Poprzednie częściMasz w ryj - część 1.

Masz w ryj - część 3.

---

Części opowiadania zostały nieco rozrzucone po portalu. Można ich najzwyczajniej tutaj poszukać albo udać się na stronę www.maszwryj.pl, gdzie zamieściłem całość.

---

16.

Numer szesnasty. Rafał przyciska „jedynkę”, „szóstkę”, „dzwonek”. Odczekuje minutę, ale nikt z mieszkania Szmidów nie odpowiada. Ponawia próbę. Znów cisza. Rozgląda się dookoła niepewnie. Zauważa tych samych dresiarzy, którzy stali wcześniej pod sąsiednim blokiem. Teraz przemierzają plac zabaw, jakby śledząc jego poczynania, jakby wyczuwając woń przybysza z obcego osiedla. Rafał ma zamiar wycofać się, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności tuż przed jego nosem pojawia się staruszka, która szukając kluczy, niezdarnie przekłada reklamówkę Biedronki z ręki do ręki. Na ziemię spadają jej dwie pomarańcze.

– Pomóc pani? – Rafał schyla się po owoce. – Wniosę to pani na górę.

– Ależ nie trzeba, dziękuję! – broni się staruszka, ale Rafał chwyta już jej torby i zaczyna opowiadać historię, autentyczną zresztą, o swojej schorowanej sąsiadce z Łazarza, której swojego czasu codziennie wnosił pięciolitrowe baniaki wody na czwarte piętro. Z bliżej nieznanych mu przyczyn babcinka wolała kąpać się tylko w wodzie mineralnej i, jak wyznała przed śmiercią, dzięki jego poświęceniu pożyła parę lat dłużej.

Kątem oka dostrzega, że dresiarze zatrzymali się przy zabitej deskami piaskownicy. Brody uniesione wysoko, dłonie wbite w kieszenie. Rafał wchodzi na klatkę schodową i spokojnie zamyka za sobą drzwi. Mieszkanie numer szesnaście mieści się na parterze, ale niestety staruszka prowadzi go na samą górę.

– Pani wie, czy Szmidowie nie wyjechali gdzieś? – zagaduje. – Byłem umówiony.

– A co mnie obchodzą takie rzeczy? Ja do tych wścibskich nie należę.

Rafał zostawia torby pod drzwiami staruszki, która dziękuje mu niby serdecznie, ale jakby z pewną dozą podejrzliwości. W każdym razie kluczy na jego oczach z kieszeni nie wyjmuje, tylko czeka aż jej pomagier zejdzie nieco niżej.

Numer szesnasty. Rafał puka w drzwi kilkukrotnie, ale wszystko wskazuje na to, że w mieszkaniu nie przebywa żaden z lokatorów. Postanawia wrócić do samochodu, aby naradzić się z kolegami, co do dalszych działań. Jego uwagę zwraca jeszcze niewielki napis nabazgrany na ścianie korytarza: „Koziegłowy mówią nie kozojebcom”. Unosi brwi wysoko.

Przed opuszczeniem budynku, zgodnie z zaleceniami Lizola, sprawdza teren przez szybę w drzwiach. Dresiarze, stojący wcześniej przy piaskownicy, zniknęli.

 

17.

Stuka palcami o kierownicę, spogląda na zegarek. Zbliża się czternasta.

– Rafi, wchodzę – mówi Mazol, przecierając swoje buty z błota. – Bez kitu.

Rafał wzdycha rozdrażniony, nie odpowiada. Pomysł Mazola wydaje się szalony, ale faktem jest, że czekanie na przybycie Szmidów może trwać w nieskończoność. A on jeszcze dzisiaj musi załatwić tabletkę „po” od Sandry. Mazol zauważył, że okno mieszkania numer szesnaście zostało lekko uchylone. Wystarczy wdrapać się na balkon, przełożyć rękę przez szparę i otworzyć drzwi od wewnątrz.

– Stary, czy ty zdajesz sobie sprawę, że to regularne włamanie? – Nawet Lizol wydaje się zaskoczony planem swojego brata.

– Buty czyściutkie. – Mazol demonstruje wyczyszczone podeszwy. – Nie zostawię żadnych śladów. Poręcz balkonu znajduje się na wysokości okołu dwóch metrów, nawet nie będziesz musiał mnie podsadzać. Za nami pola i las, więc nikt mnie nie przyczai. Poza tym chodzi tylko o bluzę, prawda? Nie będę tracił więcej czasu. To żadna kradzież, po prostu odzyskujemy, co należy do Młodego.

Głos rozsądku podpowiada Rafałowi, aby powstrzymać przyjaciela. Kolejne spojrzenie na zegarek wystarcza mu jednak, żeby pozostać biernym. Mazol wydaje się pewny siebie, postawił przed sobą ambitne wyzwanie i zamierza mu sprostać.

– Na wysokości serca znajduje się orzełek powstańczy. – Rafał czuje, że tymi słowami daje swoje przyzwolenie na akcję. – Z tyłu wielki napis „Cześć i chwała Bohaterom”. Szukaj w pokoju, który mógłby należeć do dwunastoletniego chłopca.

– Się wie. – Mazol odchyla drzwi kangura.

Rafał w ostatniej chwili chwyta go za nadgarstek.

– Hej, stary... – odzywa się niepewnie. – Dzięki.

Mazol salutuje z uśmiechem. Wyrusza na samotną batalię niczym komandos, niczym bohaterski żołnierz AK. Wbrew negatywnym rokowaniom, wbrew przeważającym siłom wroga. Podejmuję decyzję ryzykowną, ale decyzję moralnie słuszną. To takim ludziom przypina się ordery w pierwszej kolejności.

Chłopak naturalnym krokiem, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, podchodzi pod właściwy balkon. Nie ogląda się za siebie, tylko od razu wybija się wysoko, łapie poręcz, podciąga się i zgrabnie przerzuca swoje ciało na drugą stronę. Znika za plastikową osłoną. Lizol z Rafałem nerwowo monitorują okolicę, ale wszystko wskazuje na to, że wybryk Mazola pozostał bez świadków. Po chwili zauważają jego sylwetkę na tle okna. Wygina się w sposób ekwilibrystyczny, wsadza rękę w szczelinę. Nie może dosięgnąć wewnętrznej klamki.

– Brakuje mu z dwóch centymetrów – stwierdza Lizol.

Rafał zauważa ruch w oknie na wyższym piętrze. Falująca firana, zarys czyjejś figury.

– Kurwa, to ta staruszka – mówi, dysząc nienaturalnie.

– Przecież nie zobaczy stamtąd Mazola.

– Ale mnie może zobaczyć.

Staruszka otwiera okno i zapala papierosa. Strzepuje popiół do popielniczki stojącej na parapecie. Rafał zatapia się w siedzenie, próbując pozostać niezauważonym. Lizol przykrywa twarz dłonią, ale spomiędzy palców obserwuje swojego młodszego brata.

– Chwycił klamkę – relacjonuje. – Przekręca. Jest, kurwa, jest! Wchodzi do środka.

Rafał nie potrafi się powstrzymać - podnosi głowę, chce sam się przekonać. Mazol faktycznie przekracza już próg mieszkania i w geście zwycięstwa prezentuje podniesiony kciuk. Rafał odwzajemnia gest, ale mimowolnie spogląda na ostatnie piętro.

Oczy staruszki wlepione są prosto w niego.

 

18.

Mazol znajduje się w mieszkaniu Szmidów od dziesięciu minut. Od dziesięciu minut nie daje żadnego znaku życia. Staruszka dawno wypaliła papierosa i zamknęła okno, ale Rafała już nic nie jest w stanie uspokoić. Drażni go, że z ich perspektywy nie widać wejścia na klatkę schodową. Dobrze widzą jedynie bramę prowadzącą na drugą stronę budynku, za nią kawałek podwórka, ale to wszystko. Nikt nie powiedział, że wracający do domu państwo Szmid będą przechodzić w zasięgu ich wzroku; zaparkują gdzieś indziej, wybiorą inną ścieżkę i ani Rafał, ani obgryzający paznokcie Lizol nie będą o tym wiedzieć.

– Kurwa, coś jest nie tak – przeklina Lizol. – Za długo to trwa.

– Może mają psa?

Brat Mazola wierci się w fotelu.

– Dwie minuty i idę sprawdzić – oznajmia.

Mija kilkanaście sekund. Kilkanaście sekund absolutnej ciszy.

– Chuj, idę teraz – postanawia. – To mój brat. Co ja matce powiem, jak coś mu się stanie?

– Daj mu jeszcze moment.

– Idę. Czekaj z odpalonym silnikiem.

Lizol opuszcza samochód. Dystans do balkonu przemierza w sposób nad wyraz dekonspirujący - parę razy spluwa na ziemię, co chwilę obraca się na boki. Rafał przekręca kluczyk w kangurze. Muzyka włączonego radia momentalnie eksploduje z głośników. Szyby zaczynają drżeć, drżą i palce Rafała, który gorączkowo próbuje wyciszyć urządzenie. Lizol posyła w jego stronę piorunujące spojrzenie, puka się po czole. Muzyka ustaje. Rafał oddycha z ulgą.

Lizol wskakuje na balkon Szmidów. Ma zdecydowanie większe kłopoty z pokonaniem barierki niż jego młodszy brat. Po chwili ostrożnie podchodzi do drzwi i znika we wnętrzu mieszkania.

Miarowe rzężenie silnika, podmuch ciepłego powietrza z ogrzewania. Rafał siedzi na fotelu kierowcy mocno wysunięty do przodu. Obserwuje otoczenie w przekonaniu, że zaraz zobaczy braci Żółciaków z uniesionymi kciukami na balkonie. Nic z tych rzeczy.

Mija kolejne pięć minut.

W duchu wypowiada całą litanię przekleństw. Serce łupie mu niesamowicie. Nie tak to miało wyglądać, nie tak to zaplanował. W oknie staruszki ponownie dostrzega jakiś ruch. Zamiera. Firanki odchylają się. Tym razem twarz lokatora pojawia się tylko na ułamek sekundy, ale nie ma żadnych wątpliwości.

– To jeden z tamtych dresów... – wyszeptuje z niedowierzaniem.

Ogarnia go kompletna panika. Poznał kolesia od razu. Jego wąski ryj, jego szarą, zimową czapeczkę nie zaciągnięta do końca na odstające uszy. Stał wcześniej pod sąsiednim blokiem, stał przy piaskownicy.

– Kurwa mać! – wykrzykuje bezceremonialnie.

To nie może być przypadek, z pewnością wydarzyło się coś niedobrego. Lokatorzy musieli nabrać podejrzeń, komunikować się ze sobą, jedna wielka koziegłowska mafia. Natychmiast przypomina sobie, że w bagażniku znajduje się klucz do wymiany kół.

Wysiada z dostawczaka, zostawiając silnik na chodzie. Otwiera bagażnik i dobywa metalowego narzędzia. Dobrze leży w dłoni, dobrze się nim wymachuje. Czas odbić swoich kompanów, czas stanąć do walki. Gdy zamierza zatrzasnąć bagażnik, do jego uszu dociera przeraźliwy krzyk:

– Rafał!!! Ewakuacja!

 

19.

Lizol wybiega z bramy. Bluzę ma rozdartą na przodzie, z nosa leci mu krew. Pędzi ile sił w nogach w kierunku samochodu. Potyka się o płytkę chodnikową, traci równowagę, ale tylko na moment. Za nim z bramy wybiega Mazol. Wygląda o wiele gorzej: siniaki na głowie, rozbite okulary dyndające na uchu, krew tocząca się z łuku brwiowego. Sprintem pokonuje kolejne metry, przyciskając do brzucha srebrzysty toster. Kabel odbija mu się od kolan.

Po piętach depcze im trzech rozsierdzonych, buzujących testosteronem penerów. Rafał waha się przez chwilę, czy stanąć z nimi do walki, czy od razu wsiadać za kierownicę. Decyduje się na wariant pośredni. Ciska w ich stronę metalowym kluczem. Zatrzymują się raptownie, zakrywają swoje twarze. Nie trafia żadnego z nich, ale Lizol i Mazol zyskują cenne sekundy, aby dopaść do drzwi auta i wskoczyć do środka. Rafał błyskawicznie zajmuje miejsce kierowcy, wybiera wsteczny bieg i dociska pedał gazu do podłogi.

Dresiarz o wąskim ryju podnosi klucz do wymiany kół, bierze potężny zamach i rzuca go prosto w kangura. Rafałowi nie udaje się wycofać pojazdu wystarczająco szybko i klucz z ogromnym hukiem rozbija przednią szybę, lądując na tylnym siedzeniu tuż obok przerażonego Mazola.

– Jezus Maria! – wydziera się Lizol, osłaniając się przed kawałkami szkła.

Gwałtowny skręt na wstecznym. Tył samochodu zahacza o inne stojące na parkingu auto. Alarm zaczyna wyć przeraźliwie na całe Koziegłowy.

– Spierdalamy!

Rafał rusza na oślep przed siebie. Byle szybciej, byle ulotnić się z tej przeklętej wiochy. Po chwili orientuje się, że zatacza koło i tak naprawdę nie oddala się od swoich napastników. Zauważa ich w bocznym lusterku. Huk kamieni uderzających o karoserię wypełnia wnętrze samochodu.

– Jak stąd wyjechać?! – krzyczy Rafał, ale żaden z jego kompanów nie ma zamiaru sprawdzać teraz trasy w telefonie.

Dostrzega inną ulicę po drugiej stronie jakiegoś placyku porośniętego zgniłą trawą i przecina go, boksując kołami w błocie. Jeszcze jedno uderzenie kamienia w dach auta. Ostatnie. Jakimś cudem udaje mu się wyjechać na ulicę Poznańską. Stąd powinien już sobie poradzić. Najważniejsze, że znajdują się poza zasięgiem koziegłowskich dresiarzy.

 

 

20.

Dojeżdżają do siedziby wydawnictwa po mozolnej podróży bocznymi drogami, starając się unikać patroli policji, starając się unikać zszokowanych spojrzeń innych kierowców, przechodniów. Kangur zostaje zaparkowany dokładnie w tym samym miejscu, na którym stał jeszcze tego ranka.

– Panowie, jeśli szef się dowie, to mamy przejebane – stwierdza Rafał.

– Chyba nie sądzisz, że nie zauważy rozbitej szyby? – Lizol wygląda na załamanego.

– Ale my nic o tym nie wiemy! Nic. – Rafał wciąż wierzy, że uda im się zamaskować swoją winę. Sama myśl o utracie pracy sprawia, że drętwieją mu ręce.

– Trzymamy się jednej wersji. – Do głosu dochodzi Mazol, który zatamował już sobie krwotok rękawem własnej bluzy. – Miałem dzisiaj nieoficjalny sparing Muay Thai, walczyłem z potężnym Ruskiem, który przyjechał do Polski na święta do swojej dziewczyny - ważne, żeby ustalić szczegóły. Znokautował mnie w piątej rundzie. Wy przyszliście kibicować i cały dzień spędziliśmy razem. Lizol ogarnie się do jutra. Przypudruje się trochę i nikt w pracy nie zauważy, że dostał w ryj. Samochodu nie ruszaliśmy, w ogóle nas tu nie było. Nie wiemy, dlaczego jakiś wandal wszedł na teren wydawnictwa i zdemolował auto.

Jego towarzysze przytakują z aprobatą. Rafał sięga na tylne siedzenie po klucz do wymiany kół, aby schować go z powrotem do bagażnika. Dopiero wtedy ma okazję uważnie przypatrzeć się Mazolowi.

– Na chuj ci ten toster? – Wskazuje palcem na srebrzyste urządzenie.

Mazol uśmiecha się z satysfakcją.

– Dobry toster, co nie? – wzrusza ramionami. – Nie znalazłem bluzy, to stwierdziłem, że chociaż toster zabiorę. Namiastka sprawiedliwości. Zaskoczyli mnie, jak byłem w kuchni. Musieli coś usłyszeć albo co. Broniłem się. Gdyby Lizol nie przyszedł z odsieczą byłoby naprawdę słabo.

Rafał nie potrafi uwierzyć w to, co się wydarzyło. Zaczyna mimowolnie rechotać, kręcić głową z niedowierzaniem. Zresztą całej trójce nie pozostaje już nic innego, jak śmiać się, zanosić się śmiechem.

 

21.

– Masz bluzę? – słyszy błagalny głos Młodego zaraz po wejściu do domu. Z jakichś powodów jego młodszy brat ubzdurał sobie ostatnio, że jeśli pokaże się matce w swojej najcieplejszej i do tego patriotycznej bluzie, tej zmięknie serce i pozwoli mu uczestniczyć w obchodach wybuchu powstania. Co chwilę podpytuje, co chwilę wyjaśnia, jaka to szansa.

Rafał nawet nie odpowiada, tylko zbywa brata machnięciem ręki. Zamyka się w swoim pokoju i bierze kilka głębokich oddechów. Zbliża się już siedemnasta, ależ ten czas pędzi. Czas najwyższy wykonać połączenie. Po tym, co przeżył dzisiejszego popołudnia, telefon do byłej dziewczyny nie wydaje się już niczym strasznym. Decyduje się na skorzystanie ze Skype'a w przeczuciu, że Sandra może nie odebrać, jeśli wyświetli się na jej komórce jego normalny numer.

Cztery długie sygnały. Zgrzyt i niepewny kobiecy głos:

– Halo?

Serce bije mu mocniej. Tak dawno nie wypowiedziała do niego żadnego słowa.

– Cześć Sandra... – przerywa na chwilę, aby przełknąć ślinę. – Poznajesz mnie?

– Rafał?

– Cześć... przepraszam, ja tylko na chwilkę, nie bój się...

– Cześć – odpowiada zaskoczona. – Co u ciebie?

Dziwi się, że już na wstępie nie zwyzywała go od infantylnego idioty.

– Wszystko dobrze, a u ciebie?

– Jakoś się żyje. Po staremu.

„A więc suka nie jest do końca szczęśliwa” przemyka przez głowę Rafała.

– Dzwonię do ciebie w konkretnej sprawie... potrzebuję pomocy. Nic wielkiego, nie przejmuj się. – Nie przemyślał dokładnie, jak w elegancki sposób poprosić o receptę na antykoncepcję awaryjną. – Pracujesz w aptece, prawda?

– Tak... w tej co zawsze.

Teraz. Teraz musi to powiedzieć:

– Potrzebuję receptę na tabletki „po”... dla Lizola. Pamiętasz go?

– A co, zaszedł w ciążę?

– Nie... cha cha... to żarcik, nie? Jego dziewczyna... taka nowa, nieważne.

Po drugiej stronie słuchawki następuje moment ciszy. Sandra wzdycha jakby z rozczarowania, a może z zakłopotania.

– Rafał, nie mogę – ucina krótko. – Nawet nie ma mnie w Poznaniu. Wyjechałam do Szczecina na święta.

– Masz jakiegoś znajomego farmaceutę tutaj? – Rafał nie daje za wygraną. W wyobraźni znów widzi siebie bezrobotnego, wydającego ledwo uciułane pieniądze na alimenty. – Dwadzieścia cztery godziny od stosunku miną już niedługo. Sytuacja podbramkowa.

– Poczekaj, jest taka strona... – Sandrze jakby coś się przypomniało. – Możesz sam sobie wydrukować europejską receptę. Oni to honorują w polskich aptekach. I te środki działają w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin.

– O, naprawdę? Ktoś wpadł na coś takiego?

– Tak, ludzie potrafią przechytrzyć każdy system. Poszukaj w internecie. Znajdziesz.

Rafał czuje, jak ogromny kamień spada mu z serca.

– Nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzięczny. Tak mi dupę teraz uratowałaś...

– Czyli jednak chodzi o ciebie, a nie o kolegę.

– Nie... to znaczy... – Rafał orientuje się, że dalsze udawanie nie ma sensu. – Sandra, uwierz mi – ta lacha jest jakaś niezrównoważona.

– To tak jak wszystkie poprzednie. – Sandra stwierdza wesoło.

Przypada mu do gustu ten żart. Autoironiczny, z dystansem do siebie i najzwyczajniej zabawny. Elizka nawet nie zbliżyłaby się do takiego poziomu.

– Posłuchaj, może wyjdziemy na piwo, jak wrócisz...

– Nie – łagodnym głosem ucina Sandra. – Po prostu nie.

– Rozumiem... no cóż.

– Miło się rozmawiało.

Zgrzyt. Była dziewczyna rozłącza się. Jeszcze przez kilka minut Rafał trzyma komórkę w dłoni zupełnie oniemiały, wracając myślami do każdego wypowiedzianego przez Sandrę zdania. Wszystko wskazuje na to, że wciąż musi o nim myśleć, że pewnie coś do niego czuje. Pewnie żałuje, że się rozstali i to w tak obrzydliwych okolicznościach. Pewnie nawet chciałaby naprawić swoje błędy.

Rafał z całej siły uderza się otwartą dłonią w policzek. Czas wrócić na ziemię.

Włącza komputer i po wpisaniu odpowiednich haseł w wyszukiwarce odnajduje wspomnianą przez Sandrę stronę dla kobiet. Podaje odpowiednia dane, wybiera najpopularniejsze tabletki „po”. Na skrzynkę mailową otrzymuje potwierdzenie zarejestrowania prośby o receptę. W ciągu kilku godzin jakiś lekarz z Unii Europejskiej przypisze Elizce środki, dzięki którym Rafał przestanie się martwić o to, że zostanie ojcem.

Potem Rafał rozstanie się z Elizką. W sposób kulturalny acz stanowczy i nie pozostawiający złudzeń.

 

22.

27 grudnia 2017.

Dokładnie dziewięćdziesiąt dziewięć lat temu na ulice Poznania wyszli niemieccy grenadierzy. Zrywali z latarń flagi francuskie, brytyjskie, amerykańskie, polskie, deptali je, podpalali. Ostrzelali hotel „Bazar”, w którym wygłosił płomienne przemówienie Ignacy Jan Paderewski, wybitny pianista, polityk, patriota. W odpowiedzi Polacy sięgnęli po broń i w ciągu kilku tygodni wygnali zaborców z ziemi wielkopolskiej.

Zatapiając się w dudniące w słuchawkach, uliczne teksty Rycha Peji, Rafał obserwuje z okien tramwaju budzące się do życia miasto. Oczami wyobraźni widzi padających od strzałów żołnierzy Naczelnej Rady Ludowej, uciekających w popłochu żołnierzy Rzeszy Niemieckiej.

Wysiada na Junikowie i skulony z zimna idzie do pracy. Na telefonie zauważa, że przed kilkoma minutami otrzymał maila z receptą wystawioną przez francuską lekarkę z Angers. Gdy tylko dostaje się do swojego biura, zaciąga łańcuch na drzwiach i w pełnej konspiracji drukuje swój bilet do wolności. Zwitek papieru ląduje w tylnej kieszeni spodni. Po krótkim czasie po pomieszczeniu roznosi się pukanie.

– Widziałeś co się stało z furą?! – Wita go blady jak ściana szef.

– Co się stało? – Rafał udaje zaskoczonego.

Idą razem na parking. Prezes prezentuje mu rozbitą szybę kangura, jest bliski płaczu. Rafał ułożył sobie w głowie cały scenariusz rozmowy. Skieruje podejrzenia na lokalne dzieciaki, które nie raz zakradały się na teren magazynów, aby poskakać po dachach czy trenować parkour, różnie to się nazywa w dzisiejszych czasach. Szef otwiera boczne drzwi i wyciąga cegłę, rzekome narzędzie katastrofy.

– Myślisz, że to Marian? – pyta wprost.

Rafał patrzy na szefa osłupiały.

Kilkanaście lat temu szef założył wydawnictwo ze swoim wspólnikiem Marianem. Odnieśli sukces, ale ich drogi się rozeszły. Poszło o kwestie polityczno-kulturowe. Szef forsował wydawanie beletrystyki lewicującej, poradników psychologicznych, Marian uczepił się książek historycznych, utworów chrześcijańskich. Pewnego razu doszło do walki na pięści. Marian spakował swoje notesy, otworzył konkurencyjną oficynę i niegdyś kumple z jednej ławki przeobrazili się w największych wrogów. Na złość podsyłali sobie żałosne propozycje wydawnicze od pisarzy-amatorów, rekomendowali sobie nieudolnych stażystów, flamastrami zmieniali godziny spotkań autorskich na plakatach rozwieszonych w mieście.

– Marian jest zdolny do takich rzeczy – szef sam odpowiada sobie na pytanie. – Wkroczyliśmy w kolejną fazę wojny.

Rafałowi nie pozostaje nic innego, jak przytaknąć i wyrazić głęboki żal zaistniałą sytuacją. Proponuje, aby zadzwonić do ubezpieczyciela, a na czas wymiany szyby, wynająć inne auto. Kiedy obraca się, żeby wrócić z powrotem do biura, przed główną rampę do magazynu zajeżdżają dwa volkswageny golfy. Wysiada z nich łącznie pięciu mięśniaków w dresikach. Dwóch z nich trzyma kije bejsbolowe.

– Przeginasz pałę, Marian – zdumiony szef syczy przez zęby. – Jeszcze się doigrasz.

Na czoło delegacji wysuwa się pener o chudym ryju i odstających uszach. Szczerzy się wesoło, wiedząc, że element zaskoczenia działa na jego korzyść. Mierzy wzrokiem Rafała, który nie może uwierzyć, że dresiarze z Koziegłów w ogóle go namierzyli.

– Chciałbym poznać imię idioty – przemawia chudzielec, – który w biały dzień wjeżdża na nasz teren autem z wielką nazwą firmy, w której pracuje, a potem zwyczajnie okrada przypadkowe mieszkanie i wydaje mu się, że nikt go nie znajdzie.

Szef już pragnie pogrozić przyjazdem policji, ale nagle dociera do niego sens słów wypowiedzianych przez napastnika, który ściska mu gardło. Rafał, mimo fatalnego położenia, stara się zachować spokój:

– Po pierwsze to nie wyjeżdżaj do nas z mordą, prostaku ze wsi, po drugie ta cała sytuacja to nieporozumienie jak chuj.

– Nieporozumienie? – chudzielec podnosi głos. – Oddawaj toster, ty stara kurwo, albo zajebiemy cię tutaj na miejscu i tego siwego janusza, i wszystkich, kurwa, dookoła!

– Już tak się nie grzej. Mój kumpel, zwykły debil, wziął ten toster, nie wiem po co. – Rafał odwraca się do prezesa. – Niech pan czym prędzej leci po Mazola.

Zupełnie zdezorientowany szef przyjmuje polecenie od swojego podwładnego i wskakuje na rampę, aby dostać się do wnętrza magazynu. Rafał ociera pot z czoła.

– Ziomeczki, to był jego pomysł, tego kumpla. Ja tylko chciałem odzyskać bluzę, którą niejaki Szmid skradł mojemu młodszemu bratu...

Na rampie pojawia się zziajany Mazol. Twarz sina od wczorajszych ciosów wyraża zdecydowany brak chęci przyjęcia kolejnych. Zaraz za nim zjawia się zaaferowany Lizol.

– Toster mam na garażach – mówi Mazol bez większych emocji, poprawiając okulary. – Możemy natychmiast po niego jechać, oddam wam...

– Mazol? – Jeden z koziegłowskich dresiarzy wskazuje go palcem. – To ty?

– Remigiusz?

Nastaje dramatyczna cisza. Niczym dwaj krewniacy walczący po przeciwnych stronach frontu, Mazol i Remigiusz, obdarowują się rozpaczliwymi spojrzeniami.

– Coś ty odjebał, Mazol?

– Remi, myśmy tylko po bluzę jechali, przyrzekam.

– Panowie – Remigiusz zwraca się do swoich kumpli z Koziegłów, – przecież to Mazol, były chłopak mojej siostry. Pamiętacie te wszystkie pirackie gry?

Choć Rafałowi odbywająca się rozmowa trąca o absurd, ekipa penerów traktuje ją jak najbardziej poważnie. Ich groźne miny momentalnie łagodnieją.

– GTA, Need for Speed, Red Dead Redemption, God of War – wylicza Remigiusz. – To on ściągał nam na bieżąco wszystkie odcinki Breaking Bad czy Belfra. To dobry ziomek, wysłuchajmy go chociaż zanim zrobimy tutaj totalny rozpierdol.

– Nie ma co zwlekać – stwierdza Mazol. – Jedźmy od razu na garaże, oddam wam toster i zapomnimy o sprawie.

– I jeszcze sobie gibona skręcimy – dodaje Lizol, zeskakując z rampy. – Jadę ze swoim bratem, nie puszczę go samego.

Nie czekając na powszechną akceptację swojej propozycji, Mazol otwiera drzwi od pierwszego volkswagena golfa i skinieniem palca zaprasza dresiarzy, żeby do niego dołączyli. Pierwsi wsiadają za nim Lizol oraz Remigiusz, reszta ekipy z lekkim wahaniem podąża ich śladem. Chudzielec o odstających uszach spluwa jeszcze ostentacyjnie pod nogi Rafała.

Odjeżdżają. Pięciu największych penerów z Koziegłów jedzie teraz z Mazolem i Lizolem na garaże. Rafał wpatruje się w samochody znikające za główną bramą. Jadą na garaże. Najwięksi chuligani. Wszyscy razem.

– Musisz mi parę rzeczy wyjaśnić. – Szef wydawnictwa dochodzi do siebie po zaistniałym incydencie i spogląda surowo na swojego pracownika.

– Nazwali mnie idiotą – odpowiada mu Rafał, – a sami są puści jak lampucery z Ratajskiego.

 

23.

Kierowca Ubera zatrzymuje samochód. Rafał, korzystając ze swojego telefonu, ocenia podróż na pięć gwiazdek i opuszcza auto.

Nieprzyjemna aura, zimowa mżawka, chłodny wiatr. Koziegłowy pokrywa bezkresna szarość, choć przynajmniej trudno jej się przypatrzeć, co chwilę coś lata prosto w oczy. Rafał mruży powieki, przyciska kołnierz kurtki do szyi i udaje się w kierunku dobrze mu znanej klatki schodowej. Liczy w głowie każdą minutę. Szacuje, że w najgorszym wypadku ma nad ekipą dresiarzy około dziesięciu minut przewagi. Jeśli nie wrócą z garaży prosto do Koziegłów będzie to nawet więcej. Na wszelki wypadek wysłał SMS-a do Mazola, instruując go, żeby grał na zwłokę najlepiej, jak umie.

Drzwi od klatki schodowej są otwarte na oścież. Ktoś najwidoczniej nie zamknął ich za sobą. Kilka susów na betonowych schodach i staje przed kolejnymi drzwiami.

Numer szesnasty.

Wyostrza zmysły, rozgląda się dookoła. Musi przygotować się na każdą ewentualność. Maca się po spodniach, upewnia się, że ma przy sobie swój roboczy nożyk. Jest gotowy. Jeśli jakiś bohater postanowi go zaatakować, to straci palce, zaliczy szramy na ryju, a blizny nie znikną mu do końca życia. Rafał bierze głęboki oddech, wypina pierś do przodu. I puka.

Ze środka dochodzi skrzypienie podłogi; powolne, ciężkie kroki. Zgrzyt zamka. Drzwi uchylają się na kilka centymetrów, zatrzymują się na długość metalowego łańcuszka. Ze szpary zerka na niego para podejrzliwych oczu, należących do mężczyzny około czterdziestki. Pierwsze oznaki siwizny malują się na równo przyciętych włosach. Do tego mocny zarost, przynajmniej tygodniowy, a między guzikami koszuli wystaje pępek.

– Słucham pana? – pan Szmid mamrocze nieprzyjemnie.

Rafał wie, że musi stłumić swoją gorycz, stłamsić drzemiący w nim gniew.

– Witam, nazywam się Rafał Ciemny – przedstawia się. – Ja w sprawie pana syna, Artura. Mój brat, Cyprian Ciemny, chodzi do podstawówki na Łazarzu, a pański syn był tam na jasełkach przed świętami. Mojemu bratu zaginęła bluza w trakcie tych jasełek i wszystko wskazuje na to, że to właśnie pański syn ma teraz tę bluzę.

Drzwi momentalnie zatrzaskują się przed czubkiem nosa Rafała. Staje oniemiały, ale szybko orientuje się, że pan Szmid zamknął je tylko po to, aby odbezpieczyć łańcuszek. Krótki, metaliczny stukot i mieszkanie państwa Szmidów staje przed nim otworem.

– Przepraszam – tłumaczy się mężczyzna, zapraszając go do środka. – Mieliśmy wczoraj włamanie, stąd te środki ostrożności. Niech pan zaczeka w korytarzu.

Pan Szmid znika w bocznym pokoju.

– Artur!!! – Jego tubalny głos wprawia ściany w drżenie. – Artur, chodź no tutaj!

Stłumiona rozmowa, odgłosy szamotaniny. Po chwili ojciec przyprowadza swojego niesfornego syna, szarpiąc go mocno za ucho. Rafał od razu rozpoznaje chuderlawego chłopaczka o krzywych nogach. To jego widział w dzień jasełek i potem pod szkołą.

– Klękaj! – krzyczy na Artura. – Klękaj, mówię!

Dzieciak wije się niczym węgorz, wyje z bólu, ale w końcu pada na kolana.

– Jeszcze raz mi powiedz, skąd tę bluzę patriotyczną wziąłeś, co? – pan Szmid dosłownie wychodzi z siebie. Sapie ogarnięty wściekłością, krople potu spływają mu po czole. – Od kolegi dostałeś, tak? Od kolegi?!

Rafał nie wie, jak zareagować. Mały Artur zalewa się łzami, nie potrafi wydusić z siebie słowa. Dostaje od ojca cios w głowę.

– Ukradłeś, cwaniaku, tak?! Co ja ci mówiłem? Co ja ci mówiłem na ten temat?! Masz natychmiast przeprosić. Całuj buty!

Pan Szmid chwyta swojego syna za bark i podciąga go pod stopy Rafała. Łezki Artura zaczynają skapywać na jego obuwie.

– Przepraszam! – wydobywa z siebie chłopaczek przerażonym głosem.

– Masz buty całować! – wydziera się ojciec. – Co ja ci mówiłem, ty cwelu niemyty? Kiedy się w końcu oduczysz kraść? Całuj buty i błagaj o litość!

Rafał próbuje zaprotestować, ale wydarzenia dzieją się zbyt prędko. Zapłakany Artur nie zniża swych ust do obcych butów. Stawia się i kręci przecząco głową.

– Nie będziesz całował?! Nie będziesz? – pan Szmid chwyta oparcie krzesła, stojącego przy ścianie, i przesuwa krzesło na środek korytarza. Podnosi syna raptownie i przekłada go przez siedzisko. Błyskawicznym ruchem wyjmuje z jeansów skórzany pasek, składa go na pół. Dzieciak próbuje się wyrwać, ale ojciec przytrzymuje go kolanem. Jedno szarpnięcie, ściąga mu spodnie, drugie szarpnięcie, ściąga mu majtki.

Skórzany pas uderza w gołe pośladki z potwornym hukiem, zostawiając na ciele purpurowe ślady. Kolejny cios ląduje nieco niżej, panu Szmidowi trudno dokładnie wycelować. Artur dostaje po udach, drze się z bólu, ledwo łapie powietrze. Pan Szmid traci nad sobą kontrolę, poci się pod pachami, na szyi. Wykonuje następne uderzenia z pasją zawodowego kata, nie zwracając uwagę na przeraźliwe okrzyki dziecka. Na pośladkach zaczynają pojawiać się stróżki krwi. Pas rozbija je, powiększając rany. Gdy zamachuje się nim ponownie, czerwone krople tryskają na białe ściany.

Przestaje dopiero, kiedy Artur zamilka. Chłopaczek dyszy niemiłosiernie, jego całe ciało walczy o przetrwanie. Poddaje się, przestaje stawiać opór. Pan Szmid też potrzebuje odpoczynku. Opiera się o ścianę zziajany.

– Przynieść – mówi tylko do syna.

Artur podciąga spodnie i zsuwa się z krzesła. Nie może podnieść się na nogi. Niezdarnie idzie na czworakach i znika w swoim pokoju.

– Może to go czegoś nauczy – pan Szmid zwraca się do wstrząśniętego Rafała.

Rafał nie odpowiada. Po kilku minutach w korytarzu ponownie pojawia się mały Artur. Porusza się już na własnych nogach, choć potwornie kuleje. Ślamazarne ruchy, kaczy chód. Tym razem doprawione potwornym grymasem bólu na twarzy. Chłopaczek wręcza Rafałowi patriotyczną bluzę Młodego. ”Cześć i chwała Bohaterom”.

Rafał odbiera bluzę i bez słowa pożegnania wychodzi z mieszkania Szmidów.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Adam T 07.10.2018
    "Przestaje dopiero, kiedy Artur zamilka." - powinno być "milknie". Jeszczw kilka miejsc można by poprawić, ale nie chcę Ci rozbierać tekstu na zera i jedynki.

    Powiem, że ciągle kupuję. Mało tu (na Opowi) jest nowych, ciekawych rzeczy, a u Ciebie akcja za akcją, twist za twistem. Dobrze się to czyta, ale już o tym pisałem. Mocne sceny finałowe, zaskakujące - to ważne. Narracja nieprzeładowana. Jestem cały czas na tak.
    Pozdrawiaki ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania