w nogę.

Nigdy nie widziałam Caro tak uradowanej.

- Czyli możemy uciec? - Jej ton brzmi jak powątpiewanie. Jest szczęśliwa.

- Tak, możemy. Ale najpierw musimy zabrać stąd trochę eliksirów - oznajmiam łagodnie.

- Przyszłaś tu po eliksiry?

- Tak... Całe szczęście, gdyby nie bitwa... Wiesz o niej, prawda?

- Wiem - szepce. - Co... co tam się dzieje, Rossy? Jest bardzo źle?

- Na razie tak - wzdycham. - Caro, ale... powiedz mi, on cię tu więził, tak? Dlaczego?

- Robił na mnie eksperymenty z eliksirami. - Czuję w głosie dziewczyny niebywałą gorycz. - Wtedy w siedzibie Stuarta, kiedy źle się poczułam... dodał wtedy coś do śniadania, które wtenczas nam podawał. Rozumiesz? Zrobił to specjalnie... Dotarłam do tego lasu, a on czekał na mnie przy chacie, i kiedy już mdlałam, wziął mnie za ramię i zaciągnął tutaj, do piwnicy... Dawał mi czasem coś marnego do jedzenia, a eliksiry często wywoływały efekty takie, że byłam bliska śmierci. Gdyby nie ty... och, Rossy, gdyby nie ty...

Nie kończy. Ja też nie mam ochoty podsuwać jej zakończenia.

- Czy masz siły, by iść?

- Tak, jest w porządku - mówi niepewnie Caroline. - Ale... dawno już nie chodziłam.

Przy mojej pomocy podnosi się, a kroki stawia powoli i ostrożnie. Okropnie jej współczuję.

Podtrzymuję ją, gdy wchodzi po drabinie. Na górze prowadzi mnie do pokoju z eliksirami.

- Jakich potrzebujesz? - pyta.

- Rafael został zabity łukiem przez Seraphinę. - Staram się mówić spokojnie, ale samo słowo 'zabity' przy nazwisku Rafaela mnie przeraża. - Musimy przywrócić mu życie.

Caroline wydaje z siebie zduszony jęk, ale odwraca głowę i szuka na półce odpowiedniego płynu.

- Masz - mówi i rzuca mi w ręce kilka żółtych fiolek. - Coś jeszcze?

- A... co może przydać się w bitwie?

Stoi chwilę i zastanawia się. Po chwili sięga znów na półkę i zrzuca mi buteleczki wypełnione różnokolorowymi substancjami.

- Dobra, teraz musimy zabrać Paula... - mruczę. - Niech ludzie dowiedzą się, jakim jest zdrajcą. Wszyscy myślą, że nie żyjesz.

Kiwa głową.

Nagle przypominam sobie coś, co jest bardzo zastanawiające.

- Caro... Był taki załamany na twoim pogrzebie... Lekarze nie mogli stwierdzić przyczyny zgonu. Ale... Caroline, skąd od wziął ciało?

- Eliksir Corporis. Podróbka.

Otwieram szeroko oczy ze zdumienia.

Otwieram drzwi do przedpokoju. Paul nadal siedzi ze strzałą w nodze. Caro łapie go za ramiona, a ja za stopy. Ciągniemy go lasem. Perspektywa, że będziemy musiały iść tak aż do pałacu wydaje mi się niemożliwa.

 

Dochodzimy w końcu do dziedzińca. Ludzie nagle zatrzymują się przed nami i patrzą zdezorientowani. Przy bramie mężczyźni walczą z żołnierzami z Furore, a kilka z nich już poległo. Teraz odwracają się w naszą stronę i nie dowierzają widocznie w to, co widzą. Miliony rąk i głów schodzą się przy naszej trójce.

- Moi drodzy! Ten oto mężczyzna więził Caroline Silver i upozorował jej śmierć! - wołam.

Ludzie zachowują się jak dzikusy. Krzyczą i chcą rzucić się na Paula, ale ja grodzę im drogę. Podchodzi George z zaczerwienionymi oczyma.

- Co chce pani z nim zrobić, droga panno Enchant? - pyta.

- Do lochu. - Te słowa z takim trudem przechodzą przez moje gardło... Coś ściska mnie za serce. Doskonale pamiętam, jak jeszcze sama zostałam uwięziona przez Seraphinę w ciemnym, zimnym lochu w podziemiach pałacu królewskiego. Ale mimo to wtrącenie do lochu jest chyba najlżejszą karą, jaką mogę dać Paulowi.

George i jego kolega biorą starca za ramiona i prowadzą do pałacu. Spoglądam na niego jeszcze raz. Nie wyrywa się już i nie syczy przez zęby, by go puścić. Wie, że już nie ma dla niego ratunku. Jednak w tym momencie mój wzrok kieruje się na Caroline - ona jest doskonałym dowodem na to, że należy mu się. Ma przezroczystą skórę, spod ciasnego kostiumu wystają jej wszystkie kości - jak można eksperymentować z eliksirami na ludziach?

Rozkazuję mężczyznom i kobietom rozejść się. Żołnierze zaczynają rozstrzelać kamienne mury pałacu. Jestem okropnie przerażona i chcę tam pójść, ale jeszcze nie mogę.

Szukam wzrokiem Rafaela. Leży nieopodal granicy, a dwóch mężczyzn stoi przy nim i wartuje. Dziękuję im i pozwalam odejść.

Jego ciało jest nieruchome, twarz pobladła. Klękam, a Caroline robi to samo. Jej oczy pochmurnieją, gdy widzi Rafa w takim stanie. Sięgam do torby po eliksir, odchylam wargi chłopaka i wlewam mu płyn do ust.

Mam nadzieję, że się uda. Moje ręce drżą niemiłosiernie i lękam się, że eliksir ów nie zadziała - w końcu po tym, co zrobił Paul nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. Ale nie przeżyłabym chyba, gdyby Rafael nie zareagował na podanie płynu.

Ku mojemu szczęściu jego powieki zaczynają lekko drżeć. Wyjęta przeze mnie strzała leży obok.

- Rafael! - jęczę przez łzy. Sama nie wiem, czy szczęścia, czy rozpaczy. To zależy od tego, co się teraz stanie.

Otwiera oczy i patrzy na mnie. Chcę rzucić mu się w ramiona, ale nie mam odwagi.

Odzyskuje siły i podnosi się.

- Caroline?! - woła i przeciera oczy dłońmi. Myśli zapewne, że ma przewidzenia.

- Tak, to ja - uśmiecha się. - Paul... Paul zamknął mnie w swojej piwnicy.

Rafael mierzy wzrokiem jej chude ciało.

- Załatwił cię - stwierdza nie bez współczucia.

Wstaje tak sprawnie, że ktoś, kto nie widział, co działo się jeszcze kilka minut temu, z pewnością by się nie domyślił.

Czuję niewiarygodną radość w sercu, gdy widzę go całego i zdrowego. Wydawało się, że nie ma już nadziei, ale, jak widać, cuda się zdarzają. I to podwójne - odnalezienie Caroline i uzdrowienie Rafaela.

Idziemy w kierunku pola bitwy. Wiem, że teraz muszę pomóc obywatelom, muszę bronić, muszę zabijać... Nie, nie dam rady, nigdy w życiu nie skrzywdzę tak człowieka!

Czuję bezsilność, czuję, że muszę się poddać. Mam już zamiar upaść na kolana i zbłaźnić się przed ludźmi, którzy wierzyli w moją odwagę, waleczność i oddanie.

Rafael kładzie mi dłoń na ramieniu i oddaje jeden ze swoich łuków.

- Rossellinne, ja wiem, że jest ciężko. Ale nie masz wyjścia. Bitwa to nie tylko obrona pałacu przed atakiem. Broni się na chwilę, ale przecież Furore i tak się nie zatrzyma. Musimy zabijać - szepce.

Widzi mój strach. Widzi, że jestem tchórzem. Nie mogę taka pozostać w jego oczach. Biorę łuk Rafaela do lewej dłoni, a do prawej swój własny. Podchodzę do dziedzińca i celuję w dwóch odwróconych żołnierzy. Ręce strasznie mi drżą i nie mogę pogodzić się z myślą, że za chwilę ludzie padną z mojej ręki. Przymykam oczy, nie chcę na to patrzeć. Ślepo naciągam łuk.

- Już - mówi cicho Rafael.

Odsuwam powieki. Żołnierze leżą na chłodnej, twardej ziemi. Strzały wystają im z pleców. Tak. Trafiłam w serce, mimo, że nawet nie patrzyłam.

Yelly wyciąga z kieszeni coś do jedzenia dla Caroline, żeby dodać jej sił. Dziewczyna odbiega na zachód, a my idziemy naprzód. Kilka kobiet ginie od strzały Rafaela.

Podchodzi do mnie nagle Barney. Zauważam, że w jego wąsach zabłysnęło wiele nowych siwych pasm.

- Panno Enchant, muszę to pani to teraz powiedzieć... Mam obowiązek, och... Panno Enchant, to nie pan Stuart i pan May są źli. Nie... och... panno... oni są dobrzy... To panna... Seraphina Lorraine Ross Blanco jest zła!

Zapiera mi dech.

- Jak to?

- Panno Enchant... nie mogę teraz pani tego tłumaczyć... Powinienem zrobić to wcześniej, ale... Panno Enchant, to panna Blanco przyłożyła im nóż do gardła! Oni nie chcą tutaj być!

Patrzę mu w oczy. Są szczere, widzę to na pewno.

- W porządku, Barneyu... Rozumiem.

Kiwa głową i odchodzi. Nie mam nawet chwili, by pozbierać myśli. Cały mój umysł jest w pełni roztrzęsiony, ale w tejże chwili woła mnie Rafael, który podczas mojej rozmowy odszedł do Caroline.

- Rossellinne, tutaj są Seraphina, Stuart i May! Chodź! To nasza szansa, żeby się zemścić!

Biegnę ku nim. Rzeczywiście. Z tyłu, złączeni ramieniem jakby onieśmieleni stoją Jared i Thomas, miny mają nieszczególnie zadowolone, wręcz zakłopotane. Seraphina natomiast jest pewna siebie, z dumnie uniesioną głową wskazuje na nas palcem.

- Wy! - uśmiecha się szyderczo. - Ach, wy... moi kochani! Przyszedłeś po kolejną śmierć, Yelly, jakkolwiek to brzmi? A ty, Rossy, pytam ponownie, też chcesz dostać?

Caroline i Rafael bez słowa wyciągają łuki, celując w mężczyzn stojących na uboczu. Szturcham w ramię Rafa.

- Nie zabijajcie ich...

Rafael opuszcza łuk i patrzy na mnie jak na wariatkę.

- Oni są dobrzy, wiesz? To wszystko wina Seraphiny. Ona ich zmusiła do przejścia na jej stronę.

Wyrywam chłopcu z rąk broń, celuję w Seraphinę. Teraz niewiele odwagi mnie to kosztuje - jestem oddana temu społeczeństwu stojącemu za mną, które liczy na pokój i prawdę, i odwagę - tak jak to wcześniej mówił Barney. Zabiję tą dziewczynę dla nich. Żeby mogli być szczęśliwi.

Seraphina nie wie jeszcze, co się dzieje. Milczy, ale minę ma nieco zaniepokojoną. Nie czekam dłużej i nie zamykam już oczu.

Strzał pada.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania