Poprzednie częściMięsożerny - część I

Mięsożerny - część IV

Gdy zawodzące po drugiej stronie potoku hieny uświadomiły sobie, że z całą pewnością tej nocy nie uda im się poczuć smaku ludzkiego mięsa i uciekły z powrotem w leśną gęstwinę, rechocząc przy tym upiornie, William stwierdził iż jest już w miarę bezpieczny i może ruszać dalej. Wstał więc z białych kamieni, wziął jak zwykle orzeźwiający głęboki oddech i analogicznie do krwiożerczych bestii, rozpłynął się w mrokach jesiennego boru.

Roztrzęsiony detektyw maszerował kolejne długie kwadranse, próbując okiełznać strach i pozbierać myśli. W końcu poziom adrenaliny nieco zelżał, a do umysłu powrócił rozsądek. I gdy zaczął już rozmyślać co zrobi z tymi pieprzonymi psychopatami jak tylko wróci do miasta, nagle niespodziewanie ujrzał dwoje złotych świateł na horyzoncie. Nie były to jednak mieniące się w ciemności oczy bestii, a światła pobliskiego samochodu, pędzącego przez leśną drogę. Widząc to William zaczął momentalnie biec do jadącego pojazdu, jednocześnie krzycząc i machając rozpaczliwie rękami.

Na szczęście detektywa w latach trzydziestych samochody rozpędzały się maksymalnie do zawrotnych prędkości trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę (szczególnie gdy chodzi o prymitywnego Opla Blitz), także spokojnie udało mu się wybiec przed maskę jadącej maszyny. Ta oczywiście zatrzymała się z piskiem opon, a po pięciu sekundach odezwał się rozwścieczony kierowca.

- Co ty wyprawiasz chłopie! – wykrzyczał wychodząc z auta – Mogłem cię zabić!

- Niech pan posłucha – wtrącił się William drżącym głosem - Musi mnie pan stąd zabrać. I to natychmiast…

Po tych słowach ubrany w roboczy strój mężczyzna uspokoił się, a zamiast wściekłości na jego twarzy pojawił się niepokój.

- Jezu, chłopie o czym ty mówisz? – zapytał zdziwiony wyglądem jak i zachowaniem nieznajomego mężczyzny w przemoczonym płaszczu – Gdzieś ty się szlajał o pierwszej w nocy w lesie?

- To… to teraz nie ważne. Ważne jest, aby zawiózł mnie pan do jakiegoś pobliskiego motelu z telefonem – odparł tajemniczo i sięgnął do kieszeni po skórzany portfel – Proszę, zapłacę panu dziesięć dolarów.

- No… dobrze, nie zostawię przecież pana samego w lesie na pastwę wilków – powiedział i wskazał ręką na drzwi pasażera.

- Hien, drogi panie… na pastwę hien…

Mężczyźni wsiedli do zardzewiałego opla i czym prędzej ruszyli przed siebie, „pędząc” leśną, nieutwardzoną dróżką. Kierowca nie zadawał już żadnych męczących pytań, widząc ewidentnie, że tajemniczy jegomość nie jest zbyt skory do rozmów. Siedział tylko oparty o szybę, wpatrując się pustym wzrokiem w mijane na drodze, okryte nocnym płaszczem drzewa.

Dzielny Opel Blitz wydostał się wreszcie z leśnej gęstwiny i po kolejnym kwadransie jazdy asfaltową już drogą szybkiego ruchu dotarł do przydrożnego motelu „Red Vulture”. William kazał mu się wtedy zatrzymać i wyszedł z pojazdu przepraszając wcześniej za zaistniałą sytuację. Następnie odwrócił się na pięcie i poszedł do motelu.

Był to budynek niezwykle skromny, wręcz obskurny. Białe ściany z odłażącym tynkiem, brudne okna i zaniedbana weranda z kolumnami imitującymi posiadłość z Mississipi. Miał jednak pewną znaczącą zaletę – tabliczkę z napisem „phone calls” .

Clegane wszedł do środka przez skrzypiące drzwi i znalazł się w niewielkiej recepcji.

- Witamy w „Red Vulture”, sir – rzekła powitalnie recepcjonistka stojąca przy drewnianej ladzie, z szerokim uśmiechem na ustach – W czym mogę pomóc? – dodała już nieco mniej uprzejmie, po dokładnym zmierzeniu przemoczonego mężczyzny.

- Dobry wieczór. Chciałbym wykonać telefon – odparł, również odpowiadając krótkim uśmiechem.

- Niestety, dzwonić można jedynie z pokoi hotelowych. A żeby tam się dostać, musi pan wykupić całą noc u nas.

- Zgoda – powiedział bez zastanowienia.

- Dobrze, w takim razie to będzie sześć dolarów i, proszę, klucz do trójki.

Zapłacił i ze zniecierpliwieniem wziął klucz, po czym udał się do wyznaczonego pokoju. Zamknął za sobą kasztanowe drzwi, zdjął buty i legną się na wąskim łóżku. Poleżał tak chwilę wykończony, a następnie wyszukał wzrokiem telefonu i wykręcił numer na policję.

- Dzień dobry policja okręgu Atlantic City, w czym mogę pomóc? – odezwał się głos w słuchawce.

- Witam, nazywam się William Clegane i jestem prywatnym detektywem. Około godziny temu byłem świadkiem złożenia ofiary ze zwierzęcia podczas czarnej mszy, a następnie poszczuto mnie h… psami… dzikimi psami – zeznawał – Odbyło się to przy cyrku dziwadeł o nazwie „Sekret Kleopatry”. Mam też podejrzenia… a właściwie jestem praktycznie pewny, że mogą chcieć kogoś zabić…

- Kto, panie Clegane? Kto chce kogoś zabić? – zapytał kobiecy głos w słuchawce.

- Ci psychopaci! – odparł William podnosząc mocno ton – W sensie pracownicy cyrku… egipscy pracownicy cyrku, którzy zabili kozła i wymawiali jakieś plugawe czary– po tych słowach nastała chwilowa cisza.

- Panie Clegane? – odezwała się ponownie kobieta – Czy ktoś ucierpiał?

- Zabili kozła. Spuścili z niego krew i wylali na pewną dziewczynę i…

- Pytam czy jakiś człowiek został ranny lub zginął.

- Nie, ale poszczuli mnie psami, gdy odkryli, że widzę co wyprawiają na naszej amerykańskiej ziemi!

- Dobrze, ale czy psy zrobiły panu poważną krzywdę?

- Zdążyłem uciec, lecz proszę mi wierzyć, sytuacja była niezwykle niepokojąca.

- Rozumiem, jednakże skoro nikomu oprócz kozie nie stała się wymierna krzywda proszę potraktować to na razie jako sprzeczności kulturowe, panie Clegane. Mamy dzisiaj zdecydowanie poważniejszy problem.

Kilka godzin temu w centrum miasta wybuchł strajk komunistyczny. Większość ulic zajęły walki i krwawe rozruchy. Wysyłamy tam wszystkie jednostki by opanowały sytuację. Dopóki nie nastąpi spokój każdy patrol zostanie tam skierowany. Oczywiście gdy zdusimy rewoltę, przyjdzie czas na pański cyrk i zbadamy go dokładnie, proszę mi wierzyć. Dopóki jednak nie ma tam poważnych problemów, proszę myśleć o dobru całego kraju, a nie ekscentrycznych praktykach religijnych, zgoda?

- Ale w południe wezmą się za dziewczynę! – protestował William.

- Panie Clegane, mamy inne zgłoszenia – odparła beznamiętnie rozmówczyni, po czym odłożyła słuchawkę.

- Oni ją zabiją ty tępa dziwko! – wydarł się w końcu, jednak odpowiedziała mu już tylko głucha cisza.

William zaklął siarczyście i rzucił czarną słuchawką w stojącą na biurku lampę, zrzucając tym samym jej czerwony abażur. Był wściekły. Nie rozumiał jak ta kobieta mogła go tak zignorować. Strajki komunistów? Tam składają ofiary z ludzi, a ptaszyska mają ludzkie twarze! No właśnie… To ptaszysko…

Racjonalny, pozbawiony religii i przesądów, chłodny, kalkulacyjny umysł nie był w stanie uwierzyć w to co zobaczył.

Choć tak naprawdę nie była to kwestia wiary. Na własne oczy widział sępa z głową starca, pożerającego gorącą padlinę wilczymi kłami. Nie była to ułuda czy sen, tylko surowa prawda tak rzeczywista, jak hotelowy pokój w którym się znajdował. Tak, niestety zmysły go nie oszukiwały, mimo iż tak bardzo by tego chciał…

 

Detektyw postanowił wreszcie trochę ochłonąć. Zdjął przemoczone ubrania, napił się piwa z barku i, skoro i tak zapłacił już za całą noc, nalał sobie gorącej wody do hotelowej wanny. A gdy woda wypełniała śnieżnobiałe naczynie, doznał swoistego olśnienia, a mianowicie przypomniał sobie, że ta bezwartościowa policja również prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia siostry wpływowego arystokraty. Przecież gdyby wspomniał nazwisko Blackwood, od razu inaczej by z nim rozmawiano, a komuniści zeszliby na drugi plan. Że też zapomniał wspomnieć o tym na początku!

„Cholera, jednak marny ze mnie detektyw” pomyślał, po czym podniósł słuchawkę z zielonej wykładziny i ponownie wykręcił numer.

- Dzień dobry, policja okręgu Atlantic City, w czym mogę…

- Wiem gdzie jest Catherine Elizabeth Blackwood – wtrącił się od razu William – Wiem gdzie ją przetrzymują. Odnalazłem ją, a teraz potrzebuje waszej pomocy. Jest więźniem bardzo niebezpiecznych ludzi.

- Catherine Blackwood? – odparła pytająco policyjna korespondentka.

- Tak, Catherine Elizabeth Blackwood. Jest zaginiona od ponad tygodnia i prowadzicie przecież śledztwo w jej sprawie. Tyle chyba pani wie – powiedział oburzony.

- Przykro mi, ale nic mi o tym nie wiadomo, sir. Ale proszę poczekać, sprawdzę wykaz dochodzeń.

Williama opanował gniew połączony z nutą niepewności. Czy naprawdę ta policja jest tak bezwartościowa i zapatrzona jedynie w walkę z komuchami w obronie mafijnych interesów? Czy też chodzi o coś innego. O coś, co stawiałoby sprawę w nieco innym świetle…

- Niestety, nie otrzymaliśmy takiego zgłoszenia – odezwała się w końcu, a po kręgosłupie Clegene’a spłynął lodowaty dreszcz – Jeśli pan chce, to proszę złożyć raport o zaginięcie. Następnie, kiedy tylko opanujemy rozruchy w centrum miasta, zajmiemy się pańską sprawą.

- Cholera… - wyszeptał, i odłożył słuchawkę przerywając rozmowę.

 

William odpalił papierosa i usiadł na krześle przed błyszczącym telefonem by zebrać myśli. Nie potrzebował jednak dużo czasu na rozmyślania. Wiedział co robić. Wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. Zaciągnął się jeszcze jeden raz siwym dymem, po czym zdusił papierosa w popielnicy i wybrał numer do lorda Blackwooda.

- Ha… halo – odezwał się znużony głos, po dłużej chwili oczekiwania.

- Witam, William Clegane z tej strony – przywitał się.

- Jezu, czy ty wiesz która jest godzina? – zapytał zirytowany.

- Tak panie, Blackwood, wiem. Mam jednak sprawę niecierpiącą zwłoki. Najlepiej byłoby gdybyśmy się spotkali – zasugerował Will.

- Nie, nie ma takiej możliwości. Jak mówiłem, kontakt tylko telefonicznie.

- Chodzi tu o pańską siostrę, ale jak pan chce.

- Znalazłeś ją? – zapytał delikatnie podekscytowany hrabia.

- Znalazłem to mało powiedziane. Jednak najpierw chcę wyjaśnić inną kwestię, jeśli pan pozwoli, sir.

- Oczywiście, mów o co chodzi – odparł starzec.

- No więc powiedział mi pan, że zgłosił sprawę zaginięcia Catherine na policję od razu po powrocie do kraju, a nawet że rozmawiał z samym komisarzem naczelnym. Jednakże, panie Blackwood, ja wiem, że to nieprawda. Rozmawiałem z policją i nie dostali takiego zgłoszenia. Nic pan im nie powiedział o zaginięciu siostry – sprostował William, a w słuchawce zagościła cisza – Więc? – dodał po minucie niezręcznego milczenia.

- Więc masz rację Will, nie zgłosiłem sprawy na policję – tłumaczył się arystokrata – Ale proszę wiedz, że to nie dlatego iż nie zależy mi na mojej ukochanej siostrzyczce. Nie, to dlatego, że policja okręgu Atlantic City to najbardziej skorumpowany, zepsuty i bezwartościowy oddział policji po tej stronie Gór Skalistych. Miałem już z nimi zatargi i publicznie piętnowałem ich marazm. Dlatego nie chciałem powierzać im losu siostry. Wiedziałem, że wtedy w najlepszym wypadku znaleźliby na wiosnę jej ścierwo w pobliskiej rzece, kiedy lody puszczą a kanał wyrzuci resztki ludzkich ciał w najróżniejszym stanie rozkładu. Nie mogłem do tego dopuścić. Dlatego wynająłem ciebie Will, bo jesteś najlepszym detektywem w mieście, i dowiodłeś tego swoim śledztwem. Teraz dokończ je, uratuj Cath, a ja wynagrodzę cię sowicie. Powiedzmy, podwajam wartość wynagrodzenia. Niech będzie to 450 dolarów, plus wielka sława na cały stan, a może i kraj?

Gdy Clegane wysłuchał hrabiego pomyślał, że brzmi to w miarę racjonalnie. Wiedział jakiej jakości jest tutejsza policja. Znał to miasto. I też z pewnością nie zawierzyłby mu losu swojej rodziny. Jednakże sprawa poszła już za daleko i żadne pieniądze nie były w stanie tego zmienić.

- Ale powiedz Will, po co rozmawiałeś o tym z policją? – zapytał Blackwood na końcu wypowiedzi.

- Ponieważ to wszystko poszło za daleko. Nie wie pan co ja dzisiaj widziałem i przeżyłem. Nie ma pojęcia… - odparł depresyjnie.

- Opowiedz, siedzimy w końcu w tym razem i chcę ci pomóc – uspokajał starzec.

- Ja… kiedy tam przyszedłem, do tego cyrku, okazało się, że mają Catherine.

- Mów dalej – wtrącił się zaciekawiony lord.

- Trzymali ją jako więźnia i przyprowadzili do lasu za cyrkiem, ja ich ciągle śledziłem. Dotarli do ogniska gdzie odprawiano jakąś czarną mszę… Ognisko, śpiewy, maski zwierząt i ten ptak…

- Jaki ptak? O czym ty mówisz Will?

- Oni zamordowali kozła! – wykrzyczał do słuchawki zdesperowany – Poderżnęli mu gardło i pomalowali krwią Catherine, a potem pojawił się ten ptak, sęp właściwie. I zaczął pożerać mięso zdechłego kozła, a ci wszyscy ludzie krzyczeli „Kha Lagash, Kha Lagash”. To było straszne…

- Kha Lagash? – zapytał zaintrygowanym tonem Blackwood.

- Ta…tak. Wie pan coś o tym?

- Chłopcze, jestem podróżnikiem. Spędziłem siedem lat w Afryce, z czego w samym Egipcie trzy i pół. Poznałem dobrze ich kulturę i znam wszystkich ich bogów, rytuały i plugawe demony, a w szczególności tego – tłumaczył – Kha Lagash to staroegipski bóg – demon, który przedstawiany był jako ogromny sęp z ludzką głową, pożerający wszystko co martwe i nieczyste. Jego wyznawcy składali mu poświęcane krwią ofiary z ludzi, które ten rozrywał na strzępy i pochłaniał. Zapewniało to dobrobyt i nieśmiertelność jego wyznawcom, aż do kolejnego rytuału…

- O mój Boże – odparł William.

- Tak, też mnie przestraszyłeś. Słyszałem o tym kulcie w Kairze, ale nie myślałem, że jest prawdziwy. Musimy działać Will, i to jak najszybciej.

- Zdecydowanie. Niestety policja może pomóc dopiero od jutra, a z tego co zrozumiałem, Catherine zginie w południe. Wtedy oddadzą ją bestii.

- Jasna cholera… Musimy to powstrzymać Will.

- Ale jak?

- Posłuchaj, jestem teraz w hotelu w Maryland. Mogę być w Atlantic City dopiero za cztery, pięć godzin. Do tego czasu musisz działać sam. Spróbuj wyciągnąć Cath z cyrku. A kiedy wrócę rozwalimy tego demona. To, że jestem stary, nie znaczy, że nie umiem bronić moich bliskich.

- Dobrze, zrobię wszystko co w mojej w mocy. Razem uratujemy pańską siostrę.

- Naturalnie. A tymczasem odpocznij chwilę. Miałeś ciężką noc. Chwila gorącej kąpieli dobrze ci zrobi. Ochłoniesz.

- Postaram się, i do zobaczenia sir Blackwoodzie – pożegnał się detektyw

- Do zobaczenia – odparł i w słuchawce nastała cisza.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania